Jak Wytresować Smoka Wiki
Advertisement
Jak Wytresować Smoka Wiki

Traktat o grach komputerowych

Kim ja właściwie jestem? Gałganem, gitarzystą, aktorem-amatorem, czytelnikiem książek wszelakich, obywatelem III RP, fanem głośnej muzyki… ale jestem też graczem.

Zaczynałem z nimi od dziecka, tak jak wszyscy moi rówieśnicy. Zbieraliśmy się z kumplami, aby sobie o nich tak po prostu pogadać, pograć w nie, pożyczać sobie nawzajem (takiego Gothica miały w pudełku może dwie osoby, a na komputerach miało całe osiedle), czy poopowiadać jaki to się ostatnio dobry tytuł odkryło. I trwa to do dzisiaj z czego się niezmiernie cieszę.

Jednak zaszły pewne zmiany w tym, jak ja zacząłem postrzegać elektroniczną rozrywkę. Bez bicia się wam przyznaję, że kiedyś traktowałem gry tylko i wyłącznie jako zabijacz czasu. Lecz z czasem zacząłem odkrywać gry z genialną fabułą, ze świetną muzyką, czy genialnym klimatem. Zacząłem doszukiwać się w grach głębi i nie raz z satysfakcją udawało mi się coś takiego odnaleźć. Nie we wszystkich grach, oczywiście…

Osobiście traktuję to medium na równi z filmami, muzyką, teatrem, czy książkami. Nie są ani lepsze, ani tym bardziej gorsze tylko dlatego, że to gry.

,,Eksperci" (cudzysłów bardzo ważny) twierdzą, że są złe, że uzależniają, że niszczą psychikę. Z całym szacunkiem, ale jeśli rodzice podsuwają 5-cio latkowi takie GTA, Postala, czy inne sieczki, to nie obwiniajcie za to wszystko gier, do jasnej anielki… wszystko zależy przecież od odbiorcy.

Niektórzy ludzie twierdzą natomiast, że gry są tylko dla dzieci (choć wbrew pozorom wielu graczy to typki nawet po trzydziestce), inni że przekazem i głębią są za książkami co najmniej sto lat… z jednej strony bawią mnie tacy ludzie, a z drugiej trochę współczuję im ignorancji. No bo jak można oceniać gry, jeśli grało się tylko w chędożonego pasjansa na Windowsie?!

W każdym razie, nie wiedzą co tracą, zamykając się na to zacne medium. Ograniczanie się tylko do telewizji, ale też i na przykład tylko do gier jest dla mnie bez sensu. Trzeba poszerzać swe horyzonty. Można słuchać jakiejś określonej muzyki, ale nie można się bezwzględnie zamykać na inne gatunki, a przynajmniej nie powinno. Ja sam słucham prawie wszystkiego od metalu i rocka, poprzez synthpop i pop z lat 80., a na bluesie i muzyce klasycznej skończywszy. Polecam takie podejście.

Grom warto dać szansę…

Kolejny fan JWS, który także jest graczem

 

Dlaczego to wszystko piszę? Bo chciałem zrobić jakiś fajny wstęp, szczególnie dla tych, którzy w gry nie grają. Spokojnie, nie ma w tym nic złego. Gorzej jak z założenia uznajecie gry za stratę czasu, bo tak mówi TV…

Czym będzie to opowiadanie? Nietypowym zbiorem one-partów, czy też shortów. Będą to hybrydy JWS i różnych gier, które uważam za co najmniej dobre. Uniwersum wzięte z omawianego tytułu, ale już postacie, czy ich zachowania wyjęte z uwielbianego zapewne przez znaczną część z was filmu. Może nawet wciśnie się gdzieś Hiccstrid…

Na czym będzie polegać zabawa? A na tym, że nie będę mówił, jaki to tytuł. Gdy ktoś zgadnie, dostaje dedyk, a ja piszę jaka to jest giera. Proste, nie? Może też od czasu do czasu dodam jakiś soundtrack do posłuchania, ale ten będzie dopiero odblokowywany po odgadnięciu, jaki to tytuł.

Zatem… zapraszam do gry.

Acha, jeszcze jedno. Zaznaczam, że owe opowieści są jedynie fan-fikami, wymyślonymi przeze mnie. Najczęściej nie będą się one odnosiły do fabuły omawianych gier. A nawet jeśli, to zwykle będzie to albo początek, albo jakiś mało ważny moment (NIGDY końcówka!). Zatem, jeśli nawet nie ograłeś danego tytułu, możesz czytać spokojnie.

I jeszcze jedno. Ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, dlatego z góry proszę, aby żadnemu s*****synowi nawet przez jego pusty łeb nie przeszło, żeby zamieszczać w komentarzach JAKIEKOLWIEK spoilery, do JAKICHKOLWIEK gier, a w szczególności tych niżej opisanych.

Metro 2033[]

Czy to ptak? Czy to samolot? Czy to Szczerbatek? Nie! To dedyczek, lecący do XAngel4x

Szybka notka wyjaśnienia - gdy napisałem tę krótką opowieść o świecie Metra, trzecia część trylogii była jeszcze świeżynką w Rosji. W Polsce Metro 2035 ukazało się trzy miesiące po napisaniu przeze mnie tego opka. W związku z tym wybaczcie mi drobną nieścisłość fabularną (ci, co czytali 2035 - wątek połączenia się z Moskwą), ale po prostu nie miałem o tym pojęcia.

Widziałem jak ludzie biegali w kompletnym chaosie.

W takich dniach jak ten, jedyne o czym myślisz to przeżyć za wszelką cenę. Ja myślałem jeszcze o niej i o mym najlepszym przyjacielu. Ona chora, przykuta do szpitalnego łóżka. Jak na ironię już jej się polepszało. Mój przyjaciel wpadł do niej w odwiedziny, miałem do nich dołączyć.

Nie zdążyłem.

Blask rozdarł bezchmurne wcześniej niebo.

Ktoś siłą zaciągnął mnie na dół. Mój ojciec, z którym szedłem do szpitala.

Wystarczyło kilka chwil, aby cały trud, który człowiek wkładał przez tysiąclecia w budowanie cywilizacji, poszedł na marne. Obrócił się w ruinę, zupełnie jak domy tam, na powierzchni.

Czasami wychodzimy na zewnątrz, aby zdobywać dodatkowe pożywienie lub inne potrzebne do przetrwania przedmioty. Nic się nie marnuje. Można powiedzieć, że głupota ludzka umarła razem z prawie całą populacją Ziemi. Rychło w czas.

Część bloków mieszkalnych wciąż stoi. Co prawda tylko jako szkielety dawnej świetności, ale można nadal podziwiać. Przypomnieć sobie, że były czasy, gdy nie trzeba było walczyć o życie z takimi miernymi istotami jak szczury. Niestety, w obecnych czasach nie są to zaraz takie mizerne istoty. Mutacje robią jak widać swoje…

Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, co doprowadziło do takiego stanu rzeczy. Kto sprawił, że musimy przeżywać piekło i zastanawiać się, czy jutro będzie jeszcze jeden dzień katorgi.

Ci co zwykle.

Wielcy panowie zza biurka. Wspaniali i oświeceni politycy, którzy oficjalnie nie popełniali żadnych zbrodni. W rzeczywistości ich czyny zawsze były naznaczone ludzką krwią, ale jakimś cudem udawało się im to ładnie zapakować i wcisnąć obywatelom.

Nazywali to racją stanu.

Tak było i tego feralnego dnia. Chichot losu jednak sprawił, że wyjątkowo ucierpieli nie tylko ci, których posłali na śmierć. Może i przeznaczenie jest okrutne, ale na dłuższą metę sprawiedliwe.

Berk było niedużą, spokojną wyspą o zerowym znaczeniu strategicznym. Leżąc pomiędzy Norwegią, a Wielką Brytanią żyliśmy jako uznany ośrodek wypoczynkowy. Na nasze nieszczęście bomba spadła kilka kilometrów dalej, na jakąś bazę wojskową.

Może oberwaliśmy od ruskich, a może od naszych wspaniałych sojuszników z zachodu.

Trudno powiedzieć… a z resztą, jakie to ma teraz znaczenie kto jest winny.

Liczy się to, że każdego dnia niewinni ludzie zdychają w brudzie od promieniowania, od chorób lub poprzez rozszarpanie przez jakiś wybryk natury, o którego istnieniu wcześniej nikt nie wiedział.

Można powiedzieć, że śmierć ze starości jest tutaj przywilejem. Doskonale o tym wiem, że nie dostąpię tego zaszczytu, choć niedawno skończyłem ledwie siedemnaście lat. Zdążyłem się już oswoić z tą myślą.

Ludzkość upadła.

Schrony, w których żyjemy nie są nawet karykaturą dawnego społeczeństwa. Staramy się jak możemy, ale potrzeba jeszcze dużo pracy.

O ile nic nie zdąży wybić naszego nędznego gatunku, który szczerze powiedziawszy, powinien litościwie wymrzeć wieki temu.

Czkawka

Dwa lata po Pożodze, zwanej także Sądem Ostatecznym

Ciasno. Jak zwykle mało miejsca. Berk raczej nie było mocno zaludnione, nawet jeśli latem przybywało trochę turystów. Niestety architekci, odpowiedzialni za schrony wzorowo spartaczyli swą robotę dając śmieszną ilość terenu do życia. Elektryczność, woda i tego typu rzeczy były na przyzwoitym poziomie.

Jednak ta klaustrofobiczna ciasnota była nieznośna. Przynajmniej na początku. Po dwóch latach człowiekowi jest już wszystko jedno.

- Popatrzcie, co przyniosłem - zawołał Sączysmark, wchodząc do jednego z pomieszczeń mieszkalnych.

Dwudziestu chłopa, w tym Czkawka, ożywiło się na widok miejscowego pijaczyny, niosącego w rękach jakieś wielkie pudło. Jego twarz mogła dosłownie zostać synonimem szczęścia, a radość jaka go wypełniała, skutecznie mogłaby pobić mocą nawet promieniowanie z powierzchni.

- Co znowu przytaszczyłeś z powierzchni, młody? - spytał Pyskacz, miejscowy spec od naprawy ustrojstwa wszelakiego od broni, aż po rondle.

,,Młody” podszedł do niedużego stołu, znajdującego się na środku pomieszczenia. Po drodze oczywiście musiał się przeciskać między piętrowymi łóżkami. Postawił tajemniczy przedmiot i z satysfakcją patrzył na zszokowane miny swych współbraci.

- Czy to… - wydukał ktoś siedzący najbliżej.

- Tak, dokładnie - odparł z nieukrywaną dumą Sączysmark. - Niech mnie strzelą w mordę, gramofon. Musiałem załatwić jakieś dwie szkarady na powierzchni, ale co to dla mnie.

Pyskacz drżącymi rękoma dotknął znaleziska. Spojrzał na chłopaka.

- Zaprzedałeś (_!_) diabłu czy jak?! - spytał zaskoczony.

Żarcik udzielił się wszystkim zgromadzonym.

- Co ty! - krzyknął ktoś jeszcze inny. - Ten przywilej należy do Szpadki.

W tym momencie każdy, nawet Sączysmark, ryknął śmiechem.

- Dobra. Starczy tych żarcików, bo jeszcze nasze przyzwoitki z sąsiedztwa zlecą się, aby nas powyzywać od szowinistów i sprośnych świń bla bla bla… Wspominałem może, że przyniosłem też parę winyli?

Otworzył torbę, z której wyjął kilka egzemplarzy z naprawdę dobrą muzyką.

Czkawka wziął do ręki jedną z płyt. Okładka przedstawiała twarz krzyczącego mężczyzny. Wszystko było na niej wyolbrzymione - nos, usta, oczy… oczy które patrzyły gdzieś w bok. Jakby była to twarz, któregoś z nich, patrzącego w kompletnym szaleństwie na odchodzącą przeszłość. Na tę, która miała nigdy już nie wrócić.

King Crimson, głosił napis.

- Karmazynowy król? W sensie, że niby Król Much - przetłumaczył niezgrabnie chłopak. - Jaki to gatunek?

- Chyba rock progresywny, jeśli dobrze pamiętam - odpowiedział jeden ze starszych, przejmując płytę. - Jak się schlejesz albo czymś naćpasz, to jest to idealna muzyka, aby porobić ze swego umysłu jaja.

Czkawka pokręcił bez przekonania głową. Nie jego styl.

- A skoro już o nawilżaniu gardła mowa! - zakrzyknął ktoś z tyłu.

Ani się obejrzeli, a na stole, obok odpalonego gramofonu z płytą muszego króla, wylądowały kieliszki i pewien popularny procentowy trunek, niosący ukojenie i spokój w tym zniszczonym świecie pełnym kłamstw. Zwany potocznie wódką.

Chłopak jednak postanowił darować sobie tego dnia popijawę.

Usłyszał jeszcze kawałek pierwszego utworu, gdy wychodził.

Zabawne. Utwór mówił o schizofreniku dwudziestego pierwszego wieku.

Postanowiłem chwilkę jeszcze pociągnąć tę historię. Jakoś mi się spodobała :)

Zapukał trzy razy. To że ludzie wybili się nawzajem głowicami nuklearnymi, nie oznaczało zaraz, że zapomnieli o kulturze osobistej.

- Wlazł! - odparł głos zza drzwi.

Czkawka wszedł do środka. Znalazł się w dość ciasnym, bo jakże by inaczej, pomieszczeniu. Było ono jednak tak małe, że mieściło na stałe tylko jedną osobę. Oprócz lokatora pokoju, można było tu znaleźć także radiostację, tonę papierzysk i setki innych pierdółek, porozwieszanych głównie na ścianie.

Jedną z takich ciekawostek był kalendarz, przedstawiający panoramę Berk. Tak, to była kiedyś piękna wyspa. Czerwonym markerem zakreślono kółko wokół jednej cyfry. To był ten dzień. Lipcowy poranek nie zwiastował wtedy żadnej tragedii.

Rok 2031. Chłopak szybko wydedukował, że według starego sposobu liczenia powinien teraz być rok 2033. Nie miał jednak bladego pojęcia jaki dokładnie mógłby to być dzień.

- I jak, Śledzik - zagadał Czkawka. - Coś nowego?

Gruby chłopak, siedzący przy radiostacji, zdjął z głowy słuchawki. Uśmiechnął się do swego przyjaciela.

- Nareszcie opłaciła się znajomość kilku języków.

Podał słuchawki zdziwionemu siedemnastolatkowi. Do jego uszu dobiegł przytłumiony męski głos. Ktoś ewidentnie próbował się z nimi porozumieć.

- Po jakiemu on nawija?

- Po rosyjsku - odparł Śledzik, biorąc z powrotem słuchawki. - Niestety chyba mają jakieś problemy u siebie, bo mój głos do nich nie dociera. Zrozumiałem jednak, że są z Moskwy i ukrywają się, wyobraź sobie, w metrze.

- Nic dziwnego. Moskiewskie metro, z tego co pamiętam, jest ogromne. Powiedział ci coś jeszcze?

Chłopak zaśmiał się odkładając słuchawki na stół, obok radiostacji.

- Chyba zorientował się, że mimo wszystko go słyszę i opowiedział mi całą historię tego ich metra. Nawiązali kontakt z innymi ludźmi, którzy przetrwali. Okazuje się, że w takim Londynie, czy Paryżu, także się pochowali na podziemnych stacjach.

Czkawka uśmiechnął się mimowolnie. A może jednak istniała dla ludzkości jakaś szansa.

- Dowiedziałem się także, że mają tam u siebie w Rosji niemałe problemy. W jednym takim metrze powstały dziesiątki różnych frakcji. A to podziały ze względu na religię, a to ze względu na kolor skóry. Mają nawet tam własnych faszystów, czy innych komuchów.

- I wyrzynają się nawzajem? - spytał sceptycznie chłopak.

Jego przyjaciel pokiwał ze smutkiem głową.

Jednak nie było żadnej szansy. Niczego się nie nauczyli.

- Stoik o tym wie? - spytał zaciekawiony Mieczyk. - Jeśli odwaliłbym coś takiego bez zgody naszego ukochanego Naczelnego, to odstrzelili by mi (_!_). I to w najlepszym wypadku!

- Spokojnie, to właśnie mój ojczulek mnie tu przysłał. Powiedział, żebym odstawił tą moją nędzną dwururkę w kąt i zgłosił się do was po jakiś konkretny sprzęt.

Bliźniaki pełniły funkcję speców od jeszcze większego niszczenia i tak rozwalonej już planety. Tak dumnie siebie nazywali. Byli bowiem opiekunami zbrojowni. To właśnie tutaj wychodzący na powierzchnię stalkerzy pobierali za zgodą ,,tych na górze” broń i amunicję. Ponieważ jednak w schronach się nie przelewało, oszczędność była tutaj najważniejszą wartością.

Ze składziku wyszła także siostra blondyna.

- Hej Szpadka - mruknął przyjaźnie Czkawka. - Pozdrowienia od Sączysmarka.

Jej brat głośno się zaśmiał.

- Nie dziwię się, że pozdrawia. Po tej nocy trzy dni temu…

Zanim zdążył cokolwiek dodać, jego policzek wszedł w interakcję z pięścią blondynki. Wylądował dwa metry dalej, w kartonowym pudle z amunicją do natowskiej broni. Napis na pudle dumnie głosił:

Kulki 5,56 × 45 mm - stosuj z rozwagą albo w ryj!

Nic się nie mogło marnować, to zrozumiałe.

Szpadka wycelowała palec w swego brata.

- Jeśli ktokolwiek się o tym dowie, - tutaj wycelowała palec w syna Naczelnego - to pozabijam i rzucę tym maszkarom z powierzchni na pożarcie.

Czkawka w pełni rozumiał zarówno ją, jak i Sączysmarka. W ich świecie prywatność również była momentami przywilejem. Dlaczego więc kochająca się w ukryciu para miała z chwili przyjemności nie skorzystać.

W ukryciu… nie licząc połowy populacji schronów, nikt o nich nie wiedział.

- Dobra, przejdźmy do rzeczy.

- A masz może fajeczki? - spytał podnoszący się z ziemi bliźniak.

Szatyn westchnął z wyraźną irytacją. Wyjął paczkę z kieszeni i rzucił przyjacielowi. Sam oczywiście nie palił, ale trzymał zawsze tego typu towary. W schronach rolę waluty pełniły naboje. Nie mniej jednak handel wymienny również był mile widziany.

- Podziękował - odparł Mieczyk, zapalając od razu pierwszą z brzegu fajeczkę.

- Brat, dasz później macha swej ukochanej siostrze, prawda?

Jej ukochany brat pokazał swej ukochanej siostrze bardzo popularny w schronach gest, zwany ,,znakiem pokoju”. Składał się on tylko z jednego palca. Środkowego.

Odpowiedź Szpadki również nie należała do najbardziej kulturalnych wypowiedzi.

Blondyn wyciągnął spod drewnianej lady owinięty szmatką długi przedmiot.

- Tylko mi tu nie zemdlej z wrażenia, kowboju - uprzedził swego kumpla, odwijając broń z płachty.

Czkawka patrzył się na cudo, które było teraz w zasięgu jego ręki. Mało tego, było teraz jego własnością. Ostrożnie podniósł karabin. Teraz nie bał się nawet wyruszyć na podbój świata.

- Karabin AK - zaczęła przemowę dziewczyna - lub nazywając rzeczy po imieniu, kałach. Celownik bez żadnych udziwnień. Dość precyzyjny, raczej nie powinien się zacinać, zasięg bardzo dobry, o całkiem niezłej mocy obalającej. Krótko mówiąc, powinieneś przeżyć.

- Dodatkowo masz podwójny magazynek - dodał bliźniak, wypuszczając cudowną woń papierosa. - W sumie sześćdziesiąt łusek czystej śmierci.

Czkawka spojrzał na połączone taśmą klejącą dwa magazynki, włożone od razu do broni. Mieczyk położył przed nosem chłopaka jeszcze dwa takie klipy podwójnych magazynków. W ciągu minuty stał się on bogatszy o sto osiemdziesiąt naboi, co w schronach stanowiło małą fortunę. No i jeszcze kałach, za którego większość jego przyjaciół byłaby gotowa zabić.

- Dzięki - wydukał oniemiały.

- Zaraz, to dopiero początek - odpowiedziała mu Szpadka.

Chyba trafiłem do raju, pomyślał syn Naczelnika.

- Masz jakąś mniejszą broń? - spytał Mieczyk.

Miał. USP SD. Znalazł kiedyś na komisariacie policji. Musiał zasiekać jednego przerośniętego szczura, ale na szczęście odniesione rany były niewielkie.

- Masz niezłego farta, że to akurat ten model. Siorka, kopsnij się po tłumik do USP-ka, dobra?

Gdy siostra nieco się oddaliła:

- Na wypadek, gdybyś musiał zrobić jakąś cichą akcję. Swoją drogą, kiedy nakryłem ich trzy dni temu… mina Szpadki była…

Świat niestety nie dowiedział się jaką miała minę biedna dziewczyna, gdyż stała akurat za jego plecami. Tym razem wylądował wygodnie na materacu. Z ręką w słoiku na bagnety.

- Nóż masz? - spytała.

- Oczywiście, że tak. Bez noża jak… bez…

- Ręki - dokończyła.

- Pewnie. A co myślałaś?

Faceci, pomyślała z pogardą.

- Nie zapomnij mu wydać apteczek, walnięta babo! - dodał bliźniak, wkładając prawą rękę do lodówki, aby przynieść sobie ukojenie.

- Jakże bym śmiała zapomnieć, zidiociały kretynie? - spytała, wydając Czkawce dwie drobne apteczki.

- Też cię kocham, siostrzyczko. Ale dzisiaj ty gotujesz… z resztą to powinna być w twoim przypadku norma. Nie rozumiem czemu ty w ogóle opuszczasz gary!

- Czkawka, pożyczysz mi ten nóż na chwilę? Przysięgam, że skasuję gnojka!

Jak widać, wena powróciła. I to w niezłym stylu :)

Wciągnął głośno powietrze. Zapach nędzy. Jak on to doskonale znał. Wolał jednak nacieszyć się zapachem swego domu. Marnego, ale domu. Nigdy nie wiadomo, czy nie jest to ostatni raz.

- Otwierać właz! - krzyknął mężczyzna uzbrojony w pokaźnych rozmiarów strzelbę. - Tylko powoli, jasne?!

Strażnik obsługujący wielki, stacjonarny miotacz ognia przytaknął. Był usadowiony wprost naprzeciwko wyjścia na powierzchnię. Nawet jeśli jakiekolwiek monstrum zechciałoby akurat wpaść do nich z wizytą, zostałoby natychmiastowo gorąco powitane. Pozostała trójka uzbrojona w automaty także była w gotowości.

Ostrożności nigdy za wiele. Nie na tym świecie.

Właz, stanowiący granicę między krainą brudu, a pustkowiem zniszczenia, zaczął się otwierać. Towarzyszył temu głośny dźwięk metalu, ocierającego się o kamienną podłogę.

- Nałóż maskę, zanim skażone powietrze roz****rzy ci płuca - polecił dowódca straży.

Czkawka natychmiast zastosował się do jego poleceń. Miał zapas filtrów powietrza na jakieś kilka godzin. Często wychodził ze stalkerami na powietrze. Nieoficjalnie był jednym z nich.

Gdy tylko drzwi do ,,lepszego” świata się otworzyły, z ciemności wyskoczył jakiś kształt. Zanim ktokolwiek zdążył się mu przyjrzeć, strażnicy otworzyli ogień.

- Dobra, starczy! Nie marnować amunicji, tępaki!

Pies. Zwykłe psisko. Z przerośniętymi zębami, ropiejącymi ranami na całym ciele i schodzącą skórą w kilku miejscach. Nic specjalnego.

Poszedł przed siebie.

- Powodzenia, stary! - rzucił, któryś z mężczyzn. - Jeśli już miałbyś zginąć, to przynajmniej poślij jak najwięcej tych ścierw do piekła!

Poczekał aż właz się zatrzasnął.

Zapalił latarkę, która była przyczepiona do jego maski. Podobnie latarki nosili kiedyś z tego co pamiętał górnicy, gdy schodzili pod ziemię. Z tą różnicą, że potrzebowali tylko kasków. Nie musieli się martwić potworami, opadem radioaktywnym, brakiem amunicji, czy problemami z takimi podstawami jak jedzenie, czy higiena osobista.

Z perspektywy czasu wszelkie problemy świata sprzed Pożogi wydawały się chłopakowi co najwyżej śmieszne.

Postawił pierwsze niepewne kroki na schodach. Zawsze tak miał, gdy przez dłuższy czas nie wychodził na powierzchnię. Wystarczył czasem nawet tydzień, aby człowiek musiał poznawać zewnętrzny świat na nowo. Nie tylko dlatego, że na co dzień żyli w zupełnie innej rzeczywistości.

Po prostu nigdy nie mieli pewności, co dokładnie napotkają na swojej drodze.

Pst! Ej, ty!

Tak, ty!

Mam dla ciebie uczciwy deal korzystny dla obu stron. Ty poczekasz do niedzieli wieczór, a ja dodam resztę tej historii. Zainteresowany?

Niespiesznie pokonywał kolejne stopnie. Cały czas podświetlał sobie drogę pod nogami, aby o nic się nie potknąć. Na przykład o ciało któregoś z biedaków, którzy w dniu Pożogi nie zdążyli dobiec do schronów. W chwili wybuchu, który z resztą przeżyli, byli na powierzchni. Nie przeżyli natomiast ogromnego promieniowania, które dotarło do nich chwilę później. Do schodów doczołgali się ostatkiem sił.

Najgorsze było to, że sam Czkawka nie miał pewności, czy ich los można było postrzegać jako niesamowity pech, czy może raczej szczęście.

Wszedł na sam szczyt. Ujrzał stare, drewniane drzwi. Nikt nie do końca wiedział, jakim cudem jeszcze nie wypadły z zawiasów.

Pchnął je gwałtownie.

Słabe światło latarki oświetliło zdemolowaną piwnicę.

Coś mu jednak nie pasowało.

Do tego miejsca powinno już dochodzić światło słoneczne. Na co dzień niebo było mocno zachmurzone, ale i tak zza chmur stalkerzy dostrzegali blask o wiele mocniejszy od ledwie działających żarówek czy świeczek.

Tymczasem z dziury w ścianie, która prowadziła do salonu, a następnie na zewnątrz, ziała pustka. I ciemność.

- Szlag – szepnął chłopak. – Ciągle jest noc. Myślałem, że jest już co najmniej południe.

Obejrzał się za siebie. Schody prowadzące z powrotem do domu wydawały się szatynowi bardzo kuszące. Wychodzenie na powierzchnię w nocy było praktycznie równoznaczne z samobójstwem. Wtedy to aktywność potworów wzrastała kilkakrotnie. Poza tym widoczność była znacznie utrudniona, a chodzenie z zapaloną latarką nawet w budynku oznaczało natychmiastowe ściągnięcie na kark całej hordy okropieństw matki natury.

Powinien zawrócić i zaczekać. Tak podpowiadał mu rozsądek.

Po raz kolejny sprawdził czy pod skafandrem ochronnym ma niewielki przedmiot, zawinięty w stary, pożółkły papier. Był na swoim miejscu.

Zgasił latarkę.

Rozsądek…

Gdyby ludzie kierowali się rozsądkiem, nie potrzebowaliby jakichkolwiek schronów.

Hej! Łap soundtrack do osłuchania:[1]

Księżyc.

Zawsze wychodził w środku dnia.

Nie pamiętał kiedy ostatni raz go widział.

- Witaj, przyjacielu – rzucił Czkawka. – To miłe, że chociaż ty przetrwałeś.

Nocne światło, odbijane przez jego wielkiego przyjaciela, oświetlało całą ulicę. Pełną wraków samochodów, jakichś śmieci i zgliszczy. Budynki posępnie wystawały resztkami z ziemi. Część z nich całkowicie się zawaliła, w części zachowały się chociaż fragmenty ścian.

Stał tam tak przez chwilę.

To wszystko mogło wyglądać pięknie.

Kiedyś.

Wyglądało.

Gdzieś w oddali wspinał się w kierunku czarnego nieba las. Na jego skraju widać było spalone drzewa. Legenda jednak głosiła, że w jego środku nadal rosły zdrowe drzewa pełne liści. Ponoć niektóre z nich miały nawet owoce. Dwóch stalkerów, którzy nie mieli nic do stracenia, próbowało to kiedyś sprawdzić.

Jednak las był jak ludzie. Podobnie jak oni – nie wybaczał.

Być może nadal gdzieś tam są, pomyślał, może właśnie tam odnaleźli spokój? Może tam trafimy po śmierci? Do tego pięknego lasu.

W dzieciństwie uwielbiał po nim spacerować. Zabierał tam swoją przyjaciółkę. Drzewa zawsze kojarzyły mu się z niebieskimi oczami dziewczyny. Gdyby nie jej choroba…

Może żyłaby w schronach do dziś?

A może sama odebrałaby sobie życie?

Chciałby kiedykolwiek móc się o tym przekonać.

Dźwięk tłuczonego szkła. Tylko cztery domy dalej. Bardzo blisko.

Jego cel teoretycznie również nie leżał daleko od schronów. Niestety droga do niego stanowiła nie lada wyzwanie, nawet gdy szedł z grupką uzbrojonych stalkerów za dnia. On tymczasem był sam, w nocy.

Ciemność.

Znów jakiś hałas. Trzy domy. Za blisko.

Szybko, ale bez gwałtownych ruchów przeszedł przez ulicę do sklepu obok. Wszedł do środka przez rozbitą szybę wystawy. Jakieś pudła. Puste. Schował się za nimi. Był kompletnie niewidoczny od strony ulicy, a dla niego wszystko było widoczne jak na widelcu. Idealnie.

Ciemno.

Wysilił wzrok. Zdawało mu się, że w miejscu gdzie przed chwilą sam stał, coś było. Próbował zidentyfikować kształt, ale bezskutecznie. Dwie nogi, lekki garb, długie łapy i… sierść?

Postać, o ile to był człowiek, podniosła głowę. Czkawka jeszcze nigdy nie widział tak czerwonych oczu. Z oczodołów patrzyła na chłopaka przeszywająca, krwista czerwień.

Kształt wyglądał trochę, jak przerośnięty wilczur. A może nawet jak mityczne wilkołaki? Stalker skrycie liczył na tę pierwszą wersję. W wieku pięciu lat zaczął bać się duchów, demonów i innych maszkar, które straszyły go z półek księgarni. Na pierwszym miejscu z niewiadomych przyczyn stały wilki, a co za tym idzie, wilkołaki. Ten uraz pozostał mu nawet do teraz.

Czerwone oczy spojrzały w bok.

Kształt zniknął tak nagle, jak się pojawił.

W ostatniej sekundzie zwierzę swym spojrzeniem posłało mu swego rodzaju ostrzeżenie. Ostatnia szansa, aby się wycofać, chłopczyku. Niestety ta opcja nie wchodziła w grę.

Wyszedł z ukrycia.

Drugiej szansy nie mógł dostać.

Kiedyś do tego miejsca dochodziłby góra dziesięć minut. Niestety czasy się zmieniły. Co chwila musiał się chować, skradać lub oglądać za siebie. Teoretycznie przechodził tylko przez budynki, nigdy przez ulicę. Jednak pomimo tego, iż nie dojrzał żadnego potwora, te ciągle zdradzały swoją obecność gdzieś w pobliżu. Najczęściej w niebezpośredni, ale drastyczny sposób.

Przykładem mogło być zmasakrowane ciało stalkera, które leżało pod mocno zakrwawioną ścianą. Trup był dosyć świeży, a to oznaczało, że w bloku nadal mieszkali jacyś lokatorzy. Jakoś jednak nie chciał się z nimi zapoznawać.

Niestety, chłopak nie znalazł przy martwym koledze żadnej amunicji.

Nic nie mogło się marnować.

Drogę znał już na pamięć. Wystarczyło przejść przez jeszcze jedną piwnicę, następnie króciutki spacer po powierzchni na obrzeżach miasta i dotarłby do celu. Zszedł po schodach.

Ponownie zapalił latarkę. Zawiniątko nadal miał przy sobie. Bez niego ta podróż nie miałaby praktycznie sensu.

Drzwi do piwnicy otworzyły się z niemałym oporem.

Oświetlił sobie ciemny korytarz, na którym znajdowało się kilka kanciap po bokach.

Nienawidził tędy przechodzić. Niby krótki korytarzyk z jednym zakrętem, ale zawsze bał się, że coś na niego wyskoczy i zabije, zanim ten zdąży choćby wycelować w napastnika. W dalszym ciągu była to jednak bezpieczniejsza ścieżka. Alternatywę stanowiło przejście się środkiem ulicy i jeszcze większe narażanie życia.

Zaczął powoli iść naprzód.

Kałasznikow był cały czas wycelowany w miejsce, oświetlane przez latarkę. Nie zapominał także o oglądaniu się za siebie. Profilaktycznie. Zza zamkniętych drzwi nie dobiegały nawet szmery. Szatyn zawsze jednak myślał, że w tych zamkniętych, małych pomieszczeniach ktoś, a raczej coś, czyha na jego nędzne życie.

Zakręt. Połowa drogi. Trzymaj się, stary.

Wychylił się zza rogu, uważnie oglądając dalszą część korytarza. Na końcu drzwi.

Metalowe.

Oby nadal dały się otworzyć, pomyślał.

Dochodził już do drzwi. Nie było jednak czego się…

Kroki. A raczej odgłosy przypominające snucie się po podłodze lub suficie. Gdzieś zza pleców. Ale to niemożliwe. Zamknął drzwi, tak jak zawsze.

Zamknął, prawda?

Gwałtownie się odwrócił, celując akaczem przed siebie. Oddychał bardzo szybko. Tętno szalało. O adrenalinie nie wspominając. Cierpliwie czekał, na wypadek gdyby mutant wychylił się mu wprost pod lufę. Przypomniał sobie, że powinien raczej korzystać z pistoletu, który miał tłumik.

Chrzanić to, warknął w myślach.

Sprawdził szybko, czy magazynek jest dobrze przymocowany.

Znowu szurnięcie.

Wcelował się ponownie. Jak się okazało, w pustą ścianę.

- Fałszywy alarm – westchnął z ulgą.

Zamarł. Z sufitu spadły pojedyncze krople. Krew. Bał się spojrzeć w górę. Stres pożerał go od środka. Wiedział jedno. To na pewno nie był człowiek. Odskoczył do tyłu. Nie zdążył jednak podnieść broni na wysokość ramion, a coś powaliło go na twardą posadzkę.

Kałach był kilka kroków dalej, a więc bezużyteczny.

Otworzył ślepia. Chciał chociaż wiedzieć, co go zabiło.

Stwór przybliżył swą twarz. Powieki były zarośnięte szarą skórą. Nie było też uszu, czy oczu. Nie było nawet włosów. Jedynie usta. A w nich wielkie zęby, które rozszerzyły się w przerażającym uśmiechu. Na jego maskę kapnęły kolejne krople krwi. Zastępowała potworowi ślinę.

Próbował przytrzymać mutanta. Oparł ręce na jego piersi, aby móc go odepchnąć, ale człekopodobny agresor powoli przybliżał swe wielkie zębiska do szyi chłopaka.

- Przecież nie przyszedłem tu, żeby umrzeć – syknął sam do siebie, siłując się z potworem. – Mam jeszcze za dużo do zrobienia.

Zebrał siły i odepchnął napastnika. Wymierzył mu następnie celne uderzenie w twarz, a przynajmniej tam, gdzie stwór tę twarz powinien mieć.

Kupił sobie tym samym trochę czasu. Wystarczy w zupełności.

Bez namysłu sięgnął po broń osobistą i bez celowania wystrzelił trzy kule. Dwie z nich rozerwały stworowi klatkę piersiową. Ten chciał ryknąć z bólu, ale Czkawka przestrzelił mu gardło. Z krtani wydobyło się tylko głośne charknięcie, któremu towarzyszyła masa krwi, wylewająca się z otworu gębowego.

Potwór odskoczył do tyłu. Zaczął uciekać na swych czterech długich kończynach. Stalker był już jednak na nogach. Dwa wystrzały. Dwa trafienia.

Mutant uderzył o kamienną podłogę. Czołgał się dalej, zostawiając za sobą obfity ślad posoki, zarówno z ran, jak i z ust.

Podszedł pewnie do potwora, wyjmując nóż.

Kopnął go w brzuch, przewracając tym samym na plecy. Wbił ostrze gdzieś w czoło. Stwór zaczął gwałtownie dygotać. Chłopak przejechał jeszcze nożem w dół, aż do zębów. Drgawki wreszcie ustały.

Dla pewności dźgnął jeszcze kilka razy.

Kiedy był już pewny, że został sam, oparł się plecami o ścianę.

Złapać oddech. Przynajmniej tyle.

Schował broń do kabury, a wielki nóż do pochwy. Wiedział, że omal nie zginął. I to tylko przez własne roztargnienie. Było blisko.

Z trudem podniósł się z ziemi. Podniósł kałasznikowa, który na szczęście nie był nawet trochę uszkodzony. Szczęście w nieszczęściu. Przewiesił sobie karabin przez ramię i wziął się za otwieranie ciężkich drzwi. W pojedynkę było to strasznie trudne.

Kiedy mu się udało, obrócił się, aby ostatni raz spojrzeć na truchło stwora. Dojrzał jedynie ogromną plamę krwi. Czerwony ślad jednak ciągnął się dalej, aż za zakręt.

Stalker błyskawicznie przeszedł na drugą stronę i zamknął drzwi. Następnie przesunął stojącą obok komodę, blokując tym samym przejście. Nagle usłyszał silne uderzenie w blachę. Mutant próbował się przebić.

Tym razem mężczyzna był opanowany. Właśnie po to przesunął mebel. Aby być wreszcie bezpiecznym.

Jego uszu dobiegł przyjemny szum wiatru. Stąpał spokojnie po sięgającej kolan trawie. Coraz bliżej. Potem może nawet ginąć.

Podszedł pod wielkie drzewo. Nie był asem z biologii, ale zgadywał, że to był dąb. Było podniszczone, ale jednak przetrwało atomową apokalipsę. Nuklearna siła nie była wystarczająca, aby całkowicie pokonać naturę. Przejechał dłonią po korze. Czuł ją nawet przez rękawicę.

Przyjrzał się uważniej. Napis wyryty scyzorykiem. Dawno temu.

Cz + As, głosił napis.

Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego dnia.

Wyjął przedmiot , zawinięty w papier.

Oby nie ucierpiało w tamtej walce, pomyślał z nadzieją.

Wszystko jednak wydawało się być w porządku. Rozpakował ostrożnie. Ukucnął. Wykopał kawałek ziemi między korzeniami. Wziął doniczkę w dłonie i umiejscowił ją w dziurze. Przysypał ziemią.

Uwielbiała róże.

Szczególnie czerwone.

Może i była wyhodowana sztucznie w schronach. Prawdopodobnie nie musiałaby minąć nawet doba, jak by zwiędła. Lecz sam gest przepełniał go euforią.

- To dla ciebie – szepnął. – Bardzo za tobą tęsknię.

Spojrzał w stronę Berk. Ze wzniesienia było widać panoramę całego miasta, skąpanego we wschodzącym słońcu. A w oddali morze. Piękny widok, nawet jeśli w wodzie czaiły się stworzenia jeszcze gorsze od tych z lądu.

- Tak bardzo chciałbym się z tobą spotkać. Już. W tej chwili.

Coś w nim pękło. Sięgnął rękoma w stronę maski.

Jedno mocniejsze pociągnięcie. Kilka wdechów i byłoby po wszystkim.

Położył dłonie na gumowej warstwie.

Jedno pociągnięcie zakończyłoby to wszystko.

Nie.

Położył ręce z powrotem na ziemi. Ona by tego nie chciała. Nie w ten sposób. Musiał być cierpliwy. Musieli walczyć. Nie mógł tak po prostu stchórzyć.

Ucieczka poprzez samobójstwo nie jest niczym chwalebnym.

Siedział tam jeszcze przez chwilę. Oparty o dąb, podziwiał widoki.

- Mam nadzieję, że ty też jakoś sobie radzisz tam na górze – mruknął. – Jeśli mój kumpel jest razem z tobą, to raczej się nie nudzisz.

Zamilkł. Tylko na chwilę.

- Niedługo znów przyjdę – powiedział, podnosząc się z ziemi.

Spojrzał na napis.

- Do zobaczenia… Astrid.

Obrócił się.

Zauważył, że nie był sam. Jakoś go to nie zdziwiło. Czerwone ślepia patrzyły się na stalkera. Ich właściciel stał kilka metrów od Czkawki. Koledzy wilczura, stojącego na dwóch łapach, zapewne także byli w pobliżu.

- Rozczaruję cię, przyjacielu – powiedział z uśmieszkiem, skrywanym pod maską.

Wycelował w potwora.

- Wracam do domu!

Half-Life[]

Zanim zapomnę! Tuż przed pierwszym shortem dodałem notkę odnoszącą się do spoilerów (a konkretniej do ich braku).

Lisiczko Zorua, naturalnie dedyczek dla ciebie.

- Witaj w Black Mesa - powitał go głos dochodzący z głośników jadącego wagonika.

Podszedł do okna. Jako iż był sam, mógł bez przeszkód chodzić po całym pojeździe, który właśnie wiózł go do laboratoriów. Spojrzał w dół. Nigdy nie miał lęku wysokości, ale będąc kilkadziesiąt metrów nad ziemią… to jednak robi swoje.

Na samym dole widział jedynie czerń. Cały kompleks musiał się ciągnąć tak głęboko w dół, że samo spadanie zajęło by mężczyźnie trochę czasu.

Przed nim natomiast przewijały się kolejne sektory.

Pozostali naukowcy, tacy jak on, spożywali jeszcze śniadanie lub rozmawiali przed całym dniem ciężkiej pracy w imię nauki. Dojrzał także przechadzających się strażników w kamizelkach kuloodpornych. Dbali oni o porządek. Posiadali nawet pistolety, ale nigdy nie wykorzystywali ich przeciwko niesfornym mądralom w białych fartuchach. Prędzej strzelali oni do nieudanych eksperymentów.

To, co robili tutaj, nigdy nie mogło wyjść na świat zewnętrzny. Delikatnie mówiąc, Strefa 51 była przy Black Mesie placem zabaw. Z dzieciaczkami z kosmosu.

Kobieta, której miły głos docierał do jego uszu z głośników, mówiła coś o bezpieczeństwie w pracy, zasadach, obowiązkach i tego typu rzeczach, które teoretycznie powinny go interesować.

Pierwszy dzień w pracy. A on już spóźniony.

Nie przeszkadzało mu to jednak w podziwianiu cudów architektury, ale przede wszystkim techniki, które znajdowały się za oknem jadącego wagonika. W dzieciństwie uwielbiał malować roboty, szczególnie te wielkie, kroczące, czworonożne machiny sterowane przez pilota, siedzącego w środku. Miał na ich punkcie obsesję, po obejrzeniu Obcego. Druga część, jeśli dobrze pamiętał.

Nigdy niestety nie było mu dane spotkać się z takimi maszynami w rzeczywistości. Aż po dziś dzień. Nie napalał się oczywiście na ewentualną możliwość sterowania takim bydlakiem.

Był bowiem doktorem fizyki teoretycznej i miał jeszcze drugą słabość - teleportację. To właśnie w tym kierunku kierował swoją przyszłość. Materiały Anomalne… jakoś tak nazywał się dział, na którym miał pracować.

Nie miał ze sobą żadnej teczki. Miał tylko swój biały fartuch, no i okulary. Bez nich ani rusz.

Usiadł z powrotem na siedzeniu. Zapatrzył się w wagon, przejeżdżający powoli obok. W środku wszyscy stali. Dwaj młodzi mężczyźni ze sobą rozmawiali. O czymś zabawnym, jak wywnioskował po ich rozbawionych minach. Dojrzał jeszcze jednego człowieka.

Wyróżniał się. Szczególnie swym szarym garniturem i eleganckimi spodniami. Do tego szary krawat. No i teczka. Szara. Czarne włosy również idealnie pasowały do całości. Najbardziej jednak zaciekawił go wyraz twarzy tajemniczej osoby z pojazdu naprzeciwko. Taka obojętna, a z drugiej strony pewna siebie. Mężczyzna poprawił krawat, cały czas patrząc się na szatyna.

Więcej naukowiec nie zobaczył, gdyż wagon wjechał w zaciemniony tunel.

Po chwili dojrzał platformę. Jego przystanek.

Wstał i spokojnie podszedł do drzwi. Następnie poczekał aż strażnik podejdzie z drugiej strony, aby mu otworzyć.

- Czkawka Haddok, jak mniemam - powiedział ochroniarz, wstukując kod. - Miło pana poznać, doktorze. Jest pan chyba trochę spóźniony.

- … - odparł milczeniem Czkawka.

Jako dziecko był normalny, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie. Z wiekiem jednak zaczął się zamykać w sobie. Nie było to wywołane jakimikolwiek przykrymi doświadczeniami, czy złym wychowaniem. Po prostu nie czuł potrzeby rozmowy z kimkolwiek. Wolał pozostać z samym sobą.

- Lepiej się pospiesz, doktorze - kontynuował strażnik, otwierając kolejnym kodem wielkie wrota. - Niektórzy z tamtych profesorków mogą być zdenerwowani lekką odskocznią od planu.

- …

- W każdym bądź razie, powodzenia w nowej pracy.

Tak się jakoś złożyło, że będę dla was dostępny dopiero w niedzielę.

Bywa...

*Koniec transmisji*

- Uwaga! Bateria rozładowana! - zaskrzeczał z małego głośniczka sympatyczny, a jednocześnie elektroniczny głos jakiejś pani, która prawdopodobnie była tylko sztuczną inteligencją.

Tylko programem.

Jeszcze raz dotknął pomarańczowo-czarnego kombinezonu, który dopiero co automatycznie dopasował się do jego ciała. Na klatce piersiowej dumnie widniała lambda, symbol długości fali.

Wziął do ręki instrukcję. Grube tomisko z co najmniej trzema setkami stron naukowego bełkotu. Jak znał życie, wszystko najprawdopodobniej było napisane drobniutkim maczkiem ze specjalną dedykacją dla okularników.

Kombinezon HIV…

Zaraz, co?! , pomyślał.

Kombinezon HEV - głosił majestatyczny napis na okładce podręcznika - Obsługa i ogólne informacje.

Uff… literówka, mruknął do siebie w myślach.

Przejrzał na szybko kilka stron, a konkretniej je przewertował, po czym odłożył książkę na miejsce. Rzucając nią w kąt.

Zajrzał jeszcze do szafki, z napisem HADDOCK. W środku znalazł dwie baterie. Bez namysłu z nich skorzystał.

- Bateria naładowana w trzydziestu procentach! - skomentował jego czynność moduł głosowy.

- … - odparł zawadiacko Czkawka.

Zamknął drzwiczki szafki. Ponieważ nie pozostało mu w szatni nic do roboty, podreptał w kierunku drzwi wyjściowych na korytarz. Teoretycznie mógłby jeszcze zagadać do siwego naukowca, który wiązał obok buty jednocześnie narzekając na konieczność noszenia, wiernie cytując, tych śmiesznych krawatów.

Na szybko rozważył wszelkie za i przeciw.

Przeciw - nieśmiałość i po co?

Za - brak.

Otworzył drzwi.

- Hej, Czkawka!

Odwrócił się, aby sprawdzić, kto to był i czego chciał. I tak był już spóźniony, a tutaj ktoś jeszcze zawraca mu…

- Jak tam pierwszy dzień w nowej pracy, kuzynku? - spytał Sączysmark, podając rękę naukowcowi.

Czkawka odparł mu uśmiechem, co było odpowiedzią pozytywną.

Jego kuzyn był w Black Mesie jedynie ochroniarzem, ale pracował tu już od jakichś dwóch lat. Przez ten czas widział się z rodziną góra trzy razy. Na zjazdach rodzinnych NIGDY nie wypowiadał się na temat swojej pracy. Niestety, służba państwu do czegoś zobowiązuje.

- Jak zwykle mało rozmowny, co? - spytał rozbawiony strażnik, po czym szybko spoważniał. - Lepiej idź. Jak znam twoją punktualność, jesteś już spóźniony.

Czkawka uniósł jeszcze rękę w geście pożegnania, po czym udał się w stronę komory testowej C-33/a.

- I pamiętaj, aby przyjść po eksperymencie do kantyny! Wciąż ci wiszę tamto piwko, które tak skutecznie ukryliśmy przed rodzinką!

- W porządku, Haddock – powiedział naukowiec przez mikrofon. – Jak na razie ta maszyna działa sprawnie… chociaż… drobne odchylenia od normy…

Czkawka tymczasem przyglądał się imponujących rozmiarów komorze testowej. Na środku wielkie urządzenie, z wirującymi częściami u góry. Trudno mu było opisać coś takiego. Bał się nawet myśleć, jaką mocą obecnie operują.

Poczuł lekki stres. Wiedział, że od razu rzucają go na głęboką wodę. Jeden błąd i cała ta moc mogłaby rozwalić połowę Black Mesy. Do tego dochodziło sporo skutków ubocznych, przy których opad radioaktywny był co najwyżej niewinnym prysznicem.

- Moc jest w sumie troszkę wyższa niż powinna być, - kontynuował mężczyzna zza szyby – ale to raczej nic takiego… trochę regulacji…

Jeden fałszywy ruch i mogło się skończyć jak w Czarnobylu w 86’. Tam zawinili ludzie i ich głupota. Czyżby historia miała zatoczyć koło?

Odpędził od siebie te myśli.

- Dobra. Czkawka, podsyłamy obiekt testowy. Przygotuj się!

Po chwili obok niego pojawił się wózek, z dwoma mechanicznymi ramionami przed sobą. Trzymał w nich zielony, sporych rozmiarów kryształ. Zamiast pięknych nazw typu kobalt, czy szafir, nadano mu wdzięczną nazwę OBIEKT TESTOWY.

W Black Mesie nie było miejsca dla poetów. Byli zbędni.

- Gdybyś był tak miły i pchnął wózek, bylibyśmy bardzo wdzięczni – mruknął naukowiec. – W imię nauki, kolego doktorze!

Czkawka spojrzał jeszcze raz na wielką maszynerię o jeszcze większej mocy. Zielona wiązka lasera, którą dojrzał wyglądała na bardzo silną, ale też niebezpiecznie niestabilną. Nie miał pojęcia, co się stanie przy kontakcie kryształu z laserem.

- Spokojnie, moc mieści się w dopuszczalnej normie – uspokoił głos z głośnika. – Ledwo, ledwo, ale mieści. Pamiętaj, że jakby co, mogę zawsze wyłączyć moc. Poza tym administracja zdematerializuje nasze tyłki, jeśli nie przeprowadzimy tego eksperymentu.

Wzruszył ramionami.

W razie czego, miał swój ochronny kombinezon.

Stanął za wózkiem. Złapał uchwyt i pchnął do przodu. Lekkie. Obiekt testowy zbliżał się ślamazarnie do celu.

Mam złe przeczucia, pomyślał.

Dwie sekundy.

A może lepiej…

Jedna sekunda.

…nie…

Niespodziewany błysk zielonego światła oślepił go na kilka chwil.

- Chryste! – wrzasnął naukowiec. – Nie mogę nad tym zapanować. Czkawka! Zabieraj się stamtąd. Spróbuję otworzyć drzwi, abyś…

Wiązka lasera uderzyła w szybę. Szatyn usłyszał krzyk.

Drzwi.

Uciec. Szybko.

Nieokiełznana energia uderzała wokół niego. Cudem nie został trafiony. Byle do drzwi.

Już się otwierały.

Uderzenie.

Spróbował wstać. Gdyby nie HEV, byłby trupem, albo kupką popiołu. Drzwi się zacięły.

Przewrócił się na bok.

Laser strzelał we wszystkie strony, niszcząc całą komorę testową. Wszystkiemu towarzyszyły dziwne rozbłyski. Nagle na środku pomieszczenia zaczął się formować kształt. Wyglądał trochę jak zmaterializowana elipsa, a nawet czarna dziura, jakie widywał w dzieciństwie w filmach.

Nieprzewidziane konsekwencje.

Z całej listy nieszczęść, los wybrał najgorszą pozycję.

Kaskada rezonansowa.

Po odzyskaniu pełni świadomości, powitał go ból głowy. Uniósł się do pozycji siedzącej. Cała komora była zdemolowana. Prawdopodobnie niewiele brakowało do całkowitego zawalenia się pomieszczenia. Wizja sufitu lecącego mu na łeb nie wydawała się zbyt przyjemna.

Wstał. Z trudem, ale wstał.

W zaciętych drzwiach, otwierających się zazwyczaj automatycznie, powstała na szczęście luka. Wystarczająco dużo, aby się przecisnął. Uważając na przewody, z których leciały iskry, przedostał się na drugą stronę.

Dalej korytarzem.

Na podłodze leżało ciało człowieka w białym fartuchu. Zapewne naukowiec, który go wpuścił do komory. Zapewne, bo widział tylko nogi. Od pasa w górę mężczyzna był przygnieciony maszyną obliczeniową rozmiarów szafy. Spod aparatury naukowej sączyła się ślamazarnie krew.

Brak jakichkolwiek oznak życia, czy nawet drgawek pośmiertnych.

Podniósł natomiast leżącą pod nogami kartę. Przydała mu się przy następnych drzwiach.

Pod ścianą dojrzał dwójkę naukowców. Co ciekawe, byli to jego starzy znajomi.

- Czkawka? – spytał siedzący blondyn. – Widzę, że tylko cię przyjęli, a już nabroiłeś.

Uśmiech długowłosego zupełnie nie pasował to jego zakrwawionej i mocno pogryzionej nogi.

Siostra blondyna wstała z ziemi.

- Wygląda na to, że nasz ukochany administrator nawalił z obliczeniami, – odparła – bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że schrzaniłeś coś przy tak wymagającym zadaniu, jak pchanie wózka.

- Za duża moc i tyle – dodał jej brat bliźniak.

- Prochu nie odkryłeś, Mieczyk.

Powróciła wzrokiem do szatyna.

- Wiesz, co się tutaj stało?

- …

Uśmiechnęła się na moment.

- Nadal małomówny. Obawiam się, że przytrafiła nam się kaskada rezonansowa. Portal do innego wymiaru.

- I w drugą stronę – mruknął Mieczyk.

- Dziękuję za cenną uwagę, braciszku – odparła Szpadka.

- Chędoż się, babo.

- W każdym razie… zastanawia mnie dokąd ten portal prowadzi. To musi być jakiś zupełnie inny wymiar, czy coś w tym stylu.

Podeszła z Czkawką do pobliskiej klatki, otoczonej dodatkowo pancernym szkłem.

- A oto jego mieszkańcy – wskazała ręką.

Drobny stwór miał cztery odnóża. Można było powiedzieć, że był to swego rodzaju pająk. Może troszkę większy i z ludzką skórą. I bez oczu. No i z zębiskami na miejscu brzucha.

- Jeden zmaterializował się obok tej klatki. Wskoczył na głowę dla strażnika, który stał parę kroków dalej.

Pokazała mu opartego plecami o ścianę strażnika. Nie ruszał się. Cała twarz była zasłonięta przez pajęczą poczwarę. Obcy poruszał się powoli na głowie nieszczęśnika.

- Obawiam się, że typek nie jest martwy – powiedziała blondynka. – To coś najpewniej przejęło nad nim kontrolę. Na razie nawet nie drgnął. Ale spójrz na jego klatkę piersiową.

Była otwarta. Przez rozdartą kamizelkę kuloodporną Czkawka dojrzał żebra i część wnętrzności. Spore zastrzeżenia miał też do rąk strażnika. Były przerośnięte, i wyglądały, jakby były obdarte ze skóry. Przypominały zwykłą zbitkę mięśni. Nie mógł też nie zauważyć brązowych pazurów, długich na dziesięć centymetrów, jeśli nie więcej.

- Straszny widok. Jakiś inny stwór, który przebiegał, ugryzł mieczyka w nogę.

Zaczęła mówić szeptem, aby brat jej nie słyszał.

- Prawdopodobnie biedaka czeka amputacja.

- Czkawka! – zawołał blondyn.

Podszedł do siedzącego kolegi.

- Jesteś jedną z nielicznych osób, która będzie w stanie ogarnąć ten burdel, więc masz niepowtarzalną szansę zostać bohaterem, albo nawet legendą rozpadającej się Black Mesy.

Nagle spoważniał.

- Wyjdź na powierzchnię! Z centrum komunikacyjnego nadaj sygnał satelitarny. Po prostu znajdź na komputerze folder ,,Sygnał alarmowy”, czy coś takiego. Powiadomisz tym samym kogo trzeba. Może nawet zdążą nas uratować.

Mężczyzna milczał.

W jego języku oznaczało to zgodę. Wstał, aby ruszyć w drogę.

- Zaczekaj – powiedziała Szpadka.

Podniosła leżący obok przedmiot.

- Weź. To ci się może przydać na wypadek niespodziewanego towarzystwa.

Trzymała w rękach czerwony, stalowy łom. Lepsza taka broń, niż żadna.

Kiwnął głową, dziękując tym samym za podarek.

- To coś warknęło! – jęknął blondyn.

Spojrzeli się na strażnika.

Podniósł się z ziemi. Jego ruchy były niekontrolowane i nieludzkie. Jakby ktoś, a raczej coś nim sterowało. Pajęczak na głowie biedaka drgnął. Przejął kontrolę nad rdzeniem kręgowym ofiary, to było pewne.

Człowiek zaczął niepewnie iść w ich kierunku.

Pazury były wyprostowane, co odczytali jako pozycję gotowości do ataku.

Naukowiec nie czekał na ruch przeciwnika. Podbiegł do strażnika i uderzył łomem z całej siły. Trafił w obcego, który zleciał z głowy. Odsłonił tym samym twarz niedoszłego żywiciela. Była strasznie pokrwawiona. Na całym obwodzie głowy znajdowały się bardzo wyraźne ślady od zębów stwora.

Grymas na twarzy mężczyzny przypominał szatynowi twarze zombie, które kiedyś widział w jakimś horrorze, który oglądał w tajemnicy przed rodzicami. Potem spanie sprawiało mu niemałe trudności.

Odskoczył w bok, unikając uderzenia.

Pazury potwora, bo to już raczej nie był człowiek, stanowiły spore zagrożenie.

Naukowiec wykonał zamach.

Łom przejechał po twarzy pół-żywego strażnika, powalając go na ziemię.

Stanął na maszkarą w rozkroku. Uniósł broń nad głowę i wykorzystując siłę, jaką miał w ramionach, ponownie uderzył w twarz. Później jeszcze kilka razy, aż wreszcie miał pewność, że zagrożenie minęło.

Spojrzał się na ciało obcego.

Leżało bezruchu. Na wszelki wypadek potraktował go jednak kopniakiem.

Blondynka kucnęła przy ciele potwora. Wyjęła pistolet z jego kabury.

- Weź jeszcze to. Tobie przyda się bardziej niż nam.

Uśmiechnął się, dziękując. Spojrzał jeszcze na Mieczyka, po czym ruszył dalszą częścią korytarza.

- Kurczę, Czkawuś – rzucił blondyn na odchodne. - Z tym łomem możesz ratować świat.

- Przymknij się, braciszku!

- Tak czy siak powodzenia, stary!

Chcecie jeszcze jednego krótkiego nexteła z HL, czy mam brać jakiś następny tytuł?

Silent Hill[]

Co prawda jakoś specjalnie Halloween nie obchodzę, ale klimatyczny shorcik jest zawsze lepszy niż brak shorcika.

Jeszcze raz dedyczek dla xAngel4x

Uwielbiał patrzeć jak jego dziewczyna słodko spała.

Wróć!

Od trzech dni żona. Marzyli o tym już od jakichś dwóch lat. Ona oczywiście upierała się, żeby pobrać się wcześniej, ale cierpliwość na pewno jej nie zaszkodziła. I teraz jechali odpocząć. Od pracy, od miejskiego wrzasku i innych nieprzyjemności.

Jakie mam szczęście, pomyślał Czkawka ponownie spoglądając na śpiącą blondynkę.

Gdyby jednak nie spała, to najpewniej prawiłaby mu kazanie, że powinien patrzeć na drogę, a nie podziwiać jej piękno. Gdyby to było takie łatwe.

Szybko się opanował.

Musiał się skupić. Jechali czwartą godzinę, a w dodatku było już ciemno. Światła samochodu rozświetlały pustą, ogarniętą ciemnością i samotnością drogę. Podobały mu się takie klimaty. Mógł się zrelaksować, trochę odprężyć.

Mógłby, gdyby nie jechali drogą górską.

Zgadywał, że za dnia rozciągały się stąd naprawdę piękne widoki. Jezioro, a nad nim miasto. To miasto. Cel ich podróży. Nigdy tutaj nie był. Astrid też nie, ale wybrała właśnie to miejsce. Coś tam, że związane z rodziną, czy tego typu rzeczy. Nawet mu nie przeszkadzała taka niewiedza. Wiedział bowiem, że będzie to idealne miejsce na miesiąc miodowy.

Miał to dziwne przeczucie, że lepiej nie mogli wybrać.

Usłyszał ciche mruknięcie.

Siedząca na fotelu obok kobieta poprawiła koc. Była już jesień. Chłodno. To także mu nie przeszkadzało. Nie mógł się doczekać pierwszych śniegów.

Zima miała dla niego niepowtarzalną atmosferę.

Marzył mu się jakiś ciekawy wyjazd, na przykład do Skandynawii.

Dwójka pasażerów.

A może i trójka, pomyślał z uśmiechem.

Tyle planów, tyle możliwości.

A w centrum tego wszystkiego ona. Ona, która teraz smacznie sobie spała, przykryta kocem i ciesząca się podświadomie towarzystwem ogrzewania na przednich siedzeniach. Był bardzo ciekaw jakie mogła mieć sny.

Na jej twarzy gościł uśmiech. Odrobinę sprośny. Czyli bardzo duża szansa, że to właśnie on był głównym bohaterem tego cudnego wytworu wyobraźni. Drugim była ona. A co się tam działo… zawsze powtarzał, że im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Westchnął cicho.

Na dłuższą metę droga była monotonna.

Okropnie monotonna, poprawił siebie w myślach.

Walczył zaciekle, aby nie ziewać. Ani jednego, małego ziewnięcia. Pocieszał się myślą, że już najpewniej niedaleko. Tak mu się zdawało, bo jak miał cokolwiek dojrzeć w tej ciemnicy?

Gdyby nie światła, władowałby się jak nic w przepaść. Albo wpadliby do jeziora, albo wlecieli na jakiś budynek. A może trzasnęliby w drzewo?

Skarcił siebie za dopuszczanie do głowy takich dziwnych myśli.

Zauważył mignięcie w lusterku.

Światła.

A więc jednak ta droga nie była zaraz taka samotna i pusta.

Motocyklista był szybszy, więc naturalną koleją rzeczy wyprzedził szatyna. Czkawka wywnioskował po ubiorze, że był to policjant. Konkretniej policjantka. Spod kasku, zasłaniającego oczy, wystawały blond włosy. Jak u Astrid, ale zamiast zwinięte w warkocz, te swobodnie latały wokół ramion i szyi.

Po chwili dołączył do niej drugi motor.

Ponieważ nie widział nigdy motocykla, który sam by sobą kierował, na tym również był człowiek. Identycznie ubrany. Także długie, blond włosy, wystające spod kasku. To jednak był facet.

Coś Czkawce mówiło, że byli rodzeństwem.

Pojechali przed siebie, znikając mu z oczu tak nagle jak się pojawili.

Wzruszyłby co najwyżej ramionami, gdyby nie fakt, że ci idioci zbudzili jego żonę.

- Co to było? – spytała zaspana kobieta, przecierając oczy.

- Nic, nic. Dwójka policjantów na motorach.

- Dostałeś mandat?

Zaśmiał się.

- Co ty! Po prostu sobie przejeżdżali – odparł.

Ułożyła się wygodnie, przewracając się na drugi bok.

- Może już wystarczy, śpiochu? – spytał pobłażliwie. – Zaraz będziemy na mi…

Spojrzał gwałtownie na pobocze.

Motocykl leżał rozbity na znaku drogowym. Trochę krwi na siedzeniu, i obok pojazdu. Kilka kroków dalej drugi, chyba tego faceta. Ale gdzie byli kierowcy?

Spojrzał na drogę.

Jakby sytuacja była jeszcze za mało podejrzana, znikąd pojawiła się mgła. Okropnie wręcz gęsta, przez którą nie było praktycznie nic widać, nawet pomimo świateł. Jego widoczność ograniczała się do kilku metrów góra.

- Astrid – szepnął. – Dzieje się tu coś dziwnego.

Popatrzył na siedzącą obok żonę. Leżała cały czas w tej samej pozycji. Niemożliwe, żeby usnęła tak szybko.

Potrząsnął jej ramię.

A jeśli nie spała?

- Astrid?

Nie odpowiadała.

- Astrid, obudź się! – krzyknął.

Zupełnie zapomniał o drodze.

Gdy tylko powrócił do niej wzrokiem, źrenice gwałtownie mu się rozszerzyły. Z całych sił przydepnął hamulec. Wiedział, że nie starczy czasu. Że uderzy.

Dziewczynka.

Może z siedem lat.

W białej sukience.

Czarne włosy.

Zasłoniła oczy rękoma przed silnym światłem lamp samochodu.

Odruchowo skierował kierownicę w bok. Miał nadzieję, że barierki wytrzymają. Niestety tym razem nie spełniły swego zadania.

Blondynka nadal spała. Jakby była w stanie śmierci klinicznej, a nie snu. Nie miał pewności, czy ona w ogóle oddychała. Wiedział, że za moment będzie mu bez różnicy, czy umarła przed, czy po wypadku.

Jego wina. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Uderzenie było spodziewane, co nie oznacza, że bezbolesne.

Nie wiedział nawet, w co uderzyli. Na pewno nie wylądowali w jeziorze, ani nie uderzyli w drzewo. A zatem pozostawało miasto.

Najgorzej było w okolicach żeber. Panicznie łapał oddech. Walczył. Naprawdę walczył. Niestety poległ. Głowa sama opadła mu na oparcie fotela. W sumie czuł się trochę jakby zasypiał.

To umieranie to już?

Korzystając z pozostałych ochłapów świadomości, sięgnął jeszcze ręką w jej kierunku. Może chociaż ona miała trochę szczęścia.

Zanim stracił przytomność, stwierdził z przerażeniem, że Astrid tu nie było.

Umarł.

To było pewne, przecież nie mógłby przeżyć takiego wypadku.

Choć było już po wszystkim, bał się. Gdyby Astrid odeszła z nim, po prostu zapomnieliby o całej sprawie i, pomimo iż brzmiało to paradoksalnie, żyliby dalej. Gdzieś tam, na górze, czekało przecież wieczne życie. Dopóki śmierć nas nie rozłączy i jeszcze dalej…

Problem był taki, że przecież jego żona gdzieś zniknęła.

Pamiętał ten strach. Jego ukochana nie była przy nim i nie mógł nic na to poradzić.

No trudno, pomyślał, przynajmniej zobaczę to niebo.

Tylko… w niebie nie powinno być miejsca na… ból głowy.

[2]

Złapał się za głowę. Szalała. Był to ten nieznośny typ bólu, który wwiercał się irytująco w głąb, na który nawet faszerowanie się lekami nie pomagało. Przysłonił ręką oczy, gdyż światło trochę go oślepiło.

A więc już ranek.

Spojrzał w bok.

Na bocznym siedzeniu była jedynie pustka. Pasy odpięte, a drzwi uchylone. Gdzie była jego żona? I czy nic jej nie jest?

Odpiął się z pasów, nawet nie przeglądając się w lusterku. Jeśli miał rozbitą głowę, czy coś w tym stylu, to zawsze mógł się tym martwić później. Najpierw priorytety.

Postawił pierwsze, chwiejne kroki na ulicy miasteczka. Żebra na szczęście trochę się uspokoiły.

Pierwsze, co zwróciło jego uwagę, to wszechobecna mgła. Tak gęsta, że widział jedynie do kilku, może kilkunastu kroków przed siebie. Szybko skojarzył, że przecież pojawiła się ona na chwilę przed wypadkiem.

Obejrzał się za siebie.

Samochód, który wleciał w barierkę, był w opłakanym stanie. Ale to potem.

Druga rzecz, to śnieg. Na asfaltowej powierzchni nie było białego puchu, ale z nieba spadały pojedyncze drobinki. Kilka kapnęło mu na głowę. Zastanawiał się skąd śnieg wczesną jesienią. Przyjrzał się temu bliżej. A może to był jednak pył?

Trochę było mu zimno, pomimo skórzanej kurtki, którą miał nałożoną. Mimowolnie przypomniała mu się jego mama. Kiedyś zawsze kojarzyła mu się z ciepłem i matczyną miłością.

Nie odwiedzał jej od dwóch lat. Zwariowała na starość. Nie potrafiła go rozpoznać. Kilkakrotnie wchodząc do jej domu, został uznany za złodzieja. Stała się dla niego złą matką, więc on stał się dla niej złym synem.

To co jednak najbardziej go zaniepokoiło, to cisza.

Nawet jeśli był to poranek, to i tak powinien usłyszeć przejeżdżające gdzieś w oddali auto, budzącego się z porannym kacem pijaka, czy choćby ciche kroki jakiegoś przechodnia. Ale Silent Hill powitało go jedynie kompletną ciszą.

Tajemnicze miasto duchów.

Przeszedł kilkanaście metrów.

Dojrzał przystanki, na których nikt nie czekał. Samochody zaparkowane na krawężnikach, których nikt od dawna nie używał.

Na pocztówkach wyglądało lepiej, pomyślał z ironią.

Nagle dojrzał przed sobą jakąś postać.

Ubrana dosyć prosto. Kobieta. Blond włosy spięte w warkocz, spoczywający na plecach. Nie widział niestety jej twarzy. Była odwrócona. A mimo to znał ją doskonale.

- Astrid - szepnął. - Czy to jest Astrid?

Nagle blondynka zaczęła biec przed siebie, tonąc we mgle.

- Astrid, zaczekaj! - krzyknął mężczyzna. - Zatrzymaj się!

Bez namysłu pobiegł za nią. Kobieta zdawała się go kompletnie ignorować. Pędziła przed siebie, jakby była w jakimś amoku. Jakby coś ją do siebie przyzywało. Co chwila pojawiała się, i znikała w gęstej mgle.

Nic z tego nie rozumiał.

Odgłosy jego kroków roznosiły się po całej okolicy.

Ona tymczasem sprawiała wrażenie, jakby cichutko sunęła po powierzchni ulicy.

- Dokąd biegniesz?! Zatrzymaj się, Astrid!

Zniknęła we mgle po raz kolejny. Pozostał jedynie z opuszczonymi domami, które mijał. Wszystkie były do siebie łudząco podobne.

Co tu się dzieje?

Zauważył jeszcze, jak jego żona wbiega do jakiejś bocznej uliczki.

Zdyszany podbiegł do tego miejsca, i skręcił w kierunku, w którym pobiegła Astrid.

Co tu się dzieje?

Pył leniwie opadał na asfalt. Przedzierając się przez mgłę, Czkawka mijał jakieś stare, opuszczone garaże. Tylko gdzie byli ludzie? Czemu nikogo tu nie było? Może powinien wołać o pomoc?

Pytania mnożyły się w jego głowie całkowicie nieadekwatnie do uzyskiwanych odpowiedzi.

Usłyszał dźwięk przesuwania metalu. Głośne skrzypienie, jakby ktoś otwierał starą, zardzewiałą furtkę. Gdzieś na końcu tej uliczki. Podbiegł jeszcze kawałek.

Zauważył wysoki płot.

Czyli musiała skręcić.

Obok, zaraz za starym garażem, dojrzał metalowe drzwiczki, prowadzące do dalszej części uliczki. Były zamknięte.

Pchnął je z całej siły.

Z oporem ustąpiły dopiero po chwili.

Zerknął jeszcze na tabliczkę, która była przyczepiona do furtki.

UWAGA! ZŁY PIES!

Standard.

Nie miał czasu na przemyślenia. Astrid musiała pobiec tędy. Nie miała żadnej innej drogi. Nie rozumiał tylko dlaczego tak biegła, a raczej, czemu przed nim uciekała.

Podbiegł dalej.

Usłyszał pod podeszwą buta bardzo dziwny dźwięk. Rozdeptał chyba coś miękkiego, i najpewniej obślizgłego. Spojrzał w dół. Pod nim leżało coś czerwonego. Dużo czerwieni. Przyjrzał się temu bliżej. Dojrzał także coś różowego, co przypominało mu jelita, albo jakiś inny żołądek czy wątrobę.

Po chwili zrozumiał.

Pod jego stopami leżał wypatroszony pies.

Skoro on był groźny… to co go zabiło?

Gwałtownie podniósł się do pozycji siedzącej. Gdzie był? Co się stało?

[3]

- Wszystko w porządku?

Nie kojarzył tego głosu. Nigdy go nie słyszał. A jednak ten męski, cichy ton przywitał go zaraz po przebudzeniu. Co się stało?

- Gdzie ja jestem? - spytał Czkawka, zdejmując nogi z kanapy, na której leżał.

- W kawiarni.

Coraz lepiej, mruknął do siebie w myślach.

W ciągu jednego dnia przytrafiło mu się tyle dziwnych rzeczy, że już praktycznie nic nie było go w stanie zaskoczyć. Siedział sobie w ciepłej, przytulnej kawiarence, choć jeszcze przed sekundą biegł za uciekającą przed nim żoną.

Spojrzał przez okno.

Nadal był w tym mieście.

Wywnioskował to po martwej, pustej ulicy i po pogodzie.

- Jak się tutaj znalazłem? - zadał kolejne pytanie Czkawka.

Popatrzył się po raz pierwszy na swego rozmówcę. Mężczyzna był niższy od niego. Braki wzrostowe nadrabiał jednak wagą. Mocno nadrabiał. Blond włosy tajemniczej persony prawdopodobnie zapomniały co to takiego grzebień. Czkawka nigdy nie był entuzjastą mody i nie przeszkadzało mu zbytnio, gdy ktoś ubierał się byle jak.

Ale stare, podniszczone ubranie blondyna… to był najprawdziwszy ewenement.

- Nie pamiętam - mruknął właściciel kafejki.

To sobie porozmawiałem, pomyślał Czkawka.

Zmienił temat.

- Widziałeś może pewną kobietę? Długie blond włosy. 27 lat.

Mężczyzna pokiwał przecząco głową.

Ostatnia nadzieja prysła. Zapatrzył się w podłogę. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Nie znał tego miasta. Astrid mogła być wszędzie. A jeśli coś jej się stało? Nie zniósł by tego gdyby coś się jej stało. A podświadomość mówiła mu, że w tym momencie mogła nawet nie żyć.

- Kim ona jest?

- Moją żoną.

- Przykro mi.

Podniósł się momentalnie z miejsca.

- A ty tak właściwie kim jesteś? - spytał szatyn.

Mężczyzna wstał z obracanego krzesełka, które stało przy ladzie. Podszedł bliżej, lekko się przy tym garbiąc. Wyciągnął ślamazarnie rękę.

- Śledzik Ingerman. Miło mi.

Jego głos był kompletnie nie z tego świata. Senny, a jednocześnie bardzo świadomy. Po prostu dziwny.

- Czkawka Haddock. Co tu się tak właściwie dzieje?

Ingerman uniósł brew.

- Co masz na myśli?

Nie wytrzymał. Nie potrafił.

- Jadąc spokojnie do tego dziwnego miasta, nagle wypadłem z drogi przez małą dziewczynkę! - odparł podniesionym głosem. - Mało tego, po drodze widziałem dwóch motocyklistów którzy te…

Zamarł.

W kącie dostrzegł leżące dwa przedmioty. Dwa kaski. Nie miał wątpliwości, do kogo one należały. Były mocno uszkodzone, bez wątpienia uchroniły właścicieli od jakiegoś poważnego wypadku. Dostrzegł jednak drobne ślady krwi na szybkach, osłaniających oczy.

Co one tu…

- I co dalej? - spytał sennym głosem gospodarz.

Nie zauważył zdziwienia Czkawki, gdy ten dojrzał leżące w kącie kaski. Może to i lepiej.

- Kiedy się ocknąłem, zauważyłem że mojej żony nie ma w samochodzie. A kiedy wysiadłem, dojrzałem ją na ulicy. W ogóle czemu to miasto jest takie… puste?!

- Niektóre miasta takie są.

Jaja sobie ze mnie robisz?!, pomyślał Haddock.

- Tak czy siak, zacząłem za nią biec. Uciekała ode mnie. To wszystko było takie dziwne. A potem…

- A potem?

- Potem wszedłem do jakiejś alejki.

Na te słowa Śledzik wyraźnie się ożywił. Zaczął słuchać z zainteresowaniem. Takie dziwne…

- Wokoło były tylko stare ściany i jakieś rury - kontynuował Czkawka. - Szedłem dalej, mając nadzieję, że Astrid gdzieś tam jest. Nagle zrobiło się bardzo ciemno. Usłyszałem syreny alarmowe. Nie mam bladego pojęcia skąd one się wzięły, ale miałem przeczucie, że zwiastują coś niedobrego.

Blondyn stał niewzruszony. Tak, jakby w tych stronach to, o czym opowiadał, było normalne.

- Potem było już tylko gorzej. Głowa strasznie mnie bolała, a syreny były coraz głośniejsze, i głośniejsze. Na dodatek widziałem jakieś dziwne rzeczy, jak rozbity wózek inwalidzki, czy poplamione krwią łóżko szpitalne.

Nadal stał niewzruszony.

- Pamiętasz co było potem?

- Nie.

W rzeczywistości wszystko pamiętał. Nie chciał pamiętać.

- A potem obudziłem się tutaj.

Śledzik pokiwał głową.

- Interesujące.

Nagle skierował się do wyjścia.

- Zaraz! Dokąd idziesz?! - spytał zdziwiony Czkawka.

- Na spacer - mruknął blondyn.

Wyszedł. Tak po prostu. Haddock został sam. Znowu. Nie wiedział co się tu dzieje, ani gdzie jest jego żona. Wrócił do punktu wyjścia.

Podszedł do kasków. Były w fatalnym stanie. Gdyby chociaż znalazł tę dwójkę, może mógłby liczyć na jakąkolwiek pomoc, albo chociaż na wyjaśnienia. Problem polegał na tym, że nie wiedział gdzie szukać.

Kątem oka zauważył coś czarnego wystającego spod lady.

Wyciągnął tajemniczy przedmiot. Pistolet z pełnym magazynkiem. Obok leżały jeszcze dwa. Bez namysłu wziął to ze sobą. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Obok zauważył mapę.

Silent Hill na kawałku papieru. Nie znał tego miasta, ale doskonale znał sztukę odczytywania map. Powędrował palcem do miejsca, w którym najprawdopodobniej się rozbił. Gdzieś tu… doskonale! Teraz w kierunku, w którym biegł. Zakręt. Garaże.

Znalazł.

Obok miejsca zwanego alejką, narysowane były czerwonym markerem trzy wykrzykniki. Oprócz tego, napis:

NIE WCHODZIĆ POD ŻADNYM POZOREM!

Spojrzał na broń, którą trzymał w ręce.

Tym razem był przygotowany.

Schował mapę do kieszeni kurtki.

Latarka? Też się przyda.

Wyszedł zza lady. Podszedł jeszcze do stolika. Leżało na nim coś prostokątnego. Kolor czerwony. To było chyba małe, przenośne radio. Chyba, bo nie działało. Zatem bezużyteczne.

Mogę już ruszać, pomyślał.

Podszedł do drzwi.

Muzyka stop!

[4]

Obrócił się.

Ten dziwny hałas dobiegał od strony stolika, przy którym przed chwilą stał.

- Hm? Radio? Co jest nie tak z tym radiem?

Podszedł bliżej. Jeszcze przed chwilą wyglądało na zepsute.

Nie wiedział, co ten dziwny dźwięk tak naprawdę oznacza.

A gdy zrozumiał, było już za późno.

Starcraft[]

Po raz kolejny dedykacja dla xAngel4x... Aniołku, ty daj się wykazać innym :D

Młody.

Zielone oczy.

Mogłaby rzec, że była to bardzo romantyczna chwila i miejsce. Mogłaby, gdyby nie truchło leżące pod jej stopami. Twarz mężczyzny była ledwie widoczna. Zasłaniała ją szklana część hełmu. Wiedziała, że był to raczej drobny chłopaczek, biorąc pod uwagę jego wiek. Nie miało to jednak żadnego znaczenia pod ogromną pokrywą niebieskiego pancerza.

Podszedł do niej.

Przyklęknął, odkładając broń na bok. Podał jej rękę. Nawet wśród bitewnej zawieruchy, ochlapana czerwoną posoką, mogła liczyć na tego dżentelmena.

Przytuliła się do niego.

Ich potężne pancerze w żaden sposób nie przeszkadzały.

- Jesteś cała? - spytał z troską.

Wzruszyła ramionami. Bywało gorzej.

- Ruszajmy dalej - rzekł. - Potrzebują nas na polu walki.

Kiwnęła głową. Podniosła swoją broń.

Wbiegli na pagórek.

Ich oczom ukazała się rozległa powierzchnia czerwonej planety, której piękno odrobinę nadwyrężała bitwa, dopiero wchodząca w najgorętszą fazę. Pozostali właśnie szykowali się do kontrofensywy. Grzechem byłoby ich nie wspomóc.

- Ruszajmy.

- Jestem tuż za tobą.

Biegli. Drobne grudki skalne tryskały im spod ich ciężkich butów. Zdążyć do swoich. Zdążyć, zanim wymieszają się z armią tych stworów, a wtedy będzie już tylko strzelanie do wszystkiego, co się rusza i nie wygląda jak człowiek.

Szybciej, pomyślała, szybciej!

Byli już niedaleko swojego oddziału. Rozpoznała swych przyjaciół po znakach na pancerzach.

Tamci także zauważyli biegnącą parę.

Tym większy był ich szok, gdy coś powaliło mężczyznę na ziemię.

Gdy tylko upadł, został przygnieciony długą, szponiastą kończyną, tak aby nie mógł wstać. Potwór wyglądał jak przerośnięty robal, który jakimś cudem przyjmuję pozycję stojącą. W przeciwieństwie do niewinnych ziemskich gąsieniczek, miał pokaźnych rozmiarów kolekcję zębów, obślizgły, ale wytrzymały chitynowy pancerz i paskudne uczucia, bijące z oczu.

Oddział bez namysłu zaczął biec w ich kierunku ratować swego dowódcę.

Ona natomiast władowała cały magazynek w nowego gościa.

Jedynie pojedyncze pociski przebijały się przez grubą warstwę pancerza stwora, ale po chwili kilka się ich zebrało. Dołączyli też pozostali.

Po otrzymaniu zbyt wielu ran, stwór wreszcie wyzionął ducha.

Odetchnęła z ulgą.

- Przysługa za przysługę, Czkawka - zaśmiała się. - Ty ratujesz mnie, a ja ciebie, nie?

Spodziewała się jakiejś ciekawej ciętej riposty, jak to zwykle w takich rozmówkach z dowódcą. Niestety, jedyną rzeczą, jaką słyszała, były niedalekie odgłosy walk.

Podeszła bliżej.

Kopnęła ciało obcego z obrzydzeniem, chcąc odepchnąć go na bok.

Truchło o dziwo nie ustąpiło. Popchnęła zatem z całej siły.

Jedna z kończyn poczwary leżała martwo na ziemi.

Druga przebijała pancerz szatyna, prosto na klatce piersiowej.

Szyba jego hełmu była uszkodzona. Nie było widać twarzy. Było natomiast widać krew, która ślamazarnie sączyła się z rany.

- Czkawka?

Zimny pot, oblewający ciało.

Tylko sen.

Dzięki Bogu, tylko zwykły koszmar.

Usiadła na krawędzi łóżka. Oddychała wolniej niż jeszcze przed chwilą. Uspokoiła się. Już po wszystkim. Po krzyku. Drobna mara nocna, jaką był zły sen. Nic ponad to.

Przejechała palcami po zaspanej twarzy.

Była zmęczona. W jej przypadku osiem i pół godziny snu to poniżej minimalnej normy. Najchętniej położyłaby się z powrotem, przykryła ciepłym kocem, ułożyła głowę na miękkiej poduszce i uciekła do krainy snów. Z dala od szarej rzeczywistości świa… a raczej czarnej rzeczywistości kosmosu.

Przez chwilę przeszło jej przez głowę, czy nie pójść by do Czkawki. Zawsze mogła spać u niego. Wiedziała jednak doskonale, że będąc sam na sam ze swym chłopakiem w jego pokoju raczej nie marnowaliby czasu na spanie.

A poza tym ich dowódca najprawdopodobniej był już na nogach.

Westchnęła. Cieplutkie łóżko było takie kuszące.

Po namyśle wstała.

Służba nie drużba.

Drzwi same się otwarły na oścież, gdy tylko podeszła na odległość półtora metra. Kiedy pierwszy raz przechodziła się korytarzami tej latającej między gwiazdami fortecy, czuła się jakby wszystkie jej marzenia z dzieciństwa spełniły się w ciągu kilku chwil.

Teraz była to już tylko rutyna.

Weszła to pomieszczenia.

Naprzeciwko niej wielka szyba, za którą w oddali było widać jakąś planetę. Zapewne ich aktualny cel. Nie miała pewności. W ich oddziale zajmował się tym pewien przystojny szatyn o zielonych oczach.

A skoro już o owym pięknisiu mowa…

Postawiła pierwsze ciche kroki. Zerknęła na grubszego faceta, siedzącego obok. Czytał jakąś książkę, jak to on. On także zerknął na nią, nie kryjąc zdziwienia. Położyła palec na swych ustach. Śledzik natychmiastowo zrozumiał aluzję. Powrócił do swej lektury, zapominając o Bożym świecie.

Przemknęła między różnej maści elektroniką jak cień. Trochę jak czarne małe koty, które tak bardzo ją intrygowały za dzieciaka. Dostrzegła swój obiekt pożądania.

Nie wychodząc ze swej roli kontynuowała wolny, ale bezszelestny marsz.

Była coraz bliżej. Jeszcze kilka kroków.

Tym razem go zaskoczy.

Trzy kroki.

W sumie mogłaby już skoczyć i zarzucić mu ręce za szyję.

Dwa kroki.

Spojrzała się za siebie, aby upewnić się, że nikt nie będzie im przeszkadzać. Ich masywny kolega gdzieś się ulotnił. Cudownie.

Powróciła wzrokiem do pleców swego ukochanego.

Zdziwiło ją nieco, że zamiast tego, widziała teraz jego twarz.

Znowu ten tryumfalny uśmieszek, pomyślała, przysięgam że kiedyś go za to ukatrupię.

- Muszę przyznać, że skradasz się coraz lepiej, kochanie - mruknął z rozbawieniem.

- Kiedy mnie usłyszałeś?

- Piętnaście kroków. Zdradził cię twój oddech.

Uderzyła go w ramię. Lekko. Taki zwyczaj.

- Nie moja wina, że masz taki dobry słuch - odparła, udając obrażoną.

Na to Czkawka zareagował śmiechem. Nacieszył się jeszcze chwilę widokiem rzekomo obrażonej Astrid. Wreszcie przyciągnął ją do siebie, kładąc ręce na jej talii.

Z początku protestowała. No bo jak to tak? Ona strzela fochy, a ten tak po prostu sobie…

Wszelki opór został zdławiony skromnym, ale słodkim i pełnym uczucia pocałunkiem, jaki chłopak złożył na jej ustach. Zarzuciła ręce za jego szyję. Trwali tak chwilę. Byli sami, więc dlaczego nie?

- Pięknie dziś wyglądasz - szepnął.

Spojrzała na niego spode łba.

Oj! Niedobrze! Wpadł w pułapkę!

- Jak zwykle z resztą - dodał.

Nawet w unikaniu kłótni był mistrzem. Urodzony przywódca.

- Czkawka.

- Mhm?

Odgarnęła grzywkę z czoła. On już wiedział na jakie tory zejdzie ta rozmowa.

- A może zrobimy sobie dzień wolnego?

- Skarbie, mamy przecież sporo pra…

- Moglibyśmy miło i przyjemnie spędzić czas - przerwała mu bezpardonowo. - W twojej kabinie na przykład.

- I co byśmy robili? - spytał ironicznie, choć doskonale znał odpowiedź.

Wzruszyła niewinnie ramionami.

- No wiesz… to zależałoby od ciebie, skarbie.

W ostatnim momencie zorientował się, że rączki blondynki już dawno opuściły bezpieczną strefę jego szyi. Zaczęły zjeżdżać po plecach wywołując u niego lekkie, ale przyjemne ciarki. Zjeżdżały, zjeżdżały. Prosto w kierunku miękkiego, jędrnego…

- Kochanie! - odparł stanowczo, łapiąc ją za ręce.

Zaśmiała się kokieteryjnie. Nie wyobrażała sobie choćby dnia bez tego cud faceta. Nawet jeśli ich relacje bywały dość specyficzne, zdaniem innych. Dla niej ich związek był idealny. Jej partner podzielał tę opinię.

- Ekhem, ekhem…

Spojrzała do tyłu. On natomiast wyjrzał zza ramienia dziewczyny, na którym aktualnie spoczywał jej warkocz.

Bliźniaki.

Przyszły.

Idealne wyczucie czasu, nie ma co.

Przejechał wzrokiem po wszystkich członkach swego oddziału. Astrid bawiła się scyzorykiem, wyraźnie się nudząc. Bliźniaki naturalnie kłóciły się, Bóg wie, o co. Śledzik siedział wygodnie w fotelu, pogrążony w lekturze. Sączysmark natomiast z niemałym trudem starał się usiedzieć w jednym miejscu. Lecieli bezczynnie przez niekończące się bezdroża kosmosu ponad miesiąc. To naturalne, że taki człowiek, jak on, niecierpliwi się niemiłosiernie w takich sytuacjach.

Na szczęście już za niecałe trzy godziny mieli postawić pierwsze, niepewne kroki na tajemniczej planecie.

Szatyn stał, oparty ramionami o blat stołu, nad ekranem z milionem różnych liczb, współrzędnych, wykresów i innych szczególików tylko dla przywódców. Jego wzrok przykuła mrugająca, czerwona ikonka w prawym górnym rogu ekranu.

Symbol przedstawiał słuchawkę telefonu.

- Mamy transmisję! - powiedział do swych przyjaciół.

Przed ich oczami ukazał się rozmyty, niebieskawy obraz hologramu. Po chwili obraz stał się na tyle ostry, że ujrzeli stojącego mężczyznę w mundurze, na którym można było dostrzec także kilkanaście odznaczeń, jeśli nie więcej.

Oddział wstał, salutując.

Mężczyzna także zasalutował.

- Usiądźcie, proszę - polecił. - Widzę, że jesteście tu wszyscy. Doskonale. Czy Czkawka powiedział wam, po co właściwie lecicie na tę planetę?

Wszyscy popatrzyli się na dowódcę. Jakoś tak się złożyło, że nie pytali.

- Szczerze powiedziawszy, sam chciałbym wiedzieć, panie generale.

- Może zabrzmieć to dosyć absurdalnie, ale macie od podstaw zbudować tam bazę, aby nasze jednostki miały tam później przyczółek.

- Zaraz, - wtrącił się Mieczyk - lecimy tam tylko my?!

- Nie, oczywiście że nie! - odparł mężczyzna. - Oprócz robotników, będzie z wami kilku żołnierzy.

Tym razem do rozmowy włączył się Sączysmark.

- Od razu zaznaczam, nie mam nic przeciwko tej misji. Siedzenie bezczynnie na tyłku przez pięć tygodni obrzydło mi już na samym początku. Chciałbym tylko wiedzieć, podobnie jak pewnie moi towarzysze, co jest takiego w tej planecie, że…

- Przypuszczamy, że znajdują się tam spore ilości potrzebnych nam zasobów - przerwał generał. - Niestety, wysyłamy ograniczoną załogę, na wypadek obecności nieprzyjaznych form życia.

Astrid spojrzała się na hologram spode łba.

- Czyli krótko mówiąc, w razie czego mamy być przynętą, tak?! - spytała.

- Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli, oczywiście wkroczymy. Tymczasowo wolimy nie ryzykować.

Mężczyzna popatrzył się na członków oddziału. Wszyscy wyglądali na, co najmniej, niezbyt zadowolonych na wieść, że mają iść w pierwszej linii, być może jako straceńcy. Wszyscy, oprócz Czkawki. Był przyzwyczajony.

- Uwierzcie mi, próbowałem namówić pozostałych przywódców, że trzeba wysłać więcej ludzi. Niestety, nie udało mi się.

Wypuścił głośno powietrze.

- To wszystko, teraz idźcie i odpocznijcie. Musicie być wypoczęci.

Wstali. Ponownie zasalutowali.

- Powodzenia! - dodał jeszcze generał, zanim żołnierze, odeszli do swych pokoi.

Jedyną osobą, która została w pomieszczeniu, był Haddock. Wgapiał się w ekran komputera, pogrążony w swych myślach. Zastanawiał się, dlaczego ludzie muszą oszczędzać nawet na ludzkim życiu.

- Dobrze wiesz, że nie chcę, abyście tak ryzykowali.

Podniósł głowę.

Zapomniał wyłączyć przekazu i transmisja nadal trwała.

- Wiem doskonale - wzruszył ramionami Czkawka. - Ale cóż, takie już jest życie wojowników, nie?

Mężczyzna zaśmiał się, słysząc u chłopaka takie filozofie życiowe.

- Uważaj na siebie… synu.

Połączenie utracone.

Szatyn siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu. Wstał dopiero po kilku sekundach, podchodząc do szafki. Nie lubił tego typu ciszy. Włączył radio, chcąc ukoić swe uszy jakąś dobrą, ziemską muzyką. Pierwsze, co zrobił, to przestawił częstotliwość na swą ulubioną, i jak często mówił, jedyną słuszną stację radiową, grającą starą, ale za to jakże miodną muzykę.

Ciekawe ile nam zapłacą za tę operację, pomyślał.

Kiedy dobiegły go pierwsze dźwięki piosenki, uśmiechnął się pod nosem.

Urządzenie w magiczny sposób musiało wyczuć, że chłopak myślał akurat o żołdzie, podrzucając taki, a nie inny utwór.

Dire Straits

Money For Nothing, jak on dawno nie słyszał tego kawałka.

A, przy okazji! Wesołych!

- Dobra, drużyno! Skoro wszyscy mają poprawnie nałożone swe kombinezony, co wnioskuję po tym, że nikt się nie dusi, bierzmy się do roboty! Wypadałoby wrócić na gwiazdkę do domu.

Przed ich oczami roztaczała się jedynie kosmiczna pustka. Gdzieś w oddali można było dostrzec jakieś wzniesienia, ale generalnie czerwona powierzchnia planety, która prawdopodobnie nie miała nawet jeszcze swej nazwy, była w miarę płaska i jednolita.

Jedynym budynkiem, wyróżniającym się wśród skał, było centrum dowodzenia, które zgodnie z procedurą, było budowane na samym początku zakładania bazy, a co za tym idzie, kolonizacji.

Oprócz oddziału, dowodzonego przez Czkawkę, było tam jeszcze kilku marines i żołnierzy z miotaczami ognia, którzy mieli stanowić dodatkową ochronę dla pracujących SCV. SCV byli robotnikami, umieszczonymi w całkiem sporych rozmiarów mechach. To w dużej mierze od nich zależał los bazy. Szatyn sam nie wiedział dlaczego, ale gdy tylko słyszał frazę SCV, good to go, sir! , odczuwał dziwną i niewytłumaczalną nostalgię.

Pierwsze, co zrobili, było zajęcie się wydobyciem niebieskich kryształów. Po zdobyciu określonej ilości kruszcu, mechy zanosiły niebieskawy minerał do centrum dowodzenia. W kosmosie to właśnie ten surowiec był głównym materiałem wykorzystywanym pod budowę.

Mało kto wiedział, jak to wszystko działa. Większość ludzi mówiła na to czarna magia.

Dowódca oddziału wolał określenia technologia i postęp.

Z braku lepszego zajęcia wszedł na pobliskie wzgórze, którego wcześniej nie zauważył przez swoje zamyślenie. Pozostali jego ludzie zaczęli patrolować teren, wokół niewielkiej jeszcze bazy. On tymczasem przysiadł sobie na tym właśnie wzniesieniu.

Było stąd widać teren dookoła. Gdyby wróg zaatakował, dostrzegłby go z odległości nawet kilkunastu kilometrów. Co to dla niego?

Najgroźniejszym wrogiem w kosmosie okazywała się jednak pustka. Pustka, która zawierała w sobie ciszę i samotność, a co za tym idzie, nudę.

Na szczęście doświadczony żołnierz potrafił sobie z nią poradzić. Sięgnął ręką do swego hełmu. Kilka zręcznych ruchów palcami i miał już nastawioną odpowiednią częstotliwość. W hełmie zamontowany był odbiornik, dzięki któremu mógł w każdej chwili kontaktować się ze swymi towarzyszami.

No i, oczywiście, było tam wmontowane radio.

Jego uszy odebrały dźwięki pierwszych akordów bluesowej gitary elektrycznej.

- Boom boom boom boom – wyrecytował głos z radia.

Rozłożył się wygodnie na ziemi, kładąc broń obok.

Nie przeszkadzać, pomyślał wsłuchując się w ten stary, ale za to jakże miodny klasyk.

Jakiś czas później…

- Czkawka, nie chcę ci przeszkadzać, – rzekł głos blondynki przez radiostację – ale jest sprawa.

Ściszył radio, aby móc w pełni słyszeć Astrid. Black Sabbath musiało poczekać. Jeszcze będzie okazja.

- Co mówiłaś? Możesz powtórzyć?

- Po prostu zejdź na dół – mruknęła zirytowana. – Czekam przed centrum dowodzenia.

Szatyn wstał z ziemi, rozmasowując sobie kark. Leżał kilka godzin, jak nic. Kiedy wreszcie rozprostował kości, podniósł z ziemi karabin. Jednak gdy tyko się obrócił, doznał lekkiego szoku.

Doskonale wiedział, że w kosmosie bazy są budowane raczej szybko, niż wolno, ale nie spodziewał się, że już po kilku godzinach jego oczom ukaże się w pełni funkcjonalna, mała forteca.

Mają rozmach, pomyślał.

- Czkawka, rusz tu swoje cztery litery! Jako gentleman chyba nie pozwolisz damie czekać dłużej, niż to konieczne, prawda?

W takich chwilach zastanawiał się, czy wszechobecny kontakt radiowy, to na pewno dobra rzecz.

- Już idę, milady – odparł ze śmiechem. – Pędzę, ile sił w nogach.

Po ominięciu kilkunastu cudów architektonicznych, dotarł wreszcie do centrum ich bazy. Tak jak oczekiwał, jego dziewczyna już na niego czekała.

- Hej, kocha… AŁA!

Niestety, nie dokończył swego powitania, gdyż otrzymał silne uderzenie w ramię. Poczuł to nawet przez swój kombinezon ochronny. Rozmasował obolałe miejsce, patrząc się przy tym na swą ukochaną.

- Co ty tam tak długo robiłeś?! – spytała zirytowana.

- Pilnowałem, żeby nikt nie zaatakował nas z zaskoczenia – tłumaczył się tym swoim niewinnym głosem.

Dziewczyna się zaśmiała.

- Spokojnie, robotnicy dopilnowali, aby znalazł się tutaj cały system zabezpieczeń. Z resztą teraz patrolować będą ci drudzy. To co, idziemy do koszar?

- A pozostali z oddziału? – spytał zapobiegawczo.

- Już się wylegują w swoich pokojach – odparła z wyrzutem, uświadamiając go, że marudził zdecydowanie zbyt długo.

- To dlaczego nie poszłaś z nimi?

Uderzyła go po raz drugi, tym razem już nieco lżej.

- Bo jesteśmy razem w pokoju, pacanie.

- No proszę…

Spojrzała na niego oskarżycielsko.

- Nie cieszysz się?

Patrzyła na niego z bardzo podejrzanym uśmieszkiem. Często tak na niego patrzyła, ale ten wzrok… nadal nie mógł się do niego przyzwyczaić.

To będzie jednak pracowity dzień, pomyślał.

Będąc w pokoju, mogli wreszcie uwolnić się od ciężkich kombinezonów. Zdejmując masywny hełm i resztę garderoby ochronnej, chłopak poczuł niesamowitą ulgę.

Astrid postanowiła okupować łazienkę jako pierwsza.

Czkawka tymczasem wziął się za pisanie raportu. Żmudna robota. Nienawidził tego, ale jako przywódca oddziału, był to niestety jego psi obowiązek. Postanowił na szybko napisać jak najprostsze sprawozdanie bez wgłębiania się w szczegóły.

Blondynka zdążyła się ogarnąć.

- Łazienka wolna – zadeklarowała.

W odpowiedzi usłyszała tylko ciche mruknięcie. Szatyn wstał, cały czas jednak wgapiając się w ekran małego, przenośnego komputera. Już chciał odchodzić od biurka, ale pozostało mu jeszcze kilka ostatnich słów do dopisania.

Wyglądał tak, jakby nie mógł się namyśleć czy iść się umyć, czy usiąść i pisać.

- Za dużo czasu poświęcasz pracy, kochanie – powiedziała Astrid.

- Już skończyłem.

Wcisnął przycisk wyślij, po czym udał się prosto do toalety.

W międzyczasie, gdy jej ukochany zajmował się higieną osobistą, blondynka klapnęła na łóżko. Ubrana była w lekką koszulę nocną. Była ona tak cienka, że momentami było widać więcej niż to konieczne.

Z jednej strony chciała iść już spać, bo była zmęczona. Pewna myśl jednak nie dawała dziewczynie spokoju. Martwiło ją pewne zjawisko, które obserwowała już od jakiegoś czasu.

Czkawka był ostatnimi czasy zdecydowanie za bardzo zajęty pełnieniem funkcji przywódcy. Nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy ostatnio choćby i na spokojnie porozmawiali. O poważniejszych sprawach sercowych nie wspominając.

Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi od łazienki.

Czas to zmienić, pomyślała.

- Wiesz co, tak sobie pomyślałem i będę musiał…

Zanim zdążył dokończyć, blondynka zablokowała mu usta pocałunkiem. Przyparła go swym ciałem do ściany, uniemożliwiając mu wykonanie choćby najmniejszego ruchu. Była pewna swego. Była zaborcza i była namiętna. Chciała go dostać i uznała, że nic jej nie powstrzyma.

- Nic nie musisz – szepnęła stanowczo.

Powaliła go na łóżko. Oplotła nogami jego biodra. Ten patrzył na nią oniemiały. W mgnieniu oka pozbyła się jego koszuli. Nie protestował. Miał swoje obowiązki, ale po namyśle mogły one zaczekać.

- Kochanie, co ty robisz? – spytał, odbierając kolejne pocałunki.

Zdjęła swoją koszulę, prezentując Czkawce wystarczająco dużo.

- Dbam o nasz związek.

Chcieli już przejść do następnego etapu, gdy nagle zaskoczył ich dźwięk telefonu. Czkawka chciał odebrać, ale blondynka go ubiegła. Podniosła słuchawkę, nie schodząc ze swego chłopaka. Ten zaczął błagalnie kręcić głową, dając jej do zrozumienia, żeby się nie odzywała.

- Halo? – spytała niewinnym głosem. – Proszony do telefonu, tak?

Szatyn chciał zabrać jej słuchawkę, ale mu na to nie pozwoliła.

- Przepraszam, panie generale. Pański syn jest zajęty. Miłego dnia.

Bezceremonialnie odłożyła słuchawkę na miejsce, opierając się następnie rękoma o pierś swego dowódcy. Nie wiedział czy ma ją ochrzanić, czy zacząć jej dziękować.

- To na czym skończyliśmy? – spytał.

Taki tam mały Pervstrid, żeby było miło :)

Hotline Miami[]

O, Kyrie! Zaniedbałem tego Gracza…

Prawda jest taka, że skupiłem się na trzeciej części Przybysza, aby popchnąć jego fabułę jak najbardziej do przodu. Myślę, że to mi się udało, bo jestem prawie przy końcówce tamtego opka (spokojnie, Angel… wdech i wydech).

Wiem jednak, że niektórzy z was Przybysza nie czytają, a tutaj nexta nie było od… jakichś dwóch miechów.

Bardzo was za ten kompletny brak odzewu z mojej strony przepraszam.

Zanim jednak przejdziemy do następnego shorcika, chcę wam coś zaproponować.

Otóż, jak zapewne zauważyliście, historie na tym blogu są ,,niedokończone”. Po prostu, chciałem zrobić kilka eksperymentów, aby sprawdzić jak świat JWS łączy się z danym uniwersum. Nie piszę tutaj raczej całych opowiadań, ale…

1) Pamiętajcie, że sporo z tych gier ma też następne części. Był na ten przykład nexteł z Half-Life’a, a przecież jest też Half-Life 2, do którego też mam zamiar w przyszłości coś napisać.

2) Jeśli jednak ktoś z was uzna, że nie zdzierży perfidnego urwania opowieści, jak to miało miejsce np. w one-parcie z Metra 2033, to zawsze może napisać własne opko (całe, długie opowiadanie), którego podstawą mógłby być mój shorcik. Krótko mówiąc, jeśli nabierzecie ochotę na napisanie kontynuacji do któregoś z wymyślonych przeze mnie fan-fików, nie ma problemu.

Prosiłbym was tylko o symboliczne spytanie mnie o zgodę. Bo wiecie, może się okazać, że przy którejś grze będę jeszcze pisał ciąg dalszy (wspomniany już Half-Life), a wtedy mogą powstać dwie różne wersje, co wprowadzi niepotrzebny burd… nieporządek.

Drobna wzmianka o mnie przy takim opku również byłaby bardzo miła :)

Gorąco zachęcam do robienia takich cross-over’ów.

Gul mi skacze, gdy widzę setne opko z typowym Czkastrid w typowej współczesności w typowej szkole bla bla bla…

Aha, no i dedyk po raz kolejny dla Gwiazdki Angel

Zatem nie przedłużając…

Głośny ryk dzwoniącego telefonu. A było tak miło.

Szatyn gwałtownie otworzył zamknięte jeszcze przed sekundą oczy. Chciało mu się spać. Przejechał ręką po zmęczonej i zaspanej twarzy. Świat za oknem podpowiadał mu, że nie było nawet dziewiątej. A przecież miał wolne. Nie musiał iść do szkoły, bo tę dawno skończył. Nie był z nikim umówiony. Nikt do niego tego dnia nie planował przyjść.

Żyć nie umierać.

Przewrócił się na drugi bok.

W tym momencie ponownie usłyszał wydzwaniający telefon.

No tak, zapomniał o tym dryndającym sabotażyście świętego spokoju. Podniósł się do pozycji siedzącej, wspomagając się rękoma. Kanapa była miękka. Przejechał wzrokiem po salonie. Jego uwagę przykuły niebieskie tabletki, leżące na stole, stojącym obok tapczanu.

Poprzedniego wieczoru wziął zdaje się ze dwie. Potem włączył sobie jakiś dziwny film, nastawiony na rycie bani widza. A jeszcze później usnął, zmęczony wizjami, jakie ujrzał podczas seansu.

Telewizor był jednak wyłączony. Najwidoczniej jego dziewczyna, i jednocześnie współlokatorka, musiała go wyłączyć. Wróciła późno w nocy. Miała coś do załatwienia w pracy.

Dobrze wiedział na czym ta jej ,,robota” polegała.

Telefon. Wyjście z domu. Załatwienie sprawy.

W końcu pracował w tej samej branży.

A właśnie, telefon.

Nie wstał, aby odebrać. Kilka kroków wystarczyłoby, żeby doszedł i podniósł słuchawkę. Ale był zbyt leniwy. Jeśli to nic ważnego, to zaraz będzie miał spokój. A jeśli ktoś miał coś rzeczywiście ważnego do powiedzenia, to przecież zawsze była automatyczna sekretarka.

Popatrzył na wiszący na ścianie kalendarz.

1989.

Tutaj bez zmian.

Dzwonienie powoli zaczynało mu działać na nerwy. Nie bał się o to, że jego blond piękność się obudzi, i go ochrzani, że nie raczył ruszyć tyłka, aby odebrać. Spała w pokoju na drugim końcu mieszkania, prawdopodobnie także za grubymi, zamkniętymi drzwiami. No i jeszcze jej nocne wypady.

Spała jak zabita. Nie było żadnych wątpliwości.

Jeszcze raz przejechał lewą ręką po twarzy, odgarniając z oczu grzywkę. Sięgnął następnie po jedną z tabletek. Gdzieś pod stolikiem stała puszka. W jej środku jeszcze trochę zawartości. Połknął narkotyk, popijając colą.

Westchnął cicho.

Bez tego dobrodziejstwa ani rusz.

Od razu nadeszło silne rozluźnienie. W jednej chwili poczuł się jakby lżejszy. Łatwiej mu było oddychać, nagle czuł się także wypoczęty, choć przed momentem miał wrażenie jakby wyczołgał się z grobu. Nawet ogarnięty bałaganem salon wydawał się jakiś weselszy i bardziej kolorowy. Od razu lepiej…

Telefon wreszcie się przymknął.

Czas najwyższy, pomyślał chłopak.

Przy słuchawce zapaliła się czerwona lampka. Czyli jednak wiadomość.

- Cześć - odezwał się znajomy głos. - Tu Mike. Ten ze szkoły. Słuchaj… ostatnimi czasy kilku moich uczniów weszło w złe towarzystwo. Ich nowi koledzy mi się nie podobają. Cała ich banda mieszka przy Andrew Street 21. Pójdź tam i na spokojnie przemów im do rozsądku, dobra? Fajnie by było, żebyś się ubrał jakoś wystrzałowo. No wiesz, jak zwykle. I pamiętaj! Naszą podstawą jest dyskrecja!

Klik!

Czkawka wstał z niechęcią. Obowiązki wzywały.

Nie poszedł do kuchni. Teoretycznie powinien zjeść chociaż jakieś śniadanie, ale o dziwo nie był nawet głodny. Kolejna zaleta ,,tabletek szczęścia”. Podszedł do okna. Oparł się rękoma o parapet.

Miami. Od zawsze chciał tutaj mieszkać. Miasto neonów, kwiatów i hawajskich koszul. Po plaży, którą z resztą widział przez okno, przechadzały się już pierwsze panienki w bikini. Faceci natomiast sączyli drinki. Po ulicy przejeżdżały samochody, wszystkie z nich pomalowane na jakiś ciepły i przyjemny kolor. Od czasu do czasu zdarzał się nawet jakiś motocyklista.

Miami. Jego miasto.

Odszedł od okna. Powoli przeszedł przez korytarz. Otworzył drzwi do sypialni. Zgodnie z jego oczekiwaniami Astrid spała jak kamień. Rozwalona na całe łóżko śniła. O czym? Tego akurat szatyn nie wiedział. Może o nim?

Na jej ustach dojrzał lekki uśmiech. Tak, niewykluczone, że dla niego również znalazło się miejsce w snach blondynki.

Zamknął drzwi.

W toalecie spędził niecałe trzy minuty. Tyle czasu mu w zupełności starczyło, aby na szybko się ogarnąć. Narzucił na siebie pierwszą lepszą koszulkę i jeansy. Następnie przeszedł do przedpokoju.

Nałożył białe adidasy.

Z wieszaka zdjął czarną skórzaną kurtkę.

Jeszcze rękawiczki. Choć noszenie ich wydawało by się absurdalne o tej porze roku i w takim klimacie, on jakoś uwielbiał je nakładać. Czarne skórzane rękawice. Zakrywały jedynie dłonie, palce były na wierzchu. Nie wiedział czemu, ale zawsze oglądając filmy akcji, podziwiał gości, którzy nosili czarne rękawiczki bez palców. Z niewiadomych przyczyn wyglądali dla niego naprawdę męsko.

Otworzył następnie szafę.

Wciśnięta w róg leżała niebiesko biała lateksowa maska smoka. Należała do jego dziewczyny. W kilku miejscach dało się dojrzeć niedomytą krew. Pozostałości po ostatniej nocy.

Obok leżała podobna maska. Także smoka. Czarna.

Wziął ją do ręki, po czym wyszedł.

Robota czekała.

Żeby nie było, że nie uprzedzałem!

Następny next będzie miał charakter rozdziału 39. z Koszmaru zwanego życiem. Z tą różnicą, że będzie dłuższy i z większą ilością juchy. Tak jakby co :)

Sieczka! Dużooooo krwi! Naprawdę ostrzegam!

Trzech gości w białych garniturach podeszło pod drzwi ich lokalu. Rozmawiali. Wymianie zdań towarzyszyły liczne śmiechy. Jeden z nich zapukał. Drugi wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Chciał poczęstować kolegów, ale została mu tylko jedna sztuka. Bez ceregieli, zapalił.

Ostatni, z braku lepszego zajęcia, rozejrzał się jeszcze po ulicy. O tej porze dnia mało kto się tędy przechadzał. Tym bardziej, że były to przedmieścia, a ich melina znajdowała się raczej na uboczu.

Uwagę mężczyzny przykuł czarny samochód, który akurat zatrzymał się po drugiej stronie drogi. W środku, za kierownicą, siedział młody chłopaczek. Jakieś dwadzieścia lat. No może dwadzieścia parę, ale na pewno nie więcej. Młodziak.

Kierowca rozsiadł się wygodnie w swym klimatyzowanym aucie. Nawet raz spojrzał na trójkę łysych mężczyzn, stojących pod budynkiem. Złapali kontakt wzrokowy. Człowiek w białym garniturze przyglądał się bardzo uważnie nowo przybyłemu kierowcy. Na rękach miał nałożone czarne rękawice z wyciętymi otworami na palce. W dodatku ubrany był w czarną ramoneskę.

Zastanowił się, kto normalny prowadzi tak samochód.

Z jego rozmyślań wyrwało go powitanie ich przyjaciela, który stanął w drzwiach. Łysy, wysoki i w białym garniturze. No i Rosjanin. Tak jak oni.

Czkawka tymczasem ze stoickim spokojem przyglądał się gangsterom. Weszli do środka. Jeden z nich, ten który cały czas obserwował jego auto, rzucił szatynowi przelotne spojrzenie. Oczy Rosjanina mówiły wszystko. Chłopak nie miał tu czego szukać. Szczególnie jeśli był gliną albo zbyt ciekawskim obywatelem.

Po chwili drzwi wejściowe zostały zamknięte.

Mógł działać.

Wychylił się przed siebie, aby móc dojrzeć tabliczkę z adresem. Wszystko się zgadzało. Głupio byłoby złożyć wizytę kompletnie losowym ludziom.

Sięgnął ręką do schowka. Otworzył klapę i wyjął ze środka gumową maskę. Następnie zamknął klapę. Obejrzał trzymaną w rękach lateksową twarz czarnego smoka z wyciętymi otworami na oczy. Mistyczna poczwara z dawnych legend wyglądała raczej niegroźnie. Nawet jeśli usta smoka były ułożone w raczej szyderczy uśmiech.

Nocna Furia.

Kiedyś sam wymyślił tę nazwę, jeszcze za dzieciaka. Samo wpadło do głowy. Tak jakoś…

Wypuścił głośno powietrze. Siedzenie w milczeniu i czekanie na cud raczej mijało się z celem. Co ma być, to będzie. Przecież robił to już zbyt wiele razy, aby zaliczyć jakąś głupią wpadkę, szczególnie podczas tak prostej roboty.

Otworzył drzwi i wysiadł z czarnego auta. Lubił ten kolor.

Trzymając cały czas rękę na drzwiach rozejrzał się dookoła. Na ulicy nie było ani żywej duszy. Bardzo dobrze. Świadkowie byli zbędni.

To co? Chyba już czas.

Lecimy z bitem: [5]

Zamknął drzwi z głośnym trzaskiem.

Szybkim krokiem przeszedł przez jezdnię, zakładając na głowę maskę. Poczuł jak włosy na karku i na ramionach lekko mu się zjeżyły, gdy tylko do jego nozdrzy dotarł lateksowy zapach maski. Pasowała idealnie.

Podszedł pod drewniane drzwi.

Głęboko nabrał powietrza do płuc. Gumowy zapach Nocnej Furii był niezwykle kojący, a z drugiej strony wzbudzał w szatynie energię. Czuł jak krew w żyłach zaczyna mu się gotować. Oddech przyspieszał. Dłonie same zaciskały się w pięści.

Jego organizm wyczuwał, że zaraz stanie się coś bardzo złego.

To tylko praca, tłumaczył sobie. Robota dobra, jak każda inna.

Przy wejściu najpewniej stał co najmniej jeden gość w garniaku. Zawsze się tak ustawiali. Pytanie tylko, czy miał obok siebie choć jednego koleżkę. Trzeba było się o tym przekonać.

Gwałtownie uderzył ramieniem w drzwi.

Poczuł jak coś ciężkiego upada na ziemię. Zgodnie z oczekiwaniami na podłodze leżał człowiek. Nocna Furia szybko zamknęła drzwi. Rosjanin chciał się podnieść z ziemi. Smok chwycił go obydwiema rękoma za głowę i uderzył ją gwałtownie o podłogę. Potem jeszcze raz. I jeszcze, za każdym razem z coraz większą siłą.

Łysy nie zdążył nawet pisnąć, ani tym bardziej krzyknąć z wołaniem o pomoc. Usłyszał jedynie ciche pęknięcie, gdzieś w okolicach potylicy. Poczuł ból. Po karku spłynęła mu ciepła ciecz. Dojrzał jeszcze tajemniczą personę w czarnej masce i czarnej kurtce.

Nocna Furia podniosła kij bejsbolowy, upuszczony przez mężczyznę, który aktualnie leżał z rozbitą głową pod jej nogami.

Idąc dalej korytarzem, dojrzała przejście po prawej stronie. Następne pomieszczenie.

Akurat wyszedł przez nie gangster. Krótkie włosy. Blondyn.

Zanim ten zareagował, nieproszony gość uderzył kijem bejsbolowym. Rosjanin złapał się za twarz, upadając na kolana. Z nosa zaczęła cieknąć krew. W ustach także poczuł jej posmak. Chwilę później smok zadał mu drugi cios, tym razem w klatkę piersiową.

Leżąc już całkowicie na ziemi, wyciągnął jeszcze ręce do góry, błagając kata o litość. W zamian ponownie został uderzony, ponownie w głowę. Jego oczy zaślepiła świeża posoka, cieknąca gdzieś z łuku brwiowego. Jeszcze jedno uderzenie. Nie trzymał już nawet rąk przed sobą. Coś zagruchotało. Chyba jego szczęka. Ostatnie uderzenie i już po wszystkim.

Nocna Furia weszła do pomieszczenia.

Dwójka mężczyzn siedziała przy stole. Na blacie rozłożone były karty i trochę pieniędzy. Obok stało dodatkowe krzesło, puste. Najpewniej należało do tego typa ze zmasakrowaną twarzą.

Widok człowieka w czarnej masce, trzymającego ociekający krwią kij, raczej nie należał do najprzyjemniejszych widoków. Nie zdążyli niestety przemyśleć dogłębniej całej tej sytuacji. Smok rzucił kijem w jednego z nich. Rosjanin upadł na podłogę razem z krzesłem. Złapał się za policzek, na który przyjął całą siłę uderzenia.

Drugi gwałtownie wstał.

Na sofie leżała strzelba. Na sofie, obok której stał zamaskowany napastnik. Ten bez namysłu chwycił za broń. Ledwie zdążył wymierzyć w łysego nieszczęśnika, a oddał strzał. Śrut najpierw przebił klatkę piersiową, kilka centymetrów nad sercem. Drugi nabój poszybował w obojczyk. Pozostałe rozsiały się po całym korpusie. Ciało bezwładnie uderzyło w, jeszcze przed chwilą zieloną, a obecnie czerwoną ścianę, osuwając się następnie w dół.

Poprzedni podniósł się o własnych siłach. Trzymając się za policzek, spojrzał się na swego oprawcę. Chciał unieść drugą rękę w górę, sygnalizując chęć poddania się. Wpierw jednak poczuł, jak jego twarz rozrywa kilka drobnych kul. Był to ten sam moment, gdy usłyszał huk wystrzału.

Upadł na pobliski miękki fotel. Przynajmniej tyle od bezwzględnej Pani Śmierci.

Smok zauważył przed sobą kolejne drzwi.

Za nimi usłyszał ciche szepty. Co najmniej dwóch przeciwników. Może nawet trzech. Podszedł bliżej pewnym krokiem. Wyważył drzwi kopniakiem. Dojrzał trzech. A jednak. W ostatniej chwili Nocna Furia odskoczyła w bok. Przez przejście przeleciało kilka kul. Obrońcy pomieszczenia byli uzbrojeni w automaty. Niedobrze, pomyślał.

Przebiegł za drugi róg, po drodze oddając jeden strzał.

Jęk. Czyli trafił. A zatem już tylko dwóch. Powinno pójść z górki. Zdrowy rozsądek kazał czekać. Z kolei adrenalina i narastająca furia, wywołana powszechną agresją, kazały natomiast wbiec do środka. Dwa do jednego. Nie pozostało mu nic innego jak posłuchać się tych dwóch cwaniaczków.

Gdy tylko przekroczył próg chciał oddać strzał w jednego z Rosjan.

Zamiast upragnionego i wyczekiwanego wystrzału usłyszał cichy szczęk broni. Z przerażeniem stwierdził, że nie ma już amunicji. Rzucił bronią w tego ustawionego po jego lewej stronie. Ten po prawicy zaczął pruć z automatu. Na szczęście w panice posłał serię kompletnie na oślep.

Człowiek w masce zdążył uskoczyć w bok, za ustawiony na środku pomieszczenia regał.

Zanim gangster zapanował nad karabinem, skończyły mu się naboje. Nocna Furia przeskoczyła nad drewnianym meblem, uderzając mężczyznę z kopnięcia w twarz.

Gdy bandyta upadł, smok sięgnął do jego pasa, wyjmując przymocowany tam nóż. Bez chwili namysłu przeciągnął ostrze po szyi Rosjanina. Nóż przejechał gładko po skórze, jakby przechodził przez masło, a nie przez ludzką tkankę. Krew trysnęła strumieniem, ochlapując chłopakowi maskę.

Odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, atakując podnoszącego się mężczyznę. Nóż wbił się w lewy obojczyk gangstera. Ten zawył z bólu, ale tylko na chwilę, nim ostrze znalazło się między jego żebrami. Następnie ostre narzędzie do czynienia krzywdy bliźniemu znalazło się, dla odmiany, w jego brzuchu. Był to ostatni fakt, jaki jego umysł zanotował.

Nocna Furia przeszła szybko przez pomieszczenie, z powrotem na korytarz. Po drodze odrzuciła na bok nóż. Chciała spróbować czegoś nowego. Okazja do tego nadarzyła się chwilę później, gdy zaalarmowany odgłosami walki mężczyzna w białym garniturze wybiegł zza rogu.

Otrzymał na powitanie prawy sierpowy. Wylądował pod pobliską ścianą. Smok z całą swą prędkością, wjechał z kopnięciem w twarz swej kolejnej ofiary. Lico Rosjanina zamieniło się w czerwoną, krwistą breję, obryzgując przy tym jeden z butów chłopaka kawałkiem mózgu z drobną domieszką czaszki.

Ten spojrzał w lewo. Ostatni pokój. Ostatni i koniec.

Pod jego nogami leżało uzi zabitego przed chwilą bandyty. Chociaż, tak właściwie, kto tu był bandytą?

Podniósł broń, po czym ruszył przed siebie.

Bez zastanowienia wbiegł do ostatniego pokoju.

W pierwszej chwili zauważył, że tutaj także było trzech ludzi do wyeliminowania. W dodatku każdy z nich miał tylko broń białą. Doskonale. Pierwsze strzały poleciały w stronę tego, który stał najbliżej. Pociski spenetrowały ciało, jakby było zrobione z papieru. Nocna Furia przeciągnęła serię w prawo kosząc po drodze nadbiegającego przeciwnika. Ostatnie trzy naboje były przeznaczone dla trzeciego adwersarza.

Po jednym dla kolana, miednicy i biodra.

Po przyjęciu wszystkich tych prezentów upadł z jękiem na dywan.

Zawył żałośnie, nie wiedząc nawet za co ma się złapać. Bolało go wszystko, czuł krew cieknącą z niego, jak z durszlaka. Chciał wołać o pomoc, ale po co? Chciał błagać o litość, ale wystarczyło jedno spojrzenie na napastnika, aby wiedzieć, że nie ma takiej opcji.

Smok podszedł do leżącego gangstera.

Złapał go pewnie jedną ręką za czoło, a drugą za podbródek.

Jedno szybkie pociągnięcie. Koniec karku. Koniec człowieka.

MUZYKA STOP!

Cisza.

Zabrał powoli ręce z głowy swej ostatniej ofiary.

Pusto.

Nic.

To chyba byli już wszyscy. Nie czuł wyrzutów sumienia. W tej branży nie było miejsca na takie bzdety. Spojrzał na pozostałą dwójkę. Byli do siebie nawet podobnie. Takie same garnitury. Podobne krótkie włosy. No i leżeli w niemal identycznych kałużach krwi.

Wyszedł na korytarz.

Zrobiło mu się gorąco.

Dziwne.

Minął siedzącego obok martwego człowieka, któremu jeszcze minutę temu rozwalił twarz. Nie obdarzył go nawet spojrzeniem.

Podszedł pod drzwi.

Pierwszy biedak, który stanął tego dnia na drodze Nocnej Furii, leżał z szeroko otwartymi ustami. Oczy beznamiętnie patrzyły gdzieś daleko, gdzieś przed siebie. Wokół głowy rozlane było małe, czerwone jeziorko, wylewające się mozolnie z tylnej jej części.

Smok powrócił wzrokiem do drzwi.

Chciał już być w domu.

Astrid musiała się obudzić.

Do domu. Jak najszybciej.

Po tym tekście zapewne tego nie widać, ale wbrew pozorom, jestem całkiem normalną osobą :)

[6]

Czarny smok siedział nieruchomo w swym aucie. Oddychał powoli i w równym tempie. Pomimo sporego stażu w tej brudnej branży, Nocna Furia nadal potrzebowała choć chwili na uspokojenie się po każdym ,,zleceniu”. Nie było w prawdzie tak źle. Za pierwszym razem to był beznadzieja. Widok krwi, dobiegające do uszu jęki i krzyki. Doprowadziło go to do ogromnych wyrzutów sumienia, wtedy na samym początku. Później stało się to jego małą rutyną. W pewnym momencie zaczęło to nawet przypominać żmudną i powtarzalną pracę w fabryce.

Kolejni gangsterzy podjeżdżali do niego jak na taśmie montażowej. Ze wszystkimi obrobić się zanim skończy się czas pracy. Szybko i efektywnie.

Smok zdjął z głowy czarną maskę.

Chłopak spojrzał się w lusterko, przymocowane do górnej części przedniej szyby.

Na czole i w okolicach lewego oka miał trochę krwi. Przez maskę czasami przedostawało się kilka kropel. Krew na policzku była już z kolei jego własną. Ciekła z cienkiej, długiej rany. Zagoi się. Nie z takimi obrażeniami musiał sobie radzić w swej karierze.

To byli źli ludzie. Ćpuny, bandyci, psychole. W dodatku ruscy. A przecież żyli w Ameryce. Nasz kraj, należy się naszym ludziom. Tak przynajmniej powiedział raz ten człowiek ze słuchawki telefonicznej. Czkawka uważał siebie za anioła śmierci. Takiego dobrego, który ratuje bezbronnych i niewinnych obywateli, rozprawiając się wcześniej z tymi złymi. W końcu cel uświęca środki, nie?

Podniósł maskę na wysokość oczu. Twarz czarnego smoka była w dużej części pokryta czerwienią. Spory procent stanowiła stara zaschnięta posoka, której nie mógł domyć. Bodajże dwa zlecenia temu.

Szatyn uśmiechnął się.

- Narozrabiałeś, Szczerbatek – powiedział roześmiany. – Znowu narozrabiałeś.

Otworzył następnie schowek, do którego wrzucił maskę.

- Co ja z tobą mam.

Przekręcił kluczyk w stacyjce. Powoli ruszył przed siebie, jadąc samotnie pustą ulicą. Nie minęło nawet kilka dłuższych chwil, jak znalazł się w tej bardziej zagęszczonej części Miami. Po drodze minęły go dwa policyjne radiowozy na sygnale. Pewnie jechały na miejsce jego niedawnej wizyty. Ale to nieważne.

Otworzył okno.

Odetchnął pełną piersią. Do płuc dostało się świeże powietrze tego wspaniałego miasta. Aż chciało się wyjść z domu i powiedzieć pierwszej lepszej osobie, jaki ten świat jest wspaniały.

Ludzie przechodzili się chodnikiem. Śmiali się do siebie. Miło spędzali czas. Cieszyli się życiem. Na ich twarzach wymalowane były same pozytywne uczucia.

Bezwarunkowa miłość. Lojalna przyjaźń. Święty spokój. Po prostu samo szczęście.

I ten dwudziestoletni chłopak, właściwie już mężczyzna, także się cieszył. Cieszył się szczęściem ich wszystkich. Cieszył się, że jadąc z powrotem do domu, mógł zostawić te wszystkie okropności daleko za sobą. Choć na chwilę jego grzechy mogły stać się odległą przeszłością.

Słońce świeciło.

Ciepło. Nawet jak na tutejszy klimat. Jeszcze raz się uśmiechnął.

Może i nie był doskonały. Może i pod osłoną gumowej maski był w stanie czynić bardzo złe rzeczy. Ale jednak czuł… spokój. Nie czuł dziwnych szram na sumieniu. Nie musiał borykać się z nieprzyjemnym poczuciem winy. Jego dusza nie czuła się zainfekowana nieczystością i okrucieństwem. Jego człowieczeństwo nadal było w normie. Psychika jeszcze lepiej.

Już po wszystkim.

Koniec.

Było, minęło.

Wiedział, że mógł się już udać do domu. Spotka tam zapewne swą ukochaną, która dopiero co będzie wypełzać z łóżka. Zjedzą razem śniadanie. Zgłodniał przez to wszystko. Później pewnie uda się do baru, gdzie regularnie spotykali się ze znajomymi. A następnego dnia w skrzynce pocztowej będzie na niego czekała mała biała paczuszka. A w niej spora sumka, zawarta w zielonych banknotach. Dolary w różnych nominałach. A za nie życie w całkiem niezłych warunkach, imprezy, no i tabletki szczęścia. A gdy wydawać się będzie, że forsa kończy się w alarmującym tempie, przyjdzie kolejna paczuszka. Z taką samą zawartością. Tym razem jednak zaadresowana do jego dziewczyny.

Żyć nie umierać. To wszystko wydawało się takie proste.

Spojrzał w lustro.

Na szyi wisiał teoretycznie katolicki krzyż.

I w tym momencie zadał sobie pytanie, czy lubił krzywdzić innych ludzi.

Heroes of Might & Magic III[]

I jeszcze jeden, i jeszcze raz... Angel, Angel masz dedyk

- K***a! - krzyknął Czkawka. - Znowu nie mam many!

Kilka tur później...

- K***a! - krzyknął Czkawka. - Znowu księgi nie kupiłem!

Kilka tur później...

- K***a! - krzyknął Czkawka. - Znowu mam za mało rudy i siarki!

Kilka tur później...

- Jak to atakuje mój zamek?! - krzyknął Czkawka. - No nie!

Twoje miasto zostało zdobyte...

Astrid wygrywa.

Wesołego Prima Aprilis, mordeczki :)

Medal of Honor[]

Z dedykacją dla Mateuszlu1

6 czerwca 1944

Po raz pierwszy od wielu miesięcy drżały mu ręce. Gdyby był na przykład w obozie szkoleniowym, z którego przecież wyszedł raptem dwa miesiące wcześniej, z pewnością starałby się to ukryć za wszelką cenę. Jaki jednak sens miałaby taka nędzna próba zatuszowania strachu, skoro wszyscy pasażerowie szarej łodzi Higginsa byli w tym momencie przerażeni. Ktoś obok nawet wymiotował. Pytanie tylko czy z powodu choroby morskiej czy ze świadomości, że może to być jego ostatnie rzyganie w życiu.

Fale uderzały w barkę desantową z niespodziewaną zaciekłością. Jakby natura chciała przemówić żołnierzom do rozsądku. Schowajcie honor do kieszeni, szeptała z każdym uderzeniem morskiej potęgi, uciekajcie stąd póki jeszcze macie szansę.

Czkawka z niemałym wysiłkiem podniósł drżącą dłoń do czoła. Potem serce i tak dalej. Znak krzyża, na wszelki wypadek. Może Bóg jednak miał coś do gadania na polu bitwy?

- Trzydzieści sekund!

Sączysmark odwrócił się do swoich ludzi. Może nie grzeszył on przesadną inteligencją, ale w najgorszych chwilach potrafiłby wyprowadzić cały oddział choćby i z samego piekła. W trakcie bitwy, co ciekawe, potrafił nawet zapanować nad brawurą. Niektórzy byli zdziwieni, że Jorgenson miał po dwóch latach tak owocnej służby jedynie stopień sierżanta.

- Dobra chłopcy, – zaczął, przebijając się swym donośnym głosem przez odgłosy fal – wszystko jak na treningach. Żadnej zabawy w amerykańskiego bohatera, żadnych debilnych posunięć. Trzymajcie głowy nisko, chowajcie się za zasłoną tak długo, jak to tylko możliwe. Przebiegajcie między przeszkodami szybko i pokonujcie drogę jedynie krótkimi odcinkami. Postarajcie się za wszelką cenę dobiec do zasieków.

Nagle sierżant spojrzał się na swego kuzyna. Czkawka mimowolnie przełknął ślinę. Gdyby nie wszechobecny hałas, usłyszałby to cały oddział.

- Widzimy się na plaży.

Haddock spojrzał się ponownie na pozostałych pasażerów. Przed nim stał mężczyzna z blond włosami. Przed służbą były długie. Mieczyk, snajper.

Gdzieś z tyłu stał także Śledzik. On z kolei był sanitariuszem. Podobnie jak przestraszony szatyn, miał właśnie przeżyć swój pierwszy dzień na froncie. Jego sytuacja była o tyle gorsza, że zawsze był strachliwy. Czkawka nie chciał nawet myśleć, co musiało się dziać w umyśle grubego medyka.

Później zerknął na pobliską łódź. Ludzie na niej płynący także wyglądali jakby płynęli na ścięcie. Po części chyba tak było, czyż nie…

Jego uszu dobiegł dźwięk wybuchu. Przez chwilę słyszał jedynie głośny wysoki dźwięk. Oczy natomiast pracowały bez zarzutów. Pozwoliły mu dojrzeć szczątki łodzi, która przed momentem płynęła tuż obok. A między metalowymi fragmentami pojazdu, woda pomieszana z czerwienią. Zdawało mu się nawet, że dojrzał kilka ciał. Konkretniej to, co z ciał zostało.

Jeszcze jeden pocisk artyleryjski spadł przed nimi.

Z jakiegoś powodu bomby zawsze przywodziły mu na myśl diabła. Szatan, jak na pierwszego złego przystało, wyrywał dusze z ciał grzesznych ludzi. Pociski były podobne w działaniu. Chociaż nie, były trochę łaskawsze, to trzeba im przyznać. Koniec końców, rogacz wyrywał dusze, a bomby, w całej swej łaskawości, wyrywały tylko ręce i nogi.

- Przygotować się! – krzyknął Sączysmark.

Czkawka momentalnie przycisnął swego Garanda do piersi. Jakby to był jakiś pluszak. Miał takich sporo w dzieciństwie. Chłopiec często bawił się zabawkami. Lecz później chłopiec poszedł na wojnę. Dzisiaj był jego chrzest bojowy. Albo stanie się mężczyzną, albo kolejnym poległym, anonimowym bohaterem. Krótka piłka.

Nagle barka się zatrzymała. Zaczęło się.

Szczęknęły jakieś trybiki. Wejście łodzi powoli zaczęło się opuszczać, pozwalając żołnierzom wejść na plażę.

Lecz obrońcy, ufortyfikowani na klifach, szybko dali o sobie znać.

Nim ktokolwiek z atakujących zdążył choćby drgnąć, poszła pierwsza salwa. Naturalnie pociski dosięgły najpierw tych, którzy stali z przodu. Naboje bezlitośnie przeszyły ich ciała. Wierzgając przez chwilę po trafieniu, padali następnie na ziemię. Zwijali się jak lalki, jeden po drugim. Dopiero gdy jedna trzecia załogi została wyrżnięta, co z kolei zajęło raptem kilka sekund, dowódca wrzasnął:

- Na boki! Wychodzić bokiem!

Nie trzeba było nikomu dwa razy powtarzać. Wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli wspinać się na boczną ścianę, aby zeskoczyć do wody. Czkawka zrobił tak samo. Bez zastanowienia wwalił się z głośnym pluskiem między fale, zanurzając się w nich całkowicie.

Przez moment był oszołomiony. Gdzieś wokół niego pozostali próbowali wydostać się z wody. Większość się wynurzała, lecz niektórzy, obarczeni zbyt ciężkim sprzętem, znajdowali się wciąż pod wodą, tak jak on teraz. Dwóch szeregowych mocowało się ze swym ekwipunkiem, chcąc jak najszybciej się wynurzyć. Już płynęli w górę, już wyrwali się ze szponów morskich fal. Niemal jednocześnie trafiły ich dwie zbłąkane kule karabinów maszynowych, po jednej dla każdego. Z ran buchnęły czerwone mgły. Woda wokół nich napełniła się krwią. Dwa ciała zastygły w bezruchu, opadając na piasek osadzony na dnie.

Coś chwyciło go za kołnierz.

Nabrał panicznie powietrza, gdy tylko znów znalazł się na powierzchni.

Jego wybawcą okazał się być nie kto inny, jak Sączysmark.

- Szybko, kuzynku. Za osłonę!

Czkawka chciał pobiec jak najszybciej, ale woda wciąż sięgała im do pasa. Zaczęli z oporem przedzierać się przez fale, trzymając broń ponad głowami. Naziści, schowani w bunkrach, szczęśliwie skupili swą całą uwagę na innych żołnierzach.

Choć trwało to w ich mniemaniu całą wieczność, wybiegli wreszcie na suchy ląd, od razu kucając za pierwszą zaporą przeciwczołgową. Była wystarczająco duża, aby ochronić ich obydwu.

- Sierżancie, co teraz?! – krzyknął Mieczyk, chowający się za pobliską zaporą, nieco mniejszą. – Wybiją nas tu do nogi, jeśli będziemy tak tu siedzieć.

Gdy tylko powiedział ostatnie słowo, kilka pocisków uderzyło w przeszkodę, za którą się schronił. Instynktownie schylił głowę, łapiąc się za hełm.

- Jeśli chcesz możesz pobiec szybkim sprintem aż do zasieków! – odkrzyknął Jorgenson. – Przy ogromnej ilości szczęścia może nawet uda ci się przebiec połowę drogi!

Pozostali członkowie oddziału spojrzeli na swego dowódcę. Przypomnieli sobie, co mówił im na łodzi, a jeszcze wcześniej na odprawie. Mieli biec od przeszkody do przeszkody, trzymać głowy nisko, i starać się nie zginąć.

Pierwszy wybiegł Sączysmark.

Przeskoczył zgrabnie nad leżącym truchłem należącym do ich towarzysza z innego oddziału. Brakowało mu nóg. Jednak od pasa w górę wyglądał jak nowy. Jakby spał.

Jorgenson w ostatniej chwili padł za zaporą. Naboje zaczęły katować jego schronienie, bijąc wszystko wokół, tylko nie swój cel. Piasek wyskakiwał w powietrze od rozpędzonych pocisków ryjących ziemię. Po chwili ostrzał ustał. Załoga bunkra musiała przeładować. To była szansa atakujących. Wybiegli ze swych bezpiecznych sanktuariów i ruszyli pędem do przodu.

Czkawka nie chciał być gorszy. Zapomniał jednak o bombach, które w przeciwieństwie do karabinów maszynowych, nie robiły sobie przerw.

Artyleryjski pocisk uderzył kilka kroków od Haddocka.

Runął jak długi na ziemię. Uderzył twarzą w mokry piach. Nic nie słyszał. Gdzieś w oddali, jak przez mgłę, docierały do niego pojedyncze krzyki i strzały. Wszystko prawie ucichło, zrobiło się o wiele spokojniej. Cicho. Podniósł się na kolana. Kilka metrów przed nim znajdowali się jego koledzy. Kumple z oddziału. Większość z nich to starzy znajomi. Sączysmark, Śledzik, Mieczyk. Coś chyba do niego krzyczeli. Ale to było nieważne.

Spojrzał się w bok. Nadal prawie nic nie słyszał.

Dojrzał barkę. Płonęła. Ze środka nagle wybiegł żołnierz. Płonął. Całe jego plecy i ramiona pokrywał śmiercionośny ogień. Rzucił się do wody. Jego kolega próbował mu pomóc się ugasić. Czy im się to udało, Czkawka nie wiedział. Skupił bowiem swą uwagę na młodym chłopaku. Młodszy nawet od Haddocka. Nie miał nigdzie ze sobą żadnej broni. Siedział skulony, kryjąc się przed pociskami. Zakrywał dłońmi uszy, krzycząc coś do siebie. Nie chciał tutaj być. Udawał, że to tylko zły sen, drobny koszmar. Wystarczy wszystko zagłuszyć i szybko się obudzi. Tak to chyba działało.

Jego głowa wystawała ponad zaporę. Nie miał na sobie hełmu. Niemcy nie mogli przepuścić takiej okazji. Pocisk wbił się w potylicę wrzeszczącego młodzieńca. Kula przeleciała w ułamku sekundy przez czaszkę i całą zawartość głowy, aby wylecieć idealnie pomiędzy oczodołami. Usta chłopaka lekko się rozszerzyły. W agonii zdążył jeszcze jęknąć. A gdy z nowo powstałego otworu wylały się pierwsze krople czerwonej posoki, jego ciało opadło bezwładnie na ziemię.

Chciał się obudzić, tymczasem zasnął na wieki.

Czkawka usłyszał nagle głośny świst. Brzmiał jakby dobiegał gdzieś z wnętrza jego umysłu. Po chwili znowu słyszał całą gamę ludzkich wrzasków, odgłosy bomb i strzały. A także krzyki jego towarzyszy. Wiedział, że jeśli zaraz nie wstanie, podzieli los tamtego nieszczęśnika. Ta informacja nie zdążyła dojść nawet do mózgu, a szeregowy już podniósł się na nogi i dobiegł do swego oddziału.

Podobnie jak wcześniej jego dowódca, on także zdążył w ostatniej chwili. Kilka strzałów trafiło na szczęście jedynie suchy piach w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdywał.

Każdy, kto dotrwał do zasieków odetchnął z ulgą. Ci mniej szczęśliwi albo byli już martwi, albo właśnie wydawali na plaży swe ostatnie tchnienia. Sączysmark rozejrzał się wokoło. Oprócz ludzi z jego oddziału dojrzał tylko kilku. Tuż przy Jorgensonie leżał jakiś młodziak. Próbował złapać sygnał w radiostacji.

Nawoływał i nawoływał. Zaczynało to irytować dowódcę.

Wyszarpał słuchawkę z rąk chłopaka i rzucił nią niedbale na ziemię.

- Wywalcie tę kupę złomu – polecił ostro sierżant. – Kim wy właściwie jesteście?

- Gustaw Larson – zasalutował szeregowiec, podnosząc drżącą dłoń do czoła. – Drugi oddział rangersów. Precyzując ostatni żyjący członek tego oddziału.

Sączysmark pokiwał głową ze zrozumieniem. Drugi oddział. Zaklął w myślach. Znał kilku ludzi z tej wesołej ferajny. Dobrzy i doświadczeni żołnierze. Szkoda.

- Łapcie za broń i przyszykujcie się do szybkiego sprintu. Witamy w pierwszym oddziale.

- Tak jest – zasalutował Gustaw, nakładając na głowę hełm.

Pozostali żołnierze wsadzili w piaskowy wał długie, blaszane rury. Wepchnęli je głęboko, tak, aby drugi koniec znalazł się pod samymi zasiekami. Następnie otwierali drugi otwór. Pozostawało jedynie potraktować kolczaste umocnienia odpowiednimi argumentami.

Początkowo nawet go trochę ogłuszyło, w końcu zasieki, które dzięki ich pirotechnicznej interwencji przeszły do historii, znajdowały się tuż obok. Rangersi odczekali jeszcze chwilę, pozwalając kłębom dymu powoli opaść na mokry piach.

Niemcy tymczasem podjęli kolejną marną próbę uszczuplenia szeregów atakujących, wypuszczając kolejną salwę pocisków. Kompletnie zlekceważyli biegnących żołnierzy, którzy przybyli z kolejnym transportem, skupiając cały ogień na ludziach ukrytych za resztkami wału.

Lecz prędzej czy później musieli przeładować. Nim zdążyli zaopatrzyć się w nową amunicję, oddział Sączysmarka dobiegł truchtem do klifu.

Dojrzeli w oddali okopy. Szybko wydedukowali, że tam właśnie będzie wejście na górę. Mieczyk chciał już pobiec w tamtą stronę, gdy został w ostatniej chwili powstrzymany przez Czkawkę. Blondyn spojrzał się pytająco na swego przyjaciela.

- Spójrz w górę – polecił Haddock. – Tylko powoli i na krótką chwilę.

Snajper wychylił się, spoglądając we wskazanym kierunku. Na górze klifu obrońcy ustawili w dwóch miejscach karabiny maszynowe, takie jak w bunkrach. Przy każdym stał strzelec, ukryty częściowo za workami z piaskiem.

- Za coś takiego wisisz mi dwie kolejki – szepnął mu do ucha Czkawka, klepiąc go po ramieniu.

- Jasna sprawa – odparł strzelec wyborowy. - Dzięki, stary. Uratowałeś mi tyłek.

- Może przynieść wam herbatki? – spytał ironicznie Sączysmark. – Przestańcie chrzanić! Mieczyk, później uściskasz mego kuzyna. Sprawdź lepiej czy możesz zdjąć tamtych dwóch.

Blondyn załadował amunicję do karabinu.

- Sprawdźmy – mruknął, kładąc się na ziemi.

Powoli zaczął czołgać się w bok. Jego ubranie zlewało się z otaczającą go ziemią. Naziści musieliby mieć nadludzką spostrzegawczość i refleks, aby dostrzec ukrytego snajpera. Ci nie mieli.

Celownik w lunecie wskazywał idealnie głowę pierwszego strzelca. Wiatr był wystarczająco mały, aby móc go zignorować na tak małej odległości. Ruch Coriolisa nie wchodził nawet w grę. Wstrzymał oddech, aby ustabilizować broń. Okazja jak marzenie.

- Puk puk, śmieciu – szepnął blondyn.

Nacisnął spust. Choć trwało to tylko chwilę, snajper obserwował tor lotu pocisku przez cały ten czas. Zgodnie z oczekiwaniami, nabój przebił się bez problemu przez cienką warstwę szarego hełmu, wchodząc następnie w prawą skroń strzelca. Siła uderzenia odrzuciła Niemca na bok, przez co ten sturlał się po klifie na sam dół, razem z workami. Ale jego zimnemu ciału było to już bez różnicy.

Mieczyk w ułamku sekundy podniósł się i uklęknął na jednym kolanie. Druga zwierzyna już namierzyła myśliwego. Lecz łowczy ponownie okazał się być szybszy.

Tutaj załatwił sprawę bez zbędnych udziwnień. Trafił w klatkę piersiową. Trafiony złapał się za ranę, zwalając się gdzieś do tyłu.

Droga do okopów stała przed nimi otworem.

Rayman 3: Hoodlum Havoc[]

Gwiazdka Angel wraca do hali dedyków.

Sprawa jest taka, że fabułę wymyśliłem na szybko kilka minut temu.

Jedziemy!

Cykady i świerszcze zasuwały stały repertuar. Panującą w gęstym lesie ciemność odpędzały w niektórych miejscach porozstawiane tu i ówdzie lampiony, wyrastające z konarów drzew i skał świetlne niebieskie kryształki, a także szwendające się po gałęziach drzew robaczki świętojańskie.

Swawolom i śmiechom nie byłoby końca, gdyby nie prawnie obowiązująca cisza nocna. Bo jak by na to nie rzucić okiem, było rzut beretem po północy. Czy jakoś tak...

Co kilka chwil echem powracały niczym czkawka ciche chrapnięcia. Chrapnięcia, należące do nie kogo innego, jak Czkawki i Szczerbatka.

Smok czarny, niczym gwieździste niebo tej spokojnej nocy rozłożył się wygodnie na trawie, aby móc zaznać kojącego snu. Po wywalonym na wierzch jęzorze i rozdziawionym uśmieszku, oczywistym było, że Nocnej Furii śniło się coś bardzo miłego i przyjemnego. Najprawdopodobniej Pani Nocna Furia.

Oparty o swego smoczego kompana, z głową na siodle, smacznie drzemał sobie najsłynniejszy smoczy jeździec Rozdroży Marzeń, spec od niesienia pomocy wszystkim biedakom w potrzebie, zagorzały fan tenisa stołowego, a także obiekt westchnień płci pięknej (szczególnie takiej jednej blondynki, ale o niej później). Dla nieznajomych Czkawka Haddok z tych Haddoków, a dla tych bardziej znajomych - Czkawka.

Najprawdopodobniej wszyscy spokojnie cieszyliby się kilkugodzinnymi wakacjami w objęciach Morfeusza, gdyby nie pewien niewdzięcznik, delikwent, rzekłbyś okrutnik.

Sączysmark nie miał w zwyczaju kłaść się spać o racjonalnej porze.

Chyba właśnie dlatego, gdy wszyscy wokół spali, on szedł skocznym krokiem w stronę swego kuzyna. Podobnie jak Haddok, Jorgenson również miał smoka. Jednak mniej więcej w tamtym czasie, ten łuskowaty biedaczek nabawił się podejrzanego choróbska, przez co niestety nie wystąpi w tej opowieści.

Sączysmark szedł...

Dojrzał już cel swej rozkosznej podróży...

Kiedyś dokuczał Czkawce, jak wielu innych. A później mały chłopaczek okiełznał, wytresował i zaprzyjaźnił się z Nocną Furią. Dokuczanie się skończyło. Jeszcze później Smoczy Jeździec Rozdroży Marzeń Numer Jeden wyrósł na pokaźnego chłopa. I nagle wszystkie panie w jego wieku zorientowały się, że ten chłopaczek jest całkiem niezłym mężczyzną.

Wracając do tematu!

Przybysz podszedł do śpiącej parki na odległość kilku kroków.

- Ej, Czkawka! - zawołał chłopak. - To ja, Sączysmark! Chodźmy na kręgle!

Odpowiedzią było jedynie zmęczone mruknięcie niezbyt zainteresowanego tematem śpiocha. Szczerbatek otworzył na moment jedno oko. Dostrzegając Jorgensona, nagle poczuł, jak powieka urządza sobie Rewolucję Październikową, gwałtownie opadając. Sen był o wiele bardziej kuszącą propozycją, aniżeli haratanie w kręgle.

Tymczasem Smoczy Jeździec Rozdroży Marzeń Numer Trzy wyraźnie się niecierpliwił.

- Dawaj, stary - mruknął, podchodząc do śpiącego kuzyna. - Obczaiłem taką fikuśną kręgielnię, że padniesz z wrażenia.

Chcąc podnieść na nogi pogrążonego w snach i marzeniach Czkawkę, Sączysmark zaczął ciągnąć chłopaka za ręce.

- Czysta profeska i kulturka, zapewniam cię, wiem od znajomych - kontynuował w międzyczasie. - Mają niezłe drinki, nawet zakłady przyjmują. No chodź, gościu! Będzie przednia zaba...

Niepozorne pyknięcie przeszyło uśpiony las. Pomiędzy konarami potężnych dębów, które dumnie sięgały nieba, przeszedł odgłos odklejanych kończyn. Stało się coś bardzo niedobrego. Nikt nie miał jeszcze pewności, czy skutki katastrofy będą niefajne, czy też od razu fatalne.

Czkawka gwałtownie otworzył oczy.

Widok, jaki mu się ukazał, nie należał do podnoszących na duchu. W rzeczywistości, był to jeden z tych zwiastunów bardzo niesympatycznych i niemiłych sytuacji.

- Zamiast jednej nogi, mam protezę - fuknął zirytowany Numero Uno. - Czy teraz chcesz mnie jeszcze pozbawić rąk?!

Trójeczka spojrzała na trzymane w rękach ramiona kuzyna. Tak po prostu się odczepiły. Całe szczęście, że było to uniwersum stworzone z myślą o dzieciach. Dzięki temu nie było krwi, bólu, ani agonalnych jęków poszkodowanego. Była jedynie konsternacja oraz frustracja.

- Przepraszam - odparł pospiesznie zakłopotany Sączysmark. - Ja.. ja... ja to naprawię!

Próbował upchnąć ramiona z powrotem na swoje miejsce, ale te, choć magicznie się odkleiły, nie chciały się cudownie przykleić.

- Sorki - jęknął Jorgenson.

Kiedy dojrzał wściekłe, przeszywające spojrzenie przyjaciela, przestał nawet silić się na uśmiech. Z natury był człowiekiem odważnym. Ale widząc te źrenice, jakby stworzone z furii i gniewu, wpadł w panikę. Wymamrotał na szybko jakieś przeprosiny, po czym pobiegł w las.

- Hej, wracaj tu, gałganie! - krzyknął Czkawka.

Podniósł się na nogi i chciał od razu ruszyć w pościg niczym w starych dobrych westernach. Niestety, nie miał on szczęścia Johna Wayne'a czy Clinta Eastwooda. Potknął się o wystający korzeń, zanim gonitwa w ogóle się rozpoczęła.

Szczerbatek, zaalarmowany hałasem, powrócił do świata żywych i obudzonych.

- Gońmy delikwenta! - warknął Smoczy Jeździec Rozdroży bla bla bla... .

Nocna Furia chciała w pierwszej chwili zorientować się, o co chodzi z brakiem dwóch kończyn górnych u jeźdźca, ale słysząc ton głosu swego przyjaciela, gad bez zastanowienia przeszedł do działania.

Chwycił tedy chłopaka za nogi, po czym dzierżąc nóżki człowieka w łapach, ruszył we wskazanym kierunku.

Czkawka obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, aby mieć tor lotu przed oczami.

Nie do końca o taki pościg mu chodziło, ale mniejsza z tym.

Wysportowane ciało owocuje wysportowanym duchem. Wysportowany duch przy małej kolaboracji z wysportowanym ciałkiem jest w stanie znieść długi sprint bez większych problemów. Niestety panika i strach przed otrzymaniem przysłowiowego manta znacznie wpływają na możliwości ciałka, ale i duszyczki. Wpływają negatywnie, oczywiście. To z kolei owocuje przebyciem znacznie krótszego dystansu, aniżeli by się chciało.

A mówiąc krócej, Sączysmark dostał zadyszki.

Oparł się plecami o pobliskie drzewo. Przejechał dłonią po rozpalonym czole, gdzie pot doprowadził do niezgorszego potopu, który jedynie rozmiarami ustępował swemu biblijnemu kuzynowi.

Dysząc ze zmęczenia i starając się pozbyć czerwonego zabarwienia z twarzy (symptom braku sił, ale i poddenerwowania), co chwile się rozglądał, wypatrując zagrożenia w postaci zirytowanej Nocnej Furii i bardzo mocno zdenerwowanego całą tą sytuacją Smoczego Jeźdźca Rozdroży Marzeń zwanego Numerem Jeden.

Psst.

Co?

Spojrzał w górę. Dojrzał gałęzie drzewka, które udzieliło mu azylu. Na nich liście, czego innego mógł się spodziewać? Na pewno nie przycupniętego na dębie podejrzanego mężczyzny. Pomimo tajemniczej aury, jaka panowała w promieniu pięciu metrów od przybysza, był do jegomość Jorgensonowi doskonale znany.

W średniowieczu, w Świecie Rzeczywistej Nudy i Monotoni, nazwano by go koniokradem. I wszelkim innym kradem, ewentualnie wszystkiego-czego-nie-dało-się-przymocować-do-podłożakradem.

A tutejsza ludność była zmuszona do nazywania nieproszonego gościa Dagurem.

Dagurem, który był człowiekiem z natury raczej podłym niż szlachetnym.

No i był rudy.

Złodziejaszek, ubrany w skórzane lekkie i przewiewne ubranko, zjechał zwinnie i gładko, niczym przebiegająca przez pole łania, po pniu drzewa. Stojąc obok zszokowanego i skonfundowanego jeźdźca, wskazał następnie na ręce Sączysmarka. A dokładniej na ręce Czkawki, trzymane w rękach Sączysmarka.

- Przepraszam, że tak bez zaproszenia, - mruknął rudy złodziejaszek - ale czy to nie jest zupełnym przypadkiem własność Czkawusia Haddoka z tych Haddoków.

- Jakbyś zgadł! - zaśmiał się jeździec. - Otóż zupełnym przypadkiem to JEST własność, jak to ująłeś, Czkawusia Haddoka z tych Ha...

Zamknął jadaczkę.

- Chyba nie powinienem mówić tego na głos przy tobie, prawda? - jęknął skruszony Sączysmark.

Rudy odpowiedział złowieszczym uśmiechem.

- A no, nie powinieneś.

- I co teraz? - spytał Numerek Trzy.

- Grzechem byłoby nie skorzystać z okazji spłatania niegroźnego, ale za to wyjątkowo upierdliwego psikusa dla mego ukochanego braciszka, co nie?

Uśmiech rudego wywoływał u Sączysmarka dziwne, lecz całkiem racjonalne obawy.

- O ile dobrze pamiętam, - odrzekł kuzyn Numera Jeden - to nie jesteś z Czkawką spokrewniony.

- Rzeczywiście, nie jestem.

W mgnieniu oka, ręce Haddoka znalazły się w posiadaniu Dagura.

- Zabrzmi to haniebnie wręcz ironicznie, - zaśmiał się dłoniokrad - ale całuję rączki i życzę miłej, spokojnej nocy. Oho, chyba nadlatuje nasz Czkawuś. Wygląda na wściekłego. Powodzenia!

Po chwili rudy zniknął gdzieś między krzakami.

Smoczy Jeździec W Rankingu Smoczych Jeźdźców Rozdroży Marzeń Uplasowany Na Pierwszej Pozycji tupał stopą o trawę, wyrażając tym samym dezaprobatę. Gdyby ręce były na swoim miejscu, trzasnąłby kuzyna w łeb. Niestety, ze względu na deficyt kończyn górnych, musiał zadowolić się kazaniem ustnym, jakie chwilę wcześniej wyprawił Sączysmarkowi.

- Jesteś pewien, że to był Dagur? - spytał po raz szósty Czkawka.

- Nie mam żadnych wątpliwości - odparł Jorgenson. - Ta menda i zakała całego naszego gatunku znowu chce doprowadzić wszystkich, a przynajmniej ciebie, do białej gorączki.

Szczerbatek siedział zapatrzony w przelatującego obok motyla. A nie, przepraszam, to był jedynie robaczek świętojański.

Niestety, robaczek świętojański nie odegra już znaczącej roli w tej opowieści, dlatego ze smutkiem i poczuciem wykorzystania, odleciał czym prędzej w siną dal.

- Wygląda na to, że nie mamy wyjścia - mruknął Czkawuś. - Musimy poprosić o pomoc...

No?

Kogo muszą poprosić o pomoc?

Nie ma chyba wątpliwości.

- Rozrywkowe Małaki - dokończył Haddok.

<Złowroga muzyka>

- O mój Boże! - wrzasnął Sączysmark. - Rozrywkowe Małaki?!

<Złowroga muzyka>

- Wrrrau? - spytał Szczer...

<Złowroga muzyka>

- Tak - odparł Numer Jeden. - Też nad tym ubolewam, ale Rozrywkowe Małaki...

<Złowroga muzyka>

Czkawka zaklął cicho pod nosem. Jak następnie nie ruszył gwałtownie z miejsca! Podbiegł do pobliskiego krzaczka. A na krzaczku malinki. Ale malinki były postaciami pozytywnymi, a nawet były jadalne. Problem krył się tuż za chaszczami. Przeskoczył Smoczy Jeździec przez zielony mur dzielnie i bez mrugnięcia okiem.

A za krzakami siedziała orkiestra. Wszyscy jej członkowie ubrani byli elegancko, wręcz dostojnie. No i trzymali przy sobie swe trąbki, puzony, nawet rogi angielskie.

- Czy moglibyście łaskawie nie stroić swych instrumentów w tym momencie?!- warknął zirytowany Numer Jeden. - W takich warunkach nie da się normalnie prowadzić opowieści naprzód!

- Przepraszamy - szepnął klarnecista. - Chcieliśmy tylko wprowadzić element emocjonalny.

Haddok fuknął na bandę delikwentów w czarnych garniturach, po czym odwrócił się na pięcie i powrócił do swych towarzyszy. Spojrzał na smoka, potem i na człowieka.

- Małaki? - spytał wreszcie.

- Małaki - odpowiedział zrezygnowany Jorgenson.

Wskoczyli tedy na Szczerbatka, i polecieli w stronę jeziorka, na którym stała słynna Rada Rusałek.

Dotarcie do celu zajęło im dosłownie kilka minut. Wylatując z labiryntu drzew i krzaczków, powitało ich gwieździste niebo, noc nieprzerwanie gościła na salonach Rozdroży Marzeń. Bliźniaczki gwiazd, będące jedynie lustrzanym odbiciem na tafli jeziora, wykrzywiały się w grymasie rozczarowania, gdy Nocna Furia przelatywała tuż nad nimi, naruszając spokój stojącej w miejscu wody.

Bez chwili zastanowienia, Szczerbatek i jego wesoła ludzka gromadka wylądowali przed głównym wejściem.

Podeszli następnie do kamiennych drzwi. Oprócz pałętających się w pobliżu pnączy i innych przedstawicieli roślinności egzotycznej, na marmurze dostrzec można było... wyrytą w skale kulę dyskotekową. A może to była po prostu kulka? Koło może?

Nad drzwiami wisiała niewielkich rozmiarów lampa. W środku, otoczone szkłem, smacznie spały bzyczące cichutko, napromieniowane osy. Odwłoki ich promieniowały niebieską poświatą, zapewniając tym samym światło. Choć były to stworzonka niezwykle użyteczne, szczególnie gdy na niebie świecił jedynie księżyc, jakoś nikt nigdy nie miał ochoty sympatycznych os głaskać. Nie pomagał nawet fakt, że owady dosłownie promieniowały miłością do swych bliźnich.

Czkawka doskoczył w dwóch susach do drzwi i uderzył w nie pięścią.

A nie, nie uderzył. Uniemożliwił mu to drobny deficyt rączek. Jednak potraktował je z kopa.

Miało być spokojnie i kulturalnie, ale ponieważ Haddokowi się spieszyło, skończyło się na krzykach i pogróżkach, skierowanych do dozorcy.

Nagle od środka ktoś rozsunął małą klapkę, przez którą popatrzyły na Numera Uno dwoje paczadełek. Smoczy Jeździec dojrzał jedynie oczy tajemniczej persony stojącej za drzwiami. Jednak wystarczyła jedynie chwila, aby Smoczy Jeździec Rozdroży Marzeń Numer Jeden zorientował się, iż ma do czynienia ze Smoczym Jeźdźcem Rozdroży Marzeń Numer Dwa.

Kogo jak kogo, ale jej w roli dozorczyni się nie spodziewał.

Droga do Rozrywkowych Małaków stanęła otworem.

Chociaż nie...

Oto bowiem, nim ktokolwiek zdążył zaprotestować, na biednego i niezorientowanego w sytuacji Czkawkę, rzuciła się wojownicza i pewna siebie dziewczyna. Zamiast jednak zadusić chłopaka, który przecież jeszcze przed momentem krzyczał do niej niemiłe rzeczy niewarte cytowania, postanowiła przytulić go do siebie i wyściskać tak mocno, jakby te dwie papużki nierozłączki nie widziały się od wieków.

I... teraz chwila wyjaśnienia.

Jakiś czas temu pojawiła się notka z informacją, iż Czkawka Haddok z tych Haddoków był obiektem westchnień płci ładniejszej. Wierniej cytując:

,,(..)szczególnie takiej jednej blondynki, ale o niej później."

To później następuje teraz.

Wbrew pozorom całkiem sporo osób wiedziało o głębokim i namiętnym uczuciu, jakim blond wojowniczka darzyła (szybkiego) Numerka Jeden. Zakochana w nim była po uszy. Zabrzmi to trochę niepoważnie, ale czuła ona do Haddoka lekką, delikatną zaledwie miętę jeszcze zanim wyżej wymieniony stał się sławnym i podziwianym jeźdźcem smoka, Nocną Furią zwanego.

Ażeby dodać łyżeczki goryczy do tej słodko zapowiadającej się historii miłosnej, dodajmy iż Czkawka wprawdzie również kochał Astrid (bo tak brzmiało imię tej pięknej dziewki), ale niestety nie zaliczał się do szlachetnego grona wiedzących o uczuciach i sympatiach blondynki.

Był Haddok święcie przekonany, że Astrid Hofferson widzi w nim jeno przyjaciela.

Oklepane to to do granic możliwości.

Ale jakie prawdziwe.

- To co takiego robicie tu o tej porze? - spytała słodkim głosikiem Numerek Dwa, głaskając rękojeść swego topora, walcząc przy tym z samą sobą, aby nie zacząć przypadkiem głaskać Czkawki.

- Głupia sprawa - mruknął Sączysmark. - Niechcący wyr... EJ!

Jorgenson w ostatniej chwili oparł się o ścianę, zachowując równowagę. Nie spodziewał się, że blondynka odepchnie go brutalnie do tyłu, gdy ten przypadkiem zasłoni Haddoka.

- Sączysmark przez przypadek wyrwał mi ręce - dokończył Jeden. - A później, w wyniku jeszcze nieszczęśliwego wypadku, stracił me ramiona, padając ofiarą napadu.

- Kto śmiał?! - pisnęła dziewczyna.

- Dagur.

Warknęła wściekle. Dla niej Czkawka wyglądałby dobrze nawet i bez jakichkolwiek kończyn, co nie zmieniało faktu, iż chciała uchronić szatyna od wszelkich trosk i krzywd.

- Rozumiem, że chcecie poprosić o pomoc nasze ukochane Małaczki?

- Owszem - wtrącił się ponownie Sączysmark.

- A może... - zaczęła niepewnie wojowniczka, delikatnie się czerwieniąc - może zostaniesz... zostaniecie na noc. Mam wolne łóżko. To znaczy... to moje łóżko... ale dla ciebie, Czkawka, i dla mnie będzie miejsca w sam ra...

Czkawka zaśmiał się, wyraźnie nie wyłapując aluzji, co dreptający obok Szczerbatek przyjął z warknięciem zażenowania.

- Może innym razem - odparł po chwili. - Teraz muszę ruszać za Dagurem, nim moje rączki przepadną na zawsze.

- No dobrze - mruknęła smutna Astrid.

Nawet Sączysmark zaczął pokazywać swemu kuzynowi na migi jak beznadziejny był on w odczytywaniu sygnałów wysyłanych przez samice.

Z końca korytarza dobiegły ich odgłosy tanecznej muzyki.

W miarę jak zbliżali się do głównej sali, muzyka stawała się coraz głośniejsza. W Rozdrożach Marzeń nie było kompozytorów. Jacyś tam muzycy tu i tam się przewijali, ale tworzyli oni co najwyżej jakieś proste rytmy, a nie pełnoprawne utwory muzyczne.

Muzykę sprowadzano ze Świata Nudy i Monotonii, zwanego często po prostu Prawdziwym Światem. Czkawka czasem nawet tam zaglądał. Nie podobało mu się jednak tamto miejsce. Nie miał szczęścia do ludzi, których w tamtych stronach spotykał.

Mimo to musiał przyznać Światu jedno. Tamtejsi ludzie potrafili robić niezłą muzykę. Owszem, potrafili też robić niezłe wojny, niezłe krzywdy i niezłe głupoty, ale muzycznie naprawdę dawali radę. Przynajmniej niektórzy.

Akurat gdy dochodzili do drzwi, kończył się jakiś kawałek. Haddok siedział już trochę czasu w muzyce, w jakiej miłowały się Małaki. Po skocznym rytmie obstawiał Jacksona. W ostatnim takcie piosenki, Smoczy Jeździec wyłapał wokal. Był przytłumiony przez grube ściany, ale nie przeszkadzało to wysokiemu głosowi wokalisty. Głos męski, ale na wyjątkowo wysokich rejestrach. Tia, Michael jak nic.

A potem weszli do środka.

[7]

Czkawka odruchowo chciał zasłonić oczy dłonią. A, no tak. Deficyt rączek. W takiej sytuacji musiał poradzić sobie z oślepiającym światłem kuli dyskotekowej zwykłym odwróceniem wzroku.

Muzyka grała głośno. Na korytarzu, którym jeszcze przed momentem dreptali, liczba decybeli zdawała się wynosić kilka razy mniej niż na sali. Od horrendalnej głośności znacznie ciekawsze było jednak samo pomieszczenie. Połowę podłogi przeznaczono na parkiet, typowy dla oldskulowych dyskotek, mieniący się licznymi kolorami. A wszystkie jaskrawe i aż kujące w oczy. Przynajmniej dopóki źrenice się nie przyzwyczaiły.

I wszyscy się tam bawili. Tak po prostu najzwyczajniej cieszyli się życiem, każdą jego chwilą.

Ten sporych rozmiarów kwadracik, przeznaczony tylko i wyłącznie do tańczenia, zapchany był po brzegi. Skakały obok siebie zarówno Małaki, ludzie, jak i różne przedziwne stworzonka z dalekich krain.

Przy parkiecie stało niewielkie podwyższenie, gdzie na stołach rozstawiony był sprzęt muzyczny. Dla przeciętnej osoby tak zaawansowana technologia byłaby czymś nie do ogarnięcia. Numer Jeden widział jedynie sylwetki osób stojących za ladą. Pomimo ciemności, której przeszkadzały migające światełka, Haddok od razu rozpoznał faceta odpowiedzialnego za muzykę.

- Janusz – mruknął Czkawka. – Mój człowiek.

Bo w końcu kto inny mógłby mieć taką fazę na Earth, Wind & Fire?

Jacek, bo tak w rzeczywistości nazywał się DJ, zerknął na drugą sylwetkę, stojącą obok. Był to młodszy o dwa lata chłopak. Kiedyś miał dredy, ale zdał sobie sprawę, że bez nich będzie wyglądał lepiej. W dalszym ciągu źle, ale przynajmniej nie beznadziejnie.

Smoczy Jeździec w mig rozpoznał Piotra.

Muzyka wszystko zagłuszała, ale Haddok i tak doskonale wiedział jak wyglądała konwersacja tych dwóch dżentelmenów.

- Młody, przydaj się w końcu na coś i skocz po coś zimnego – krzyknął Janusz, starając się przebić głosem przez potężną falę dźwiękową, jaka wypływała z głośników.

- Dlaczego ja?!

- Bo jesteś najmłodszy – zaśmiał się Jacek.

- I co? Jestem z tego powodu gorszy? Przynajmniej mam dziewczynę!

DJ momentalnie przestał się śmiać. Musiał przyznać byłemu fanowi reggae, że miał rację. To Młody był tutaj tym wygranym. Jednak pozornie zgaszony chłopak po prostu wzruszył ramionami.

- Nie czuję potrzeby posiadania loszki – odparł po chwili, nie odrywając wzroku od odtwarzacza. – Umiem gotować.

Piotr momentalnie się zaśmiał. Do pełni szczęścia brakowało im tylko mistrza ceremonii. Ale ten niestety nie mógł się stawić na imprezce. Zamiast się bawić, wolał siedzieć przed komputerem i na bieżąco spisywać tę historię.

A imię jego było Paweł. Dla was, drodzy czytelnicy, znany był on jako Kolejny.

Czkawka tymczasem poczuł, jak ktoś delikatnie trąca go w bok.

Spojrzał na agresora. Dojrzał Astrid. Topór trzymała na plecach, był przyczepiony skórzanymi paskami. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z faktu, że nie widział wojowniczki od kilku miesięcy. Teoretycznie kilka razy w tym okresie ją spotkał, zamienił nawet z nią od czasu do czasu dwa słowa, ale zawsze się mu gdzieś spieszyło, albo najzwyczajniej w świecie odzywała się w nim jego wrodzona nieśmiałość do kobiet i na szybko wymyślał jakieś wymówki, byle tylko się ulotnić.

Pewnie właśnie dlatego stała teraz przed nim rozpromieniona i uśmiechnięta.

- Wiesz, Czkawka – szepnęła mu do ucha. – Chyba nigdy nie tańczyliśmy razem, nie? Może to teraz nadrobimy?

Smoczy Jeździec alias Numer Jeden zachichotał, starając się powstrzymać szarżujący na jego policzki rumieniec.

- Beznadziejny ze mnie tancerz – odparł zakłopotany. – Poza tym bez ramion w tańcu czułbym się trochę… hm, niezręcznie.

- Oł – mruknęła rozczarowana. – W porządku.

Przeszli gromadą pod ścianą, wymijając roztańczony tłum.

- Nie zrozum mnie źle – dodał pospiesznie Czkawka, widząc smutek przyjaciółki. – Nie chodzi o to, że się… wymiguję, czy coś… po prostu…

Blondynka patrzyła na szatyna, słuchając go uważnie. Skoro już się tłumaczył, z chęcią chciała posłuchać.

Czkawka zerknął do tyłu na swych przyjaciół. Szczerbatek i Sączysmark, kompletnie niezainteresowani rozmową, dreptali do przodu równym krokiem, w rytm muzyki. Obydwaj obserwowali parkiet niczym myśliwi, czekając na zwierzynę. Dla Jorgensona byłaby to ładna pani, dla Szczerbola ładna smoczyca.

Haddok powrócił myślami do swej sympatii.

- Ja po prostu… - odparł po dłuższej chwili – nie za dobrze czuję się w tłumie.

- Myślałam, że ci to przeszło po tylu latach – powiedziała zdziwiona Astrid.

Chłopak pokiwał przecząco głową.

- Nie, jednak nie.

Dziewczyna błyskawicznie zanotowała w myślach, aby przy następnej okazji zaciągnąć Czkawusia w jakieś ustronne miejsce. Ciche, spokojne, gdzie byliby sami. Tylko sami, gdzie wreszcie mógłby jej szczerze i bez skrępowania wyznać, kim tak naprawdę była dla niego wojowniczka. A gdyby miał jakieś wątpliwości, co do spraw sercowych, to troszkę by go przycisnęła, odrobinę nakierowała, i Smoczy Jeździec Numer Jeden nie miałby już żadnych kłopotów z uczuciami.

A może przy odrobinie szczęścia nie skończylibyśmy na rozmowach, pomyślała blondynka.

Tak, to był dobry plan. Astrid już zacierała rączki.

Podeszli pod wielką bramę, która znajdowała się po drugiej stronie sali. Na samym jej środku dostrzegli tarczę, na której namalowana była wielgachna, złota korona. Była ona tak naprawdę żółta, ale przy odpowiednim oświetleniu wyglądała jak szczere, 24-karatowe złoto.

- To chyba tutaj – powiedział Sączysmark.

- Owszem – odparła dziewczyna. – Jesteśmy na miejscu.

Hola! Hola! Jeśli cały czas leci u ciebie Ziemia, Wiatr i Ogień, to zmień wreszcie płytę.

Wybór dowolny :)

Już przy wejściu zostali powitani czerwonym dywanem. Zamiast sufitu, jak na sali tanecznej, była wielka szklana kopuła. Gdy weszli, była zasunięta, choć w każdym momencie dało się przy pomocy jednej dźwigni, zmienić ten stan rzeczy. Sączysmark osobiście się o tym kiedyś przekonał. Dosyć boleśnie przekonał. Otóż obok owej magicznej wajchy, była jeszcze jedna, dźwignia pułapka.

Nieszczęśnik, który pociągnął ową feralną wajchę, mógł podziwiać jak z podłogi wysuwa się nagle wielki młot, który to miał jedynie jedno zadanie. Zdzielić włamywacza w łeb. Tuż przed wymierzeniem sprawiedliwości, z głośników zaczynał lecieć słynny utwór MC Hammera. I choć tekst piosenki jawnie mówił, że włamywacz nie powinien dotykać tej dźwigni, w stu procentach przypadków nieszczęśnik, zamiast zacząć uciekać, zaczynał tańczyć w rytm lecącego kawałka. Naturalnie clown fiesta kończyła się wraz z pierwszym uderzeniem. A młot w wykonywaniu swej pracy był wyjątkowo sumienny i dokładny.

Sączysmark, widząc na ścianie dwie dźwignie, odruchowo pomacał się po włosach. Gdzieś tam wciąż siedziały zagojone guzy.

Trzy razy. Trzy razy w ciągu całego życia jego świerzbiące rączki sprawdzały, czy pociągają odpowiednią dźwignię. Trzy razy skończyło się na słuchaniu MC Hammera. Bolało.

Po chwili spacerku, doszli do wysokiego tronu, zawalonego czerwonymi poduszeczkami.

Na siedzisku odpoczywał nie kto inny, jak Król Małaków.

Jak inni przedstawiciele tego gatunku, była to niska postać o niebieskiej karnacji z wyjątkowo długim nosem. Przyodziany był on w długą szatę, ten osobnik akurat w zieloną. Na głowie sterczała korona. Włosów i zarostu brak.

Tuż obok tronu siedział drugi Małak, również król. Dalej jeszcze jeden... i jeszcze jeden. Ostatecznie okazało się, że w Rozdrożach Marzeń Małakowych Królów był cały legion.

- Czkawka! – zawołał Małak, siedzący na tronie, z którego po chwili zeskoczył. – Kopę lat, stary!

Kilka innych niebieskich stworków również podreptało w stronę Smoczego Jeźdźca. Wszyscy witali go z otwartymi ramionami. Czkawka, z brak możliwości uściśnięcia dłoni, ograniczał się do uśmiechów i krótkich powitań.

- A cóż się stało z twymi umięśnionymi ramionami, co? – spytał jeden z Królów.

- Umięśnionymi? – spytał Sączysmark.

- Aaa, chodziło się trochę na siłkę – odparł Haddok. – Odrobinę.

- Mrrr – mruknęła cicho rozmarzona Astrid.

Gospodarze tymczasem patrzyli pytająco na swych gości. Sytuacja była niecodzienna, a władcy nie lubili, gdy coś jest choć trochę niejasne.

Czkawka czując na sobie wzrok wszystkich zebranych, westchnął.

- To ja może na szybko wyjaśnię - odparł.

Zajrzałem z ciekawości w zakładkę ,,opowiadania", patrzę, a tam opko Koszmar zwany życiem, zakończone rok temu, jest na drugiej stronie co do popularności. Jakoś mi się cieplutko na serduszku zrobiło :)

A JA NADAL UWAŻAM, ŻE ZAKOŃCZENIE BYŁO W PORZĄDKU :/

Z każdym kolejnym fragmentem opowieści, Król Małaków wyrażał coraz większe zainteresowanie, ale i zdenerwowanie. Początkowo zirytowało go zachowanie Sączysmarka, gdy Czkawka opowiedział od czego się cały ten incydent zaczął. Następnie przyszła pora na Dagura, który zdążył wyrobić sobie wśród Małaków niekoniecznie dobrą opinię. Wisienką na torcie stał się fragment o spotkanej w lesie orkiestrze. Władca zrozumiał wtedy, dlaczego na pięciominutowym weselu jego brata, mrówkojada (jedyny okaz w rodzinie!), muzycy grali jakby kompletnie rozstroiły im się instrumenty.

- To straszne! - krzyknęła koronowana głowa, gdy tylko Haddok skończył swój monolog.

- Jak on mógł?!

- Kto? - spytała Astrid.

Nie miała pewności, czy szef miał na myśli:

Sączysmarka, winnego braku rączek?

Dagura, winnego braku rączek, tylko w trochę większym stopniu?

A może Czkawkę, winnego kiepskiego występu orkiestry?

- No jak to kto?! Rudy!

Smoczy Jeźdźcy Jeden i Trzy odetchnęli z ulgą.

- Ale możemy liczyć na waszą pomoc? - spytał z nadzieją szatyn.

Cała grupka Małaków, stojąca wokół gości, spojrzała się na przywódcę Smoczych Jeźdźców. Stworki zaczęły szeptać między sobą. Odeszli kilka kroków od młodzieńców. Jorgenson, który stał najbliżej, dojrzał jak Małaki podnoszą ręce. Wszyscy. No, prawie wszyscy.

- Dobra, przegłosowane - zadeklarował Król, wracając z powrotem do swych ludzkich przyjaciół. - Przewagą głosów dziewiętnaście do jednego, postanowiliśmy wam pomóc.

- Kto zagłosował na nie?! - warknęła wojowniczka, biorąc do ręki topór.

- Sasza - mruknął władca, wskazując kciukiem winowajcę.

Nieco na uboczu, oparty plecami o kolumnę, stał Małak z długą brązową brodą. Był jednym z nielicznych przedstawicieli swego gatunku, którym wyrastały jakiekolwiek włosy w jakimkolwiek miejscu. Istotka ta przyodziana była w długie futro, prawdopodobnie zdarte z niedźwiedzia. Radzieckiego niedźwiedzia.

Czkawce bardzo przypadła do gustu również czarna uszanka zbuntowanego władcy.

- Dlaczego? - spytała Astrid.

- To komunista - szepnął jeden z królów. - Uważa, że każdy powinien mieć równe prawa do uratowania jego rąk... nie pytajcie, sam tego nie rozumiem.

Haddok spojrzał z zaciekawieniem na Radzieckiego Małaka.

- Serio?

Przyjaciel Ze Wschodu machnął ręką.

- A daj już spokój, товарищ!

Król Małaków przysunął się bliżej do Smoczego Jeźdźca Rozdroży Marzeń Numer Jeden.

- Tylko od razu mówię, Czkawka! To nie jest tak, że zaraz wyślemy Oddział Desantowy, który szturmem weźmie mieszkanie Dagura. Niestety, nie mamy takich możliwości... to znaczy się mamy... problem w tym, że Oddział Desantowy siedzi teraz na chorobowym. Grochówka wojskowa, jakiś cymbał wrzucił do kotła niezdrowe grzybki o właściwościach halucynogennych.

Sączysmark poczuł się nagle nieswojo. Kilka dni wcześniej był na ostrej balandze, po której obudził się w środku lasu, obok poligonu, gdzie ćwiczył między innymi Oddział Desantowy. Tylko jakoś nie mógł sobie przypomnieć, co się działo, gdy próbował wrócić z imprezy do domu. Musiał odrobinę zboczyć z kursu.

- Ale możecie nam jakoś pomóc, co nie? - nie dawał za wygraną Haddok, zerkając na Szczerbatka, który akurat ganiał za własnym ogonem. Dogonić nie mógł, ale dzielnie próbował.

- Tak, tak. Chodźcie za mną.

Ruszyli za Małakiem.

- Ty nie, Jorgensonie! - obrócił się nagle Król. - Zostaniesz tutaj. Będziesz nam potrzebny.

- Ale...

- Żadnych ale, ty koniokradzie. Nikt nie wykona tego rozka... znaczy prośby lepiej, niż ty sam.

- No dobrze - westchnął po chwili Numerek Trzy. - Sorki, Czkawka. Sam widzisz. Poradzisz sobie beze mnie?

Poszkodowany spojrzał się na swego kuzyna.

- W porządku, nie ma problemu - uśmiechnął się szczerze. - I nie obwiniaj się za te rąsie, przynajmniej będzie okazja, aby dokopać Dagurowi.

- No dobra. Do zobaczenia, Astrid. Trzymajcie się.

Blondynka, wraz ze swą sympatią i jego smokiem, ruszyli dalej, trzymając się Króla.

Kiedy odeszli na bezpieczną odległość, wojowniczka nie wytrzymała.

- Dlaczego trzymacie tu komucha?! - wypaliła bez ostrzeżenia.

- Komuch, nie komuch - odparł Małak. - Ale żebyś ty widziała, jak on tańczy kazaczoka! Puść mu Katiuszę, daj seteczkę na zachętę, a rozkręci nawet najbardziej drewnianą potańcówkę.

Znaleźli się po chwili w małym pomieszczeniu, znacznie mniejszym od dwóch poprzednich. Ledwie się zmieścili we czwórkę. Na środku pokoju, zamiast podłogi, przybysze dostrzegli niebieskie koło, świecące intensywnym światłem.

- Co to jest?

- Portal. Przeniesie ciebie i Szczerbatka tuż pod siedzibę Dagura.

Małak kątem oka dostrzegł jak twarz Astrid nagle pochmurnieje. Ledwie dało się to zauważyć, ale jednak Król wyłapał nagłą zmianę samopoczucia blondynki. Chrząknął do niej porozumiewawczo.

- To znaczy - dodała niebieska istotka - bez smoka. Nocna Furia nie zmieści się w przejściu intergalaktycznym. Wiesz, portal zawiera w sobie bardzo wąskie korytarze międzyplanetarne, prawo Keplera, stała... ten, niutony... no, Fizyka w każdym bądź razie.

- Co? - spytał skonsternowany Haddok.

- Niestety, będziesz musiał się obyć bez swego smoczego przyjaciela.

Numer jeden na chwilę się zamyślił.

- Problem w tym, że nie mam rąk. Trochę trudno mi będzie manewrować, bronić się i tak dalej.

- Astrid może pójść z tobą - zaproponował Małak. - Z pewnością ci pomo...

- Tak! - ożywiła się nagle blondynka. - Oczywiście! Tylko dajcie mi sekundkę. Muszę. Muszę coś... załatwić.

Wybiegła z pokoju, zostawiając za sobą tuman kurzu. Spieszyło się jej, to było widać. Czkawka wzruszył tylko ramionami, niczego nie podejrzewając. Astrid wróciła po dwóch minutach.

Stanęła przed Małakiem i Haddokiem, obserwując jak ten żegna się ze Szczerbatkiem. Nocna Furia pognała po chwili czym prędzej na salę dyskotekową. Ni z tego, ni z owego, wojowniczka wepchnęła szatyna do portalu, po czym zachichotała.

- A tak przy okazji - powiedziała, na moment przed wskoczeniem w niebieską poświatę. - To z tym, że Szczerbatek się nie zmieści to była bujda, prawda?

- Oczywiście.

- Dzięki.

- Noł problemo - odparł Małak. - A, czekaj! Czemu tak właściwie nagle wybiegłaś.

Astrid uśmiechnęła się złowieszczo.

- Musiałam się umalować.

Po tych słowach, wskoczyła do portalu w pogoni za ukochanym. Król przejechał dłonią po twarzy. Nigdy nie był w stanie zrozumieć młodych. Po chwili zadumy, podreptał w kierunku sali głównej, zamykając za sobą drzwi.

- Sączysmark! - zawołał, gdy tylko doszedł na miejsce.

- Tak?

Jorgenson stanął przy Małaku, kompletnie nie spodziewając się ataku.

- Czy byłbyś tak łaskaw, i otworzył dach? Strasznie się zrobiło duszno.

W jednej chwili twarz Smoczego Jeźdźca Zaszufladkowanego Jako Trójka stała się blada jak świeżo postawiona ściana. Jego ciało sparaliżował strach, wręcz przerażenie, a wspomnienia uderzyły w jego umysł z nieprzyzwoitą i ogromną siłą. Spojrzał się zrozpaczony na kopułę, następnie na dwie pamiętne dźwignie, które cały czas wesoło wisiały w tym samym miejscu, co przed laty. Jakby tylko czekały na jego powrót.

Usłyszał kilka cichych śmiechów. Rozrywkowe Małaki ewidentnie bawiły się jego kosztem.

Podszedł do dźwigni.

Tia... która to była?

Kiedy otworzył oczy, było już południe. Czuł się jakby wszystkie organy wewnętrzne w jego ciele wykonały widowiskowy obrót wokół własnej osi. Mówiąc poważnie, nie zdziwiłby się, gdyby kilka jego bebechów było rzeczywiście uszkodzonych. Podniósł się z ziemi do pozycji siedzącej.

Oparł się ramionami.

W ostatniej chwili przypomniał sobie, po co tu właściwie przybył. Zanim się zorientował, klapnął z powrotem na glebę. Jęknął. Wszystko już go bolało.

Nad głową dojrzał nieprzeniknioną gęstwinę liści i gałęzi. Jedynie w pojedynczych miejscach światłu dziennemu udawało się prześlizgnąć do niższych warstw lasu. Okolica była całkiem przyjemna, nawet sympatyczna. Wokoło dreptały sarenki i inne zwierzaczki leśne, które Czkawka dojrzał, jak tylko podniósł się na nogi.

- Haddok - dobiegło zza drzew dziewczęce wołanie. - Gdzie jesteś?

Oho, pomyślał Smoczy Jeździec, jest i Astrid.

Po chwili spomiędzy krzaków, wyszła wspomniana blondynka.

- Hej hej - powiedziała uśmiechnięta wojowniczka.

- Dobrze, że nic ci nie jest. Pytanie tylko, gdzie my właściwie wylądowaliśmy?

Astrid podrapała się po głowę. Rozmyślała. Głęboko się namyślała, analizowała. Po chwili odpowiedź przyszła sama.

- Ej, już wiem! - krzyknęła nagle. - Przecież w tym lesie mieszkają bliźniaki, Śledzik i Heathera!

Czkawka przeleciał wzrokiem po pobliskich drzewach. Tam dreptała wiewiórka, tam w uwitym z drobnych gałązek gniazdku ptaszyca darła się na swego samca, a tam w korę dziobał z całych sił niebiesko-biały dzięcioł z czerwonym łbem. Haddok nie kojarzył tego miejsca. Dla niego był to las jak las. Jego uwagę przykuł jedynie pacyfikujący drzewo ptak. Skądś do kojarzył. Takiej czerwonej łepetyny nie da się zapomnieć. Może kojarzył go z jakiejś kreskówki?

- Astrid, ja naprawdę doceniam twoją orientację w terenie i tak dalej, i tak dalej... ale skąd pewność, że to właśnie TEN las?

Wojowniczka się zaśmiała.

- Głupie pytanie - odparła po chwili. - Nie poznajesz Woody'ego?

Chłopak ponownie zerknął na dzięcioła. Ten pomachał do nich skrzydłem, po czym odleciał, celem pomaltretowania innego biednego drzewka.

- Chyba musimy iść w tamtą stronę - powiedziała blondynka, wskazując kierunek.

- Pospieszmy się - jęknął Smoczy Jeździec Numer Jeden. - Strasznie tu duszno. Gorąco.

- To zdejmij koszulkę - zaproponowała z uśmieszkiem Astrid, przedzierając się przez chaszcze.

Czkawka chrząknął porozumiewawczo.

- Wiesz, może i mam trochę nietypowych talentów, ale zdejmowanie ubrań nogami niestety do nich nie należy.

- Mogę ci pomóc!

Haddok podskoczył, jakby ktoś oblał go wrzątkiem.

- Ni-ni-nie... dziękuję - odpowiedział speszony.

Astrid zerknęła przez ramię na przyjaciela. Szatyn wzdrygnął się, dostrzegając jej przeszywające spojrzenie i złowieszczy uśmieszek. Wyglądała jak zwierzę, dzikie i gotowe do skoku na swą bezbronną ofiarę. To było strasznie nie w porządku. Już i tak był czerwony od tego gorąca, a jego pani serca jeszcze dokładała do pieca własną porcję.

Nieśmiałość do kobiet to jednak bezczelnie beznadziejna sprawa.

Na szczęście, dojrzał coś między drzewami.

- Ej, co to? - spytał.

Po kilku machnięciach toporem, Astrid wreszcie otworzyła im drogę przez wysoką trawę. Dojrzeli kolejne drzewo. Wokół niego była tylko polana, a na nim samym - sporych rozmiarów domek.

Ze środka dobiegł głośny huk wybuchu.

Przez okno wyleciała paląca się komoda.

Znaczy się dobrze trafili.

Możliwe, że jeszcze po nocy będę coś pisał. Zobaczymy.

Choć z zewnątrz chatka wyglądała schludnie i elegancko, to wnętrze pozostawiało raczej sporo do życzenia. Wyrzeźbione w drewnie figurki i renesansowe ozdoby na ścianach wokół wejścia wyraźnie kontrastowały z wszechobecnym burdelem i pożogą jakie zgodnie zapanowały w tych zacnych czterech ścianach po kolejnej pirotechnicznej zabawie Mieczyka i Szpadki.

Astrid i Czkawka weszli do środka bez pukania. Głównie dlatego, że nie było w co pukać. Drzwi leżały kilkadziesiąt metrów dalej, pod ogromnym dębem. Jeszcze jedna ofiara wybuchu. To był porządny kawał mahoniowego drewna. Był.

Na środku dużego pomieszczenia znalazła się wielka czarna powierzchnia, w skład której weszły osmalona podłoga, osmalone dwa krzesła które niestety odłączyły się od stolika i krzeseł pozostałych, a także dwie całkowicie osmalone persony. Jedyne, co się w tej dwójce wyróżniało, były włosy. Chłopak oraz dziewczyna mieli długie blond włosy, dzięki czemu po nieszczęśliwym wypadku, przybrały one kolor żółto-czarnej brei, zamiast dać się całkowicie pochłonąć przez czerń.

- Czy wy kiedykolwiek dorośniecie? - jęknęła wojowniczka, przewracając oczami.

Bliźniaki spojrzały na nią jak na obcego. Bardziej jak na takiego słodkiego zielonego ufoludka, aniżeli ksenomorfa z Nostromo.

- Dorosnąć? - spytał Mieczyk.

- To jakaś nowa choroba psychiczna? - dodała Szpadka. - Bo jeśli tak, to my podziękujemy.

- Jesteśmy porządnymi obywatelami Rozdroży Marzeń - powiedział po chwili jej brat.

- Prawda - zakończyła bliźniaczka.

Haddok i Hofferson wymienili zażenowane spojrzenia, po czym Astrid przejechała ręką po twarzy. Doskonale wiedzieli, że bliźniaki były ekscentrykami, lub nazywając rzeczy po imieniu, kompletnymi dziwakami o wypaczonym kodeksie moralnym i wątpliwych zdolnościach racjonalnego myślenia. Sytuację ratowali jedynie Śledzik i Heathera. Plotki głosiły, że ostatnimi czasy jakby się do siebie nieco zbliżyli.

W stu procentach się one potwierdziły, gdy zakochani zeszli po schodach, trzymając się za ręce, jak pary w tych przesłodzonych historyjkach romantycznych. A z drugiej strony, kto nie chciałby być głównym bohaterem takiej tandetnej i infantylnej historyjki?

- Siedzieliśmy na piętrze przez chwilkę, - mruknęła kruczowłosa dziewczyna - a wy już zdążyliście tu narozrabiać.

Bliźniaki jednocześnie wstały.

- Przez chwilę?! - spytała Szpadka, próbując otrzepać się z sadzy.

- Przebimbaliście tam ze dwie godziny - dodał Mieczyk. - Zaczęło nam się nudzić, no i tak jakoś się potem samo zrobiło.

Dopiero po kilku sekundach niezręcznej i krępującej ciszy, Śledzik wraz ze swą dziewczyną dostrzegli gości.

- Kopę lat! - zawołał Ingerman.

Podszedł do przybyszów, uścisnął Astrid na przywitanie, po czym spojrzał zdziwiony na Czkawkę. Na pierwszy rzut oka zdawało mu się, że z jego starym przyjacielem wszystko było w jak najlepszym porządku. Tak było, dopóki nie spojrzał tam, gdzie teoretycznie powinny być ramiona.

- Co ci się stało? - spytał Śledzik.

- Nieszczęśliwy wypadek.

Heathera dołączyła do przyjaciół.

- Biedaku - szepnęła ze współczuciem. - Chodź cię uściskam.

Haddok naturalnie chciał odwzajemnić uścisk, niestety nie pozostało mu nic innego, jak nacieszyć się przytulasem. Kiedy wreszcie przyjaciele się od siebie odkleili, Smoczy Jeździec za wszelką cenę starał się utrzymywać kontakt wzrokowy z kruczowłosą, grubszym chłopakiem, bądź bliźniakami. Po wylądowaniu w ramionach przyjaciółki, bał się trochę napotkać wzrok Astrid. Kochał ją, ubóstwiał, uważał za ideał. Jednak kilka razy był już świadkiem sytuacji, a nawet i uczestnikiem, kiedy to wojowniczka przyczepiała się do niego za obściskiwanie się z jakąś inną dziewoją. Zawsze miała jakiś pretekst do sprzeczki, ale podtekst za każdym razem był ten sam.

Nagle Heathera doznała olśnienia.

- Zaraz! - krzyknęła. - Czy ten nieszczęśliwy wypadek... to sprawka Dagura?

- Emm... no, niezupełnie. Wiem, że to trochę skomplikowane, ale prawdopodobnie to on ma teraz moje rączki. I mamy zamiar razem z Astrid je odzyskać.

Kruczowłosa pstryknęła palcami, podkreślając że wpadła na genialny plan.

- Tak się składa, że byłam dzisiaj rano z wizytą u mego braciszka - powiedziała z dumą. - I zupełnym przypadkiem wzięłam sobie drobną pamiątkę z jego siedziby.

- To znaczy? - spytała wojowniczka.

Heathera zostawiła na chwilę swych przyjaciół, aby po chwili wrócić z prostokątnym pudłem. Wyglądało trochę jak opakowanie na garniturowe buty, tylko trochę bardziej okazałe. Czynnikiem szokującym była natomiast zawartość pudła.

I tak oto rączki Czkawki powróciły.

Zaginęły, a odnalazły się.

Kruczowłosa przyczepiła ramiona na swoje miejsce. Te, o dziwo, nie odpadły, tak jak na samym początku tej przygody, gdy Sączysmark próbował przykleić je z powrotem. Jak to później wyjaśniła dziewczyna, do przyczepiania rąk, czy innych kończyn, potrzeba delikatności, uczucia, a także szczerej chęci pomocy. Dlatego za pierwszym razem się nie udało.

Wojowniczka przytuliła swą sympatię, ciesząc się najzwyczajniej w świecie jego szczęściem.

- Dobra, to skoro wszyscy są zadowoleni - powiedziała głośno Szpadka.

- Trzeba coś wysadzić!

- Lepiej bym tego nie ujęła, bracie!

Przedwczesne otwieranie szampana, przerwały dziwne i bardzo głośne odgłosy, dochodzące z podwórka.

Czkawka, który był najbliżej pustych ram okiennych, wyjrzał na zewnątrz.

- Bardzo nie lubię kiedy ktoś przychodzi do mnie w odwiedziny i zabiera coś bez mojej zgody, siostrzyczko - krzyknął Dagur.

Złodziejaszek przyszedł upomnieć się o swoje. Stanął na skraju lasu. Zupełnie sam, jakby oczekiwał na przybycie swej uzbrojonej po zęby armii najemników. Uśmiechnął się, gdy dojrzał Smoczego Jeźdźca.

- O, witaj Czkawuś! - krzyknął rudzielec. - Fajnie, że ty też tu jesteś! Widzę, że rączki już odzyskałeś!

- Tak, dzięki za troskę - odparł chłopak.

Po chwili obok Czkawki pojawiła się także Heathera.

- Hej hej, ukochana siostro! - zawołał uradowany Dagur. - Po co właściwie zaiwaniłaś mi ręce tego oto młodego mężczyzny, hm?

- Ramiona młodych mężczyzn to raczej nietypowy element wystroju wnętrz - odpowiedziała krzykiem kruczowłosa. - Wolałam je zabrać i oddać właścicielowi. Szczęśliwie ów właściciel sam się po nie zgłosił. Szczytny cel, prawda?

- Co nie zmienia faktu, - kontynuował złodziej - że mnie okradłaś!

- Tia... powiedział człowiek, który rabuje, kradnie, oszukuje w kasynach, oraz fałszuje dokumenty.

- I przemyt! - dodał Dagur. - Nie zapominaj o przemycie!

Do dwójki stojącej przy okiennej framudze dołączył Śledzik.

- Postarajmy się to rozwiązać pokojowo, dobrze? - powiedział.

Złodziejaszek nagle zagwizdał. Drzewa wokół niego padły na ziemię. Z lasu wyjechała cała paleta średniowiecznych machin wojennych. W jednej chwili na polance, oprócz stokrotek i tulipanów, wyrosły katapulty, balisty, miotacze nieszczęsnych krówek, a także hiszpańska inkwizycja.

- Co to za trzech śmiesznych gości w czerwonych habitach? - spytał zdziwiony Czkawka.

- Jedni z najemników mego brata - pospieszyła z wyjaśnieniami Heathera. - Służą mu jako broń psychologiczna. Pod przykrywką rzekomego nawracania, mają na celu odciągnięcie uwagi przeciwnika i wprowadzenie go w stan zagapienia i zagubienia.

- I działa? - spytała Astrid, która także podeszła do framugi okiennej.

Wojowniczki spojrzały na siebie.

- Jak najbardziej.

- Przyznam, że czegoś takiego się nie spodziewałem - mruknął Czkawka.

- Nikt nie spodziewał się... - zaczął Dagur.

- Dobra, dobra, braciszku! Znam tę bajkę!

Cała czwórka odwróciła się gwałtownie, słysząc odgłos przesuwania czegoś ciężkiego po podłodze. Bliźniaki pchały przed siebie sporych rozmiarów działo. Takie jakich używali piraci na swych statkach w wielu filmach. Co ciekawe, zamiast lontu na końcu lufy była długa cienka linka. Jej pociągnięcie oznaczało wystrzał kuli. To już było żywcem wyjęte z filmów animowanych.

Dopchnęli wreszcie armatę do okna. Śledzik tymczasem, który zniknął za kotarą wywieszoną przy schodach, przyniósł całą skrzynię kul armatnich.

- Myślałam, że jesteś pacyfistą - mruknęła z przekąsem kruczowłosa.

- Owszem, jestem...

Przerwał na moment, aby spojrzeć na Dagura.

- Ale po prostu nie lubię gada...

Haddok obserwował to wszystko jak z innego świata. Od momentu wejścia na scenę armaty i bliźniaków za nią stojących, kurtyna jego świadomości bezpowrotnie opadła. Z jakiegoś powodu stał bez ruchu, zamiast zacząć szukać jakiegoś sensowniejszego rozwiązania całej tej niefortunnej sytuacji. Mieczyk, Szpadka oraz Śledzik już przymierzali się do oddania strzału w napastników, a atakujący ładowali swe katapulty, balisty i tak dalej. Mógł w każdej chwili zaprotestować, pójść do złodziejaszka i zacząć z nim negocjować. Z drugiej strony, wiedział, że zaraz i tak rozpęta się tu piekło. Nim zdąży choćby drgnąć lub pisnąć słówko sprzeciwu, w szeregi najemników wedrze się rozpędzona kula, a domek zostanie zbombardowany. On runie razem z Astrid na ziemię, Śledzik wycofa się z Heatherą na dalszy plan, a bliźniaki zaczną się delektować słodką wonią zniszczenia i całkowitej zniewagi prawa każdego człowieka do życia w spokoju i harmonii.

Tak strasznie dużo patosu w raptem jednej retardacji.

Zawsze pozostawało mu patrzenie na jasną stronę żywota.

Czy można już skończyć z tym śmieszkowaniem z Pythonów?

Aż tu nagle, na chwilę przed wiekopomną Bitwą o Domek Na Drzewie Bez Drzwi Wejściowych, Kolejny zszedł na zawał.

- Ikkk! - jęknął chłopak z cylindrem na głowie, po czym spadł z krzesła.

Monty byłby rzeczywiście dumny.

...

.....

........................................................................................................................................no dobra...

Skoro jesteście zniesmaczeni tym finałem, to zawrzyjmy układ. Ja opowiem wam, co się dalej wydarzyło, a wy będziecie grzecznie słuchali i przytakiwali, zgoda? Wiedziałem, że się jakoś dogadamy :)

A zatem, nasi bohaterowie powrócili bezpiecznie do Rady Rusałek. Również bliźniaki, Śledzik i jego dziewczyna.

Jakim cudem?

Jak uniknęli ostrzału?

Jak wymknęli się Dagurowi?

Jak w ogóle przeżyli?!

NIE INTERESUJ SIĘ! CZYTAJ DALEJ!

Wszyscy nasi bohaterowie, gdy tylko zapadł wieczór, napili się zimnych i orzeźwiających drinków, po czym ruszyli na parkiecik, wyrywać laseczki. Poszedł wyrywać Mieczyk, gdyż Śledzik był już w związku, a Szpadka nie czuła potrzeby flirtowania z osobami tej samej płci. Zamiast tego wyrywała samotnych panów, którzy mieli okazję przestać być samotnymi.

W porządku, wszystko ładnie sympatycznie. Bawili się i Janusz z Młodym, i Małaki.

Ale co w takim razie z Pierwszą Dwójką Pośród Smoczych Jeźdźców Rozdroży Marzeń? Podczas gdy ich smoki beztrosko biegały po lesie, oni udali się w ciche i spokojne miejsce. Usiedli bez słowa pod wielką lipą, o której przodku ponoć pisano jakieś fraszki. Księżyc dumnie przyglądał się swemu odbiciu w małym stawie, który trwał od wielu lat tuż obok drzewa. Wiał wiatr, było chłodno.

Astrid oczywiście poszła w krótkim rękawku.

Skarciła siebie za takie niedopatrzenie, gdy poczuła jak chłód nadchodzącej nocy zaczyna dobierać się do jej ramion. Nagle jednak zdała sobie sprawę, że może tę sytuację wykorzystać.

- Zimno mi - szepnęła blondynka.

Były to pierwsze słowa od momentu wyjścia z imprezy, jakie padły między tą dwójką.

- Nie wziąłem ze sobą żadnego swetra - oparł zmartwiony Czkawka. - Może szybko skoczę i...

- Nie trzeba - powiedziała mu prosto do ucha wojowniczka. - Mam znacznie lepszy pomysł.

- Co... co to za pomysł? - wydusił z siebie, patrząc się na stawik.

Dotknęła delikatnie jego policzka. Zmusiła go lekkim, ale stanowczym ruchem dłoni do spotkania twarzą w twarz. Nie trzymała już żadnego dystansu. Brakowało tylko, by wlazła mu na kolana, a kompletnie już by się rozsypał. Jego twarz pokryła się rumieńcem. Jak on dobrze znał ten stan. Zjechał wzrokiem w dół, wzdłuż jej ciała. Rzeczywiście, ubrała się zdecydowanie za lekko, jak na tak chłodny wieczór. Skrzyżowane nogi wskazywały jego. Wyczytał kiedyś, że jeśli kobieta siada w taki sposób, to nogi będą wskazywać obiekt zainteresowania. Może i było w tym trochę prawdy.

- Sen? - szepnął.

- Tak - odpowiedziała wojowniczka, tracąc powoli resztki samokontroli.

- Piękny.

Pierwszy pocałunek był bardzo nieśmiały. Blondynka badała teren, robiła rekonesans, aby mieć pewność, że jej ukochany również tego pragnie. Ostatnie, czego chciała, to wyrządzenie krzywdy Czkawce. Jednak ku jej radości, chłopak się od niej nie oderwał. Nie odszedł speszony i zaczerwieniony. Nie złamał jej kruchego serca, zamkniętego w twardym ciele.

- A jeśli... - szepnął, robiąc krótką przerwę przed kolejnym pocałunkiem - ... a jeśli sen się skończy?

Chwyciła go za kołnierz.

- Nie skończy.

Jeszcze jeden raz zostali jedną, dopełniającą się nawzajem całością.

- Dopilnuję tego - jęknęła.

Zatracając się w chwili, spadli nagle z ławeczki, na której siedzieli. Smoczy Jeździec runął na trawę, Astrid na niego. Jej długie złociste włosy opadły jak fale orzeźwiająco na chłopaka, muskając jego policzki. Pochyliła się niżej. Włosy całkowicie zasłoniły całującą się parę.

Ich prywatny moment, zarezerwowany tylko dla nich samych.

Amnesia: Mroczny Obłęd[]

Zupełnie ,,niespodziewanie" dedyk powędrował do Gwiazdy Angela

Dziewczynka siedziała na podium. Krótkie czarne włosy. Niedawno skończyła siedem lat. Zajmowała najwyższe miejsce z wielkim numerkiem jeden. JEDEN, bo to była ogromna cyferka. Nic dziwnego, dziecko w pełni zasłużyło. Siedziała tak bez większego celu już od kilku dobrych miesięcy. Z pół roku jak nie więcej. I prawdopodobnie trwałoby to w nieskończoność, gdyby nie nagłe najście nastoletniego chłopaka.

- Witaj, Silent Hill - przywitał się kulturalnie niespodziewany gość.

- Witaj - odparła dziewczynka. - Przyszedłeś tu by mnie odwiedzić... czy po prostu przechodziłeś i naszła cię myśl, aby sprawdzić czy wciąż żyję?

- Nie, niezupełnie - powiedział chłopak, siadając obok małej istotki o ciemnych włosach. - I nie narzekaj, jeśli łaska. Odwiedzałem cię przecież wczoraj, czyż nie?

Cheryl, bo tak zwali by ją przyjaciele, gdyby jakichkolwiek miała, mruknęła zamyślona.

- No tak, rzeczywiście. Wypadło mi to z głowy.

- Tia... wiesz, moja mała przyjaciółko... jesteś bardzo mądrą i wyrozumiałą dziewczynką, dlatego jestem pewien, że nie będziesz miała z tym żadnych problemów. Nie obrazisz się chyba jeśli cię poproszę, abyś usiadła na drugim miejscu.

Cheryl pokiwała głową. Nie miała żadnych problemów. Ale...

- Dlaczego? - spytała. - Chcesz powiedzieć, że cię nie przeraziłam?

- Gdybyś mnie nie przestraszyła nawet w najmniejszym stopniu, zapewne nie siedziałabyś teraz na podium najstraszniejszych giereczek w jakie grałem, czy też raczej, jakich doświadczyłem. Tak, to dobre słowo. Doświadczenie. Po prostu...

- Aleja - zaczęła powolną wyliczankę ciemnowłosa. - Kot. Jeszcze raz kot. Sztylet Melchiora, który wyciągnąłeś zdecydowanie za wcześnie. Cały segment tuż przed końcem, z tamtą mózgotrzepową muzyką. Tyle scen, na których myśl wzdrygasz się po dziś dzień, a ty mi mówisz, że ktoś mnie przebił?!

- Owszem.

- No dobra - jęknęła zrezygnowana Cheryl, zeskakując z pierwszego miejsca. - A kto to jest?

Młodzieniec jej nie odpowiedział. Zagwizdał tylko, a po chwili z korytarza dobiegły ich uszu ciężkie kroki, którym towarzyszyły agonalne jęki cierpiącej duszy, w równie cierpiące ciało zaklętej.

Okej, to może przejdźmy do samego opowiadania, dobrze?

Zaczyna się ono mniej więcej...

Teraz.

Pamiętał raczej niewiele. Między innymi właśnie dlatego, widząc miejsce, którego kompletnie nie kojarzył, poczuł się bardzo niepewnie. Zasłonił oczy ręką, walcząc z oślepiającym światłem jakie przebijało się przez okienny witraż. Wstał z trudem, jak kolos na glinianych nogach, szukając ściany, o którą mógłby się oprzeć, gdyby nagle stracił równowagę. Wciąż kręciło mu się w głowie. Co tam było? Nazywa się Czkawka, tak. Haddok... nazwisko. Dom. Dom, dom, dom... gdzie mieszkał? Londyn? Tak, tak, Londyn.

Gdzie był?

To już niestety pozostało zagadką.

Ściany zbudowane były z kamienia. Wszystko zrobione w starym stylu, gotyckim właściwie. Na podłodze dywan o barwie ciemnej czerwieni. Chwilę mu zajęło dostrzeżenie małego jasnoczerwonego punktu, zakłócającego jednolitość dywanu. Podszedł powoli, wciąż niepewnie stawiając kroki. Schylił się, podnosząc znalezisko.

Płatek czerwonej róży. Tak jasny, że prawie podchodził pod róż.

Na kamiennej posadzce, kilka kroków dalej, leżał jeszcze jeden płatek. A gdy mężczyzna podszedł do niego, dostrzegł kolejną część kwiatu. Niczym następne części układanki, zwijające się w kłębek, który to z kolei prowadził cię do wyjścia z tego pokrętnego labiryntu. Jakby na to nie patrzeć, każdy w życiu musi choć raz wylądować w samym środku takiej sieci wąskich korytarzy. Po prostu nie każdy znajdzie odpowiednie drzwi, przez które wyjdzie.

Odwrócił się.

Korytarz był zawalony. Wielkie głazy blokowały przejście. Spomiędzy kamieni przebijały się nieśmiało delikatne powiewy wiatru. Oznaczało to, że po drugiej stronie coś było. Może wyjście na zewnątrz? Nawet jeśli, to Czkawka był po nie tej stronie, co trzeba. Czyli pozostało zaufać róży.

Następny płatek poprowadził do starych drewnianych drzwi. Pchnął je pewnie, sprawiając że zaskrzypiały wystarczająco głośno, aby obudzić trupa. Wszedł do wielkiego pomieszczenia. Trochę jak część korytarza, gdzie się obudził. Tylko bez okien, zamiast których były lampy i pochodnie. Całe szczęście, nienawidził ciemności. Nie było tak, że czuł się niekomfortowo, przebywając w mroku. Nic z tych rzeczy. Za każdym razem, gdy wchodził w ciemność, czuł jak nieprzyjazna moc, kryjąca się w cieniu, łapie go w swe chciwe i żądne ofiary łapska, pragnąc go zatrzymać tylko dla siebie. Najlepiej na wieki wieków. Miał tak od dziecka. Właśnie dlatego wolał przebywać tam, gdzie było światło.

Jeszcze jeden płatek na środku wielkiej sali. Kolejny. I kolejny. I jeszcze jeden. Płatek, który Czkawka znalazł na początku, gdzieś zniknął. Musiał wypaść po drodze.

Idąc następnym korytarzem, zaczął się zastanawiać, jak tutaj trafił. Bo w to, że był w gotyckim zamku, zdążył już uwierzyć, a nawet się po części z tą myślą oswoić. Chciał tylko się dowiedzieć, co się tu wydarzyło. Jak tutaj trafił? Dlaczego miał amnezję?

Nagły podmuch wiatru.

Jedyne źródło światła, jakim była stojąca na stoliku świeczka, zgasło. W momencie, kiedy płomyk zniknął, powróciła do niego ta nieprzyjemna myśl. Uczucie, że coś za nim podąża, że coś go ściga, że chce dopaść, chce zabić.

Otworzył na oścież pobliskie drzwi, zbaczając chwilowo z kursu, jaki wyznaczały mu kolejne płatki róży. Po ich liczbie wydedukował, że z samego kwiatka niewiele już zostało.

Minął bez zastanowienia stojące pod ścianą szafki i regały.

Podszedł do biurka, stojącego na drugim końcu pokoju. Na blacie stała świeca, trochę większa od tamtej na korytarzu. Niestety, ta również była niezapalona. Ręce zaczynały mu się trząść. W nieznacznym stopniu, ale wiedział doskonale, że jeśli szybko nie znajdzie sposobu, aby zaprosić do mroku światłość, wkrótce zacznie go boleć głowa. A później będzie już tylko gorzej.

Zaczął w panice otwierać po kolei szafki. Biurko było kompletnie puste. Ręce drżały coraz bardziej. Bał się. Tracił już nadzieję, gdy w ostatniej szafeczce wymacał coś w ciemności. Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Po chwili wytężania wzroku, Czkawka rozpoznał w tajemniczym przedmiocie krzesiwo.

Świeca rzuciła trochę światła na ciemne, ponure pomieszczenie, przynosząc mężczyźnie ulgę. Usiadł na krześle, gapiąc się na mały płomyk jak na swego zbawiciela. Czy tak właśnie nie było? Po chwili trochę się uspokoił. Ręce nie drżały, wszystko zdawało się być w porządku.

Mrok, który cały czas panował na korytarzu, napełniał mężczyznę nieprzyjemnym poczuciem zaszczucia. Nie chciał tu przebywać ani chwili dłużej. Chciał wyjść na zewnątrz, uciec jak najdalej.

Co on tu robił?

Czkawko Haddoku,

kim jestem, spytasz. Tobą, jakkolwiek to zabrzmi.

Pisałem wiele listów, ale nigdy nie sądziłem, że będę pisał list do samego siebie.

Jest to jednak konieczne, jeśli chcesz cokolwiek zrozumieć i choć spróbować odnaleźć się w zaistniałej sytuacji.

Widzisz, ja… ja zrobiłem coś strasznego. Dopuściłem się karygodnego czynu, którego nic nie usprawiedliwia. Próbowałem zapomnieć, jakoś z tym żyć, ale moje wysiłki za każdym razem okazywały się być bezowocne. Moja zbrodnia powracała do mnie w nocnych koszmarach. Trochę jak cień mych wyrzutów sumienia, który każdej nocy przysiadał na parapecie, aby we śnie podpełznąć do mego łóżka i zadusić mnie poczuciem winy. Wybacz, że postawiłem Cię w takiej sytuacji.

Jeśli nie pamiętasz niczego, poza własnym imieniem i pojedynczymi wspomnieniami z czasów swego niezbyt beztroskiego dzieciństwa, to znaczy, że wszystko poszło zgodnie z mym planem. Planem pokuty.

Jak wcześniej napisałem, starałem się zapomnieć. Ponieważ jednak nie potrafiłem tego zrobić na własną rękę, postanowiłem uciec się do drastycznych środków. W szafce tego biurka znajdziesz opróżniony flakonik. Gorzka esencja, jaka wcześniej w nim gościła, całkowicie wyczyściła mą pamięć.

Musiałem. Inaczej nie mógłbym dalej.

Teraz, skoro już wiesz na czym stoisz, zapewne chcesz uciec z tego zamku. Zanim jednak do tego dojdzie, muszę poprosić cię o jedną przysługę. Nie powiem, że małą, bo nie będzie to łatwe zadanie.

Kiedyś, zanim jeszcze tutaj przybyłeś, mieszkałeś na wsi. Twoja rodzina ledwie wiązała koniec z końcem. Pewnego dnia, u progu naszego domu stanął pięknie odziany sługa. Posłaniec bogatego barona, bo tak się przedstawił nasz niespodziewany gość, przybył, aby złożyć propozycję nie do odrzucenia.

Okazało się, iż ów baron poszukuje ludzi, którzy zgodziliby się pracować za niemałe pieniądze w jego zamku. Rodzina potrzebowała oszczędności. Aby mieć co włożyć do garnka. Zgodziliśmy się od razu, przyjacielu. Ja oraz mój kuzyn, który mieszkał u nas od kilku dobrych lat. Sympatyczny chłopaczyna. Trochę zadufany w sobie, ale z pewnością by Ci się spodobał.

Zaczęliśmy tedy pracować w tym zamku. Od początku mi się to wszystko nie podobało. Miejscowi byli jacyś przygnębieni, momentami wręcz przestraszeni. A przecież pan dbał o nas, starał się nie dawać za dużo pracy. Pewnego dnia jednak mój kuzyn zniknął. Zrozumiałem, jakie panują tu zasady.

Nie protestowałem.

Pieniądze. Rodzina. Rozumiesz.

A potem…

Potem nadszedł ten nieszczęśliwy dzień.

Nie chciałem, uwierz mi, nie chciałem, ale…

Zanim zrozumiałem, co czynię, było już za późno.

Dagur. Imię barona.

To moja wina.

Ale zbrodnie jakich dopuścił się na swych poddanych i fakt, że to przez niego stałem się tym, czym jestem…

Znajdź go, przyjacielu.

Znajdź go i zabij.

Wybaw nas obydwu.


Czkawka Haddok

W lewej dłoni trzymał płatek róży. Ostatni, jaki znalazł. Różana ścieżka doprowadziła go do tego pomieszczenia, witając go listem, leżącym na biurku obok wypalającej się świecy.

Patrzył się na ciąg liter, które napisane krzywym pismem na pogniecionej kartce papieru, tworzyły jedną całość. Całość niestety niespójną. Praktycznie niczego z przedstawionych w piśmie zdarzeń nie pamiętał. Odległa przeszłość, dawno zapomniana.

Nie rozumiał, dlaczego miałby zabijać jakiegoś barona. Może i był to człowiek okrutny (o ile autor listu nie kłamał), ale Czkawka wiedział doskonale, że to nie on powinien być sędzią w tego typu sprawie. Nie jemu było osądzać, nie jemu było wymierzać sprawiedliwość.

Jednak ciekawość wzięła górę.

Wypuszczając płatek kwiatu, wziął z powrotem do ręki lampę. Ta stała tymczasowo na blacie.

Otworzywszy jedną z szafek, dojrzał małą buteleczkę, zapewne po jakiejś miksturze, albo innej cieczy. Czyli fragment z flakonikiem był prawdziwy. W drugiej szafce znalazł natomiast… łodygę. Podłużny zielony kształt, pełen maleńkich, ale bez wątpienia ostrych kolców. Gdzieniegdzie ostały się jeszcze pojedyncze czerwone płatki, niczym ostatnie oznaki życia umierającej róży.

Cały czas trzymał w dłoni notatkę. Przeczytał ją jeszcze raz.

Zabij.

Dlaczego akurat to?

Po lewej dojrzał stare drewniane drzwi. Jakoś wcześniej ich nie zauważył.

Zrobił ledwie kilka kroków w ich stronę, nim zamarł w bezruchu.

Z korytarza dobiegł dziwny żałosny jęk.

Po chwili przerodził się w ryk.

Dziecko nie rozróżnia dobra od zła. Robi to, co sprawi mu przyjemność, albo jest konieczne dla jego dobra. Kiedy popełnia błąd, za który musi zostać ukarany, nie może zrozumieć. Nie wiedział o zbrodni, tym bardziej nie wiedział o karze. Niewinna duszyczka musi zostać potraktowana z jak największą surowością. Aby zmiażdżyć defekty moralności i sumienia w zarodku, aby dać przykład innym niewinnym duszyczkom.

A jeśli istnieje swego rodzaju granica?

Granice przecież zdarza się przekroczyć.

W przypadku tragedii wystarczy… zapomnieć.

Jak dziecko we mgle, biegł na oślep. Gdzieś obok mignęło światło dogasającej pochodni. Lampy nie miał. Rozbiła się po drodze. Obejrzał się za siebie, ani na moment nie zwalniając. Szybko odwrócił wzrok od ciemności, w której dojrzał wielką ciemną masę. Uszu dobiegały głośne odgłosy własnych kroków. I nieprzyjemne zgrzyty. Jakby starego zardzewiałego metalu.

Szybciej już biec nie mógł. Od światła do światła, w cieniu bezpieczniej, ale nie za długo. Mrok, będący chwilowym wybawieniem, szybko stawał się potępieniem. Krył się przed wzrokiem prześladowcy, ale jednocześnie bał się kryjówki. Bo ciemność, w której może czaić się najgorszy koszmar, jest dużo gorsza od oczywistego zagrożenia.

Nareszcie drzwi.

Bez namysłu wpadł do środka. Dopadł stojącej obok wejścia komody. Pchnął ją z całych sił, a gdy ta się przewróciła, powstała prowizoryczna barykada. Marne zabezpieczenie i na pewno krótkotrwałe.

Dopiero po chwili Czkawka zorientował się, że to ślepy zaułek. Nie było żadnego drugiego wyjścia. Skąpany w ciemności maleńki pokój, mógł za kilka chwil stać się jego grobem. W dwóch skokach był już przy biurku. Stała na nim świeca. Poza nią – mrok.

Tylko na chwilę.

Odsapnąć.

Zza drzwi rozległ się rozpaczliwy jęk. Cierpiąca dusza, szukająca zemsty choć równie dobrze może i zatracenia. Gniew pomieszany z rozpaczą. A potem już tylko uderzenie. Drewno wygięło się w centralnej części drzwi. Formowała się tam dziura.

Mało czasu. Mało czasu!

Kątem oka dostrzegł szafę. Wiedział doskonale, że będzie to najbardziej oczywiste miejsce, w którym mógłby szukać azylu. Niestety, w amoku i paranoi nie widział żadnych innych możliwości. Wpadł do środka, wciskając się pomiędzy stary, przeżarty przez mole płaszcz, a rozpadającą się miotłę. Dokładnie w momencie, gdy zamknął za sobą drzwi szafy, usłyszał jak jego barykada upada. Potwór wdarł się do środka.

Nie widział. Tylko słyszał. I bał się.

Intruz stawiał kroki powoli, drepcząc przez pokój, jakby rozkoszując się paniką Czkawki. Każdemu, nawet najdrobniejszemu ruchowi potwora, towarzyszył pisk starej piły. Mężczyzna nie sądził nigdy, że zwykły kawał metalu może grać tak przerażającą symfonię straszliwych dźwięków. Bez orkiestry, bez dyrygenta, delektując się jedynie aplauzem szaleństwa zwierzyny. Bo dla poczytalności nie było miejsca w tej maskaradzie.

Jednak drzwi szafy wciąż były nienaruszone. Uchylił je, aby sprawdzić czy zagrożenie minęło. W końcu dźwięki metalowego narzędzia zbrodni ucichły, więc może…

Bardzo szybko pożałował tej decyzji.

Podczas ucieczki widział może ze dwa razy niewyraźną sylwetkę poczwary. Dopiero teraz jednak dojrzał sługusa Dagura w całej swej brzydocie i okazałości. Kształt człowieka, lecz z pewnością nie człowiek. Może kiedyś, dawno temu, ale ewentualne człowieczeństwo potwora było z pewnością odległą i zapomnianą już przeszłością. Skóra zdążyła zgnić, przybierając kolor ciemnej zieleni, wręcz błota. Ciało pokrywały gdzieniegdzie pojedyncze metalowe płytki, zaś kostki i nadgarstki przebite zostały powykrzywianymi prętami. Brakowało lewej dłoni. Od łokcia była jedynie stercząca, zardzewiała piła, przyszyta do ciała niewidocznym dla Czkawki materiałem. Całość poruszała się pokracznie, jakby każdy krok sprawiał sługusowi ból. Co chwila słychać było ciche jęki. Broń, ale także i samo ciało prześladowcy pokryte były krwią. Prawdopodobnie cudzą. Mężczyzn, kobiet, dzieci, starców. Dla każdego więźnia zamkowych lochów wystarczyło.

A potem potwór odwrócił się w jego stronę.

Nie było twarzy. Środkowa część głowy jakby gdzieś się zapodziała, tworząc dwa sterczące po bokach kawałki skóry. Spomiędzy tej skóropodobnej papki wystawały zęby. Poszczerbione, cud, że nie powypadały same z siebie. Brakowało oczu, brakowało ust. A mimo to stwór ryczał żałośnie. Istota widziała. Nieszczęśnik cierpiał.

Czkawka nie wiedział nawet kiedy to nastąpiło.

Czuł jak szaleństwo pochłania go całego. A może była to zwykła głupota? Wyszedł z ukrycia. Marne światło biło jedynie od postawionej na stole świecy, ale i tak mężczyzna był widoczny jak na dłoni. Drzwi od szafy skrzypnęły głośno, choć jemu było to już bez różnicy.

Stał na widoku, przerażony i pełen pytań.

Po prostu nie miał już siły iść dalej i szukać na nie odpowiedzi. Potwór wyszedł z cienia, zbliżając się do bezbronnej ofiary. Czkawka zamknął oczy, czekając na nieubłaganie zbliżający się wyrok i koniec całego tego koszmaru

Ale ból okazał się nie być taki straszny. Nie padł na ziemię, bryzgając czerwoną posoką na kamienną posadzkę. Żadna jego kończyna nie poleciała w powietrze, doprowadzając do erupcji krwawej fontanny. Nie ryknął z bólu. Nie czuł nic.

W zasadzie, nic się nie stało.

Potwór nawet się nie poruszył. Podobnie jak on. Stali tak, jeden przed drugim, spokój i cisza paniami sytuacji.

Kiedy Czkawka wreszcie się uspokoił, dojrzał, że przed nim stoi jednak człowiek. Zdeformowany, okaleczony, ale człowiek. Istota myśląca, posiadająca uczucia, zdolna do litości czy przebaczenia. Nagle, stwór złapał prawą dłonią za lewy łokieć. Chwycił miejsce, gdzie zaczynało się ostre narzędzie.

I zaczął rwać. Szarpał, ciągnął, krzyczał z bólu. Czkawka cofnął się kilka kroków, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Krew ciekła powoli. Ciemnoczerwona ciecz spływała mozolnie po ostrzu piły, kapiąc pojedynczymi kroplami na podłogę.

Jeżący włosy na głowie ryk oznajmił całemu światu, że piła oderwała się od ciała, pociągając za sobą potok juchy i kilka kawałków zgniłych tkanek. Potwór padł na kolana. Jego broń, a przed momentem również i ręka, uderzyła o kamienną posadzkę. Jej metaliczny skrzek dosłownie kuł w uszy.

Monstrum nie podniosło się z powrotem na nogi. Czekało aż krwotok zabierze go w łaskawe objęcia kostuchy. Czkawka nie chciał jednak, aby człekopodobna istota cierpiała choćby chwilę dłużej, czekając na wieczne zbawienie (po takim żywocie, nawet piekło nie było złym losem). Nie chciał patrzeć na jej katorgę.

Mężczyzna podniósł piłę drżącymi rękoma. Uchwyt ubabrany był krwią oraz kawałkami pourywanych mięśni i skóry. Czuł je pod swymi palcami. Jedyną alternatywą był solidny chwyt za pokryty rdzą, ale jednak wciąż ostry ząbkowany brzeszczot. Zamiast pociętej ręki wybrał kolejne już uderzenie w swą poczytalność.

Zaskakujące, ale zabijanie okazało się nie być aż tak dużym problemem.

Dziwne uczucie, które jednak nie było dla niego obce.

I co?

To już koniec tego koszmaru, prawda?

Pójść przed siebie, bez patrzenia się w przeszłość. Delektować się wszechobecną światłością. Najzwyczajniej w świecie ominąć rozkopany w ziemi dół i ułożony w nim dwumetrowy stos rozkładającego się truchła, tak? Płeć dwojaka, wiek różny, wszyscy pomarli w nędzy, cierpieniu i z uczuciem beznadziei.

Kiedyś lubił chodzić do zamkowego ogrodu. Kiedy miał przerwę od niewolniczej pracy, oczywiście. Latem drzewa paradowały w swych zielonych listkach, ale jeszcze nie w owocach. Te zazwyczaj potrzebowały trochę czasu, aby zimą, kiedy biały puch pokrywał królestwo zieleni, pozostać już tylko wspomnieniem, ewentualnie pożywieniem na porcelanowych talerzach.

Na środku zaś ogrodu, marmurowa fontanna. Aniołek, zaklęty w postaci białej figurki, nie wylewał jednak wody ze swego dzbanuszka. Ta bowiem już dawno wyschła. Odeszła. Zdechła, zupełnie jak ludzie, leżący teraz w dole.

Ofiary rządów despotycznego władcy.

Sprawujesz się źle? To niedobrze.

Nie sprawiasz problemów? Zginiesz i tak, może trochę później.

I każdy pracował dzień i noc. Wycieńczony padał na ziemię, nie mogąc dalej pracować. Głodny zwijał się w kłębek i umierał pośród swych towarzyszy niedoli, tylko po to, aby po chwili zostać zastąpionym przez następnego nieszczęśnika.

A gdy ktoś próbował uciec, lub co gorsza ośmielił się zbuntować, był karany. Czy też pozbawiany nędznych resztek swego człowieczeństwa. Tak, to dobre określenie. Żelazna dziewica, łamanie kołem, czy też stare dobre zmiażdżenie. Było w czym wybierać.

Na twarzy klęczącego mężczyzny pojawił się, od dłuższego już czasu nieobecny, gość. Uśmiech. Cyniczny, pełen żalu do świata, ale jednak uśmiech. Człowieka można zniszczyć. Można go też zabić.

Może cierpieć.

Ale człowiek, koniec końców, nie zapomina.

Często też i nie wybacza.

- Czyniłem zło, Dagurze – zaśmiał się szaleńczo Czkawka, delektując się widokiem ciał. - Grzeszyłem. Całkiem sporo, jeśliby się nad tym wszystkim zastanowić. Torturowałem najpierw sam siebie, marnując tu najpiękniejsze lata swojego życia, trwoniąc duszę na płonnych nadziejach o bogactwie, jakie obiecałeś mi dać. Obiecałeś nam wszystkim! A potem niszczyłem innych. Tutaj żyły, tam gardło poderżnąć. Asystować kata…

Zrobił pauzę. Uśmieszek wciąż na ustach.

- A pamiętasz, Dagurze, jak przyłapaliśmy w ogrodzie małego chłopca? Ile on miał lat? Dziewięć? Dziesięć?

Jeszcze chwila na refleksję.

- Z pobliskiej wioski. Spośród tych biednych, zagłodzonych ludzi. Kiedy pan traktuje cię jak zwierzę, to co mu jesteś winien? Szacunek? Nie! I wiedział o tym chłopiec, kradnący jabłka z którejś jabłoni. Dla ciebie, wielki i wspaniałomyślny władco, to nic wielkiego. Kilka owoców wte czy wewte nie zrobiłoby ci żadnej różnicy. Ale lubiłeś sadyzm, prawda?

Chwila na złapanie oddechu.

- Ktoś miał ukarać chłopca, padło na mnie! Zaczyna uciekać, dopadłem go, kamień w dłoń, brzegi ostre, szorstkie. Ofiara przyszpilona do ziemi. Więc uderzam, prosto w twarz. I raz. I raz! Jucha poszła z nosa, później dogania ją ta z ust. Biję i biję, chłopak nie wierzga, nie krzyczy już.

Dłuższa cisza.

- A ty nagle się śmiejesz – zaśmiał się jeszcze głośniej Haddok. - Zaczynasz klaskać, mówiąc coś o dobrze wykonanej robocie. Zero skruchy, zero wyrzutów sumienia, nie ma na to czasu.

Umilkł.

Tamten moment był tą jedną zbrodnią za dużo. Z ochotą bił drgające pośmiertnie ciało, aż do utraty tchu. Aby zaimponować hrabiemu, czy dla własnej zwierzęcej satysfakcji? Nie pamiętał. To był przecież tamten punkt zapalny, moment przekroczenia granicy. Zaiskrzyła zgaszona dawno empatia. Musiał zapomnieć. Nie mógł zakończyć tego wszystkiego, mając w głowie wszystkie te złe uczynki.

Musiał dokończyć.

Skoro nie było nadziei dla jego nędznej egzystencji, to może chociaż uda się ją dać dla dziesiątek, albo i setek innych?

Nigdy nie chodził spać o normalnej porze. Albo był świadkiem jakiejś egzekucji, albo pisał jakiś list. Zawsze znalazło się coś, czym hrabia mógł się zająć. Tak było i tej nocy. Siedział sam w swej komnacie. Tak przynajmniej mu się zdawało.

Podpisywał listę. Jedną z wielu. Na niej jakieś nazwiska. Co za różnica czyje, jutro będą już historią. Zawsze tak mruczał pod nosem, powtarzał też w myślach.

Gdzieś tam, długim korytarzem, przechadzał się jego sługa. Powołany pośmiertnie do życia. Umarł, by służyć wiecznie. Zabawa w Boga była dla Dagura nie tylko praktycznym rozwiązaniem, ale i również świetną rozrywką. Znał się na potworach.

Stworzył takich wiele.

Zatopiony w morzu swych niepoprawnych rozmyślań, kontynuował podpisywanie listy. Tak bardzo go ta czynność absorbowała, że stał się na jakiś czas nieobecny dla świata. Mogli mu wparować do pokoju, ukraść wszystko, a on nawet by się nie zorientował. Liczyło się tylko pióro, zostawiające na pergaminie wąski strumyk atramentu.

Nie zauważył tajemniczej postaci, która przekradła się pod osłoną nocy aż do jego komnaty.

Nie zauważył, ani też nie usłyszał, jak intruz podnosi do góry ząbkowaną zardzewiałą piłę.

Znał się na potworach.

Jeden stał tuż za nim.

GTA[]

Dedyczek dla Matiego

- Jedyne, co mieliśmy zrobić, to jechać za *$@#!%;"~ pociągiem, Czkawka!

Wesołego Prima Aprilis, mordeczki :)

???[]

Proszę Państwa, Kolejny to zrobił!

Wybił się z progu zaniedbania i lenistwa, przeleciał przez pole mobilizacji i wylądował. Pobił rekord Skoczni Odświeżania Starych Opek. 102 metry!!!

Wesołego Prima Aprilis, mordeczki :D

Uwaga!

Dalsze części tego one-parta ,,mogą" zawierać ślady przemocy, negatywnych emocji i bardzo złego stosunku do otoczenia. Autor tego opowiadania nie zachęca czytelników (szczególnie tych młodych) do zabijania, rasizmu, przeklinania, obrażania innych, korzystania z używek, używania siły jako jedynego sposobu rozwiązywania problemów, czy do przechodzenia na czerwonym świetle.

Zostaliście uprzedzeni, moi drodzy.

- Beznadziejnie, ale stabilnie. Tak wygląda sytuacja.

Nigdy nie miał za wysokich oczekiwań jeśli chodzi o warunki higieny, w jakich żyli Mieczyk i Szpadka. Niemniej jednak, przyjeżdżając do tego owianego złą sławą miasta, spodziewał się czegoś odrobinę lepszego niż stara, rozpadająca się przyczepa kempingowa. Z drugiej strony, przecież i tak wpadł tylko w odwiedziny.

- Ale pamiętaj - powiedział bliźniak, ściszając polityka krzyczącego z telewizora - że to miasto szaleńców. Idąc wieczorem na spacer, możesz zginąć. Przychodząc na komisariat z mandatem do opłacenia, możesz zginąć. Wpadając do nas z wizytą...

- Dobrze, rozumiem - odpowiedział Czkawka. - Swoją drogą, jak tu jest z parkowaniem auta? Jeśli przed apartamentem mam publiczny parking, to...

- To ci go zawiną - rzuciła Szpadka, wychodząc na zewnątrz.

Musiała pozbyć się w końcu kreta. Ten mały zgred przekopał im już połowę ogródka, więc postanowiła załatwić drania w bolesny sposób. Najpierw wzięła ze składziku długą, plastikową rurę. Potem skierowała się w stronę samochodu, aby móc ją przymocować do rury wydechowej, a jej drugi koniec wsadzić w jeden z kopców. Następnie, jeszcze raz odtworzyła sobie w głowie piękny obraz gazowania szkodnika.

A potem wbiegła wściekła do przyczepy.

- Ktoś zaiwanił nasze auto, idioto!

Na skutek szoku, Mieczyk wylał piwo. Na nowe buty Czkawki.

- Nie zamknęłaś go, skretyniała babo?!

- TY miałeś to zrobić, wykastrowany baranie!

- Oż ty!!!

Haddok na szczęście zdążył się ulotnić w ostatniej chwili. Sekundę później rozległy się strzały. Bliźniaki postanowiły skosztować nieco sportu. Konkretniej dyscypliny ,,strzelanie na bardzo krótki dystans do członka rodziny".

A może to ktoś z sąsiedztwa strzelał do ptaków? A może do sąsiadów?

Pewnie jedno i drugie.

Zresztą, co go to...

Jego środek transportu stał nienaruszony. Aczkolwiek nie miał najmniejszych wątpliwości, że jeszcze pół godziny i ktoś życzliwy przejechałby mu po karoserii ostrym gwoździkiem. Niektórym po prostu powodziło się troszeczkę gorzej, nic nie mógł na to poradzić.

Uwadze chłopaka nie mógł ujść zbłąkany pies, który akurat oddawał mocz na przednią lewą oponę. Wymachując znalezionym kijem, kazał pójść zwierzęciu tam, gdzie cenzura owej wiki nie dochodzi, po czym wsiadł do środka, odpalił wóz i odjechał.

- Tarcza, szmato! - zakrzyknął brodaty typ o oczach mordercy.

Odziany w długi czarny płaszcz mężczyzna, tłukł przykrywką od śmietnika jakiegoś młodziaka, który miał nieszczęście zaczepić niewłaściwego człowieka. Nawet nadbiegający koledzy chłopca nie mogli niczego zmienić, gdy psychopata wyciągnął nagle dwururkę. A gdy jego śmiech rozległ się po okolicy, rozpętało się piekło.

Haddok wdepnął pedał gazu w podłogę, starając się nie patrzeć w lusterko. Mieczyk i Szpadka zdążyli mu opowiedzieć o wyczynach Patryka - miejscowej legendy.

Zanim wyjechał z osiedla, dojrzał śpiącego na ławeczce pijaka. Rozbita obok butelka implikowała naprawdę ciekawe przygody, podobnie jak krew lejąca się z gęby pechowego alkoholika. Ciekawe czy miał wszystkie zęby?

Przez chwilę Czkawka miał nawet ochotę zadzwonić po ambulans, ale szybko się opanował. I tak by nie przyjechali. Nigdy nie przyjeżdżają w tym mieście. Dla spokoju ducha uchylił szybę i krzyknął do gościa, pytając czy wszystko w porządku.

Ten się obudził.

I zwrócił się do zatroskanego obywatela per Ty. Jako pozdrowienia przesłał młodzieńcowi kilka nie najgorszych wiązanek, rymujących się z ,,tępy słój" czy ,,żałosna bulwa".

- Tak kończą altruiści - mruknął pod nosem kierowca, odjeżdżając w siną dal.

A siną dalą okazał się być korek kilka ulic dalej. Długi rząd rozpadających się aut kupionych na kredyt, jak na złość zbombardowanych przez palące słońce. To był jeden z tych dni, w których Czkawka marzył o klimatyzacji. Takiej działającej.

Chciał posłuchać radia, ale dobiegający z niego hałas można było określić na wiele sposobów. Muzyka nie była jednym z nich. Wywiady na niektórych stacjach brzmiały nawet obiecująco, ale niestety wjechali do tunelu. Sygnał trafił szlag. Podobnie jak jego.

Przemęczył się tak jeszcze jakąś godzinę, aż w końcu dotarł na miejsce. Zostawił auto na wyznaczonym mu miejscu. Musiał koniecznie zorientować się, czy w pobliżu był jakiś strzeżony parking. A przynajmniej bardziej strzeżony niż ten.

Nie podobała mu się grupa młodzieńców, siedzących pod pobliską ścianą. Dym z palonych przez nich fajek idealnie podkreślał treść obelżywego graffiti, jakie widniało na starych cegłach. Rozmawiając między sobą używali bardzo nieprzyzwoitego języka. Czkawka nie miał z tym problemu, ale na pewno też tego nie pochwalał. Ogółem całego ich zachowania.

Średnia wieku tej grupki wynosiła szesnaście lat.

Nie powinni być w szkole?

W ogóle w okolicy była jakaś szkoła?

Taka dla odmiany będąca czymś więcej niż więzieniem intelektualnym?

Będąc już na górze, przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Zanim wszedł do środka, rozejrzał się jeszcze po okolicy. Młodzieńcy uciekli w boczną uliczkę, widząc nadbiegających bandytów. Każdy jeden odziany w dżinsową kamizelkę z naszywkami przedstawiającymi symbole zakazane przez prawo. Dzierżone kije bejsbolowe oraz ich cel użycia też raczej nie były legalne.

Lecz Haddok się tym za bardzo nie przejmował. Owa masa białych, czarnych i żółtych (rasowo różnorodny gang, to musiał przyznać) wbiegła bowiem na parking sąsiedniego budynku. A policjanci już nadbiegali. Jego auto było bezpieczne.

- Ktoś musi zrobić w tym mieście porządek - mruknął zrezygnowany Czkawka.

Padł na łóżko, zmęczony po całym dniu załatwiania papierkowej roboty, który zwieńczyła nietypowa wizyta u bliźniaków, a później rajd przez to chore miasto.

Jutro czekał go natomiast pierwszy dzień w nowej pracy w nowym miejscu. Do czego to doszło, że musiał spędzać całe poranki i popołudnia w dusznym biurze, ubrany jak na wesele? I jeszcze tona papierów, która niewątpliwie miała go otaczać każdej doby od ósmej do osiemnastej.

Miał nadzieję, że chociaż zarobki będą tego warte.

Inaczej naprawdę bał się tego, co mógłby zrobić.

Otoczenie działało mu na nerwy.

Czuł się oszukany. I to w dodatku przez trzy strony jednocześnie: los, sprzedawcę i policję.

Pierwszy delikwent oszukał go w bardzo prosty sposób. Czkawka chciał po prostu zatankować samochód. Skończyła się benzyna, no bywa. Później popełnił bardzo poważny błąd. Był na tyle naiwny, że nie pojechał na stację benzynową swym wozem. Zamiast tego, udał się tam pieszo, aby zgarnąć trochę tej cudownie pachnącej cieczy do kanistra. Powody były dwa. Raz, chciał się przejść (to podobno jest dobre dla zdrowia czy coś takiego...). Dwa, Sączysmark, jego kuzyn, poprosił go o podrzucenie mu odrobiny benzyny w kanistrze. Haddok i tak miał wieczorem odwiedzić tego starego drania, więc mógł przy okazji spełnić dobry uczynek. Problem był taki, że samochód cały czas stał pod mieszkaniem.

Gdy wrócił ze stacji, auta nie było.

Próbował pogadać ze stróżem, bo o dziwo taki tam pracował, ale nic to nie dało. W końcu płacili mu za godzinę, więc czemu niby miałby rzetelnie wykonywać swą robotę?

Wcześniej został oszukany przez sprzedawczyka, który to policzył mu za paliwo troszeczkę więcej niż powinien. O tym jednak młodzieniec zorientował się dopiero będąc w połowie drogi. Uznał, że zajmie się tym przy następnej okazji.

Jeżeli zaś chodzi o służby porządkowe, to tutaj również czekał go zawód. Nie zrobili absolutnie nic. To znaczy, ktoś miał przyjechać popołudniu. Akurat w godzinach, kiedy siedziałby w pracy. Oczywiście, doskonale wiedział, że nie przyjadą.

Innymi słowy, siedział teraz w robocie z kanistrem pełnym benzyny pod biurkiem. Wyglądając znad kupy papierzysk, rozglądał się po biurze, szukając wzrokiem szefa. To tak na wypadek, gdyby ten robił jakieś problemy z powodu małego niewinnego kanisterka. Co prawda nie było szans, żeby coś podpalił (w końcu nie był małym dzieckiem), ale gość z wyższego szczebla i tak zrobiłby awanturę. Goście z wyższego szczebla zawsze robią awanturę, na tym polegała ich praca w tym mieście.

Potem przerwa obiadowa, w skład w której wchodziło nijakie jedzenie z mikrofali. Na inne nie było go stać.

Następnie więcej papierkowej roboty. Czkawkę ciekawiło, czy jego trud coś znaczył. Biorąc pod uwagę, że tak łatwo można go było zastąpić jako pracownika, uznał że nie. A innych ofert pracy jakoś tak brakowało. Zachciało mu się magistra.

Każdy papier wyglądał tak samo. Wypełniał kolejne rubryczki, wpisywał numerki do tabelek, a to wszystko wśród haseł ,,szansa na rozwój" i ,,praca zespołowa". Żeby chociaż ze współpracownikami się dogadywał.

Odpuścił po tym, jak pewnego razu usłyszał wyznanie jednego z takich potencjalnych kolegów. Pośród wyznań świadczących o przynależności do brodzika umysłowego znalazła się pewna ciekawa informacja. Facet bił swoją kochaną żonę. Chwalił się, że potrafił nawet i bez powodu (tak, jakby kiedykolwiek istniał jakiś powód). Haddok uznał takie zachowanie za obrzydliwe i żałosne. Tylko co mógł zrobić? Gość był członkiem rodziny szefa, a na policję musiałby pójść z dowodami. Miał tylko nadzieję, że kobieta jakoś się trzymała.

Ciekawiej zrobiło się przy okazji podsłuchanej rozmowy dwóch koleżanek. Jedna z nich, proszę sobie wyobrazić, tłukła męża. Ten natomiast się nie bronił. Nie ze względu na uległość czy brak krzepy. Nic z tych rzeczy. On się bał. Jednak nie jej, a wszystkich pozostałych. Jeżeli tak jakoś by się złożyło, że by jej oddał, to jakaż byłaby reakcja najbliższych, społeczeństwa, służb porządkowych, jego własnej podświadomości?

Opowiadała jak raz szlag go trafił i zwiał. Podobno poszedł na komisariat, żeby o wszystkim opowiedzieć. Tam go niestety wyśmiali, bo jak można poważnie traktować faceta, który daje się tłuc babie (tak mówili). Potem wspomniała, iż chciała nawet pójść w to samo miejsce i naściemniać, że to niby on ją krzywdził.

- Przymknęliby go od razu, ale uznałam, że już swoje dostał - dodała, na co druga koleżanka zareagowała wybuchem śmiechu.

,,Podwójne standardy, niech je piorun strzeli", pomyślał Czkawka.

Hipokryzja i głupota społecznych ról to jednak zbyt syfiasty temat, żeby się nad nim rozwodzić.

Najbardziej natomiast irytowali go ludzie bez ambicji. Tacy, którzy całe życie spędzali na niczym. Zero planów, zero refleksji nad własną egzystencją, zero działalności w ramach zrobienia choćby i małego kroczku do przodu. Taka beznadzieja w morzu monotonii, na dokładkę podlana sosem ,,bylejakości".

Bolało go to między innymi dlatego, że on też kiedyś taki był. No, może nie do końca, albowiem jako dzieciak starał się angażować i rozwijać tak, jak tylko mógł. Niemniej jednak mógł zawsze robić więcej. Zdał sobie z tego sprawę na studiach, kiedy faktycznie zaczął iść w kierunku, w którym chciał.

A Czkawka, dla przykładu, chciał zostać pisarzem. Albo reżyserem. Twórcą, w każdym razie.

Właśnie dlatego próbował pisać do jakiejś gazety. Myślał nawet nad własną książką, ale uznał, że nie jest na to gotowy. Jeszcze nie. Chciałby kiedyś napisać taką powieść. Zrobi to, pod warunkiem, że po drodze nie oszaleje.

Jeżeli zaś chodzi o wspomniane czasopisma, to cały czas próbował. Ci jednak odrzucali jego teksty raz za razem. Redaktor po redaktorze. Odpowiadali mu, że były zbyt ambitne i zbyt przeintelektualizowane. Tak to już jest z masówką, że trzeba iść po najmniejszej linii oporu. Poważniejsze tematy? Komu to potrzebne. Chyba tylko jakimś smutnym kretynom, którzy z jakichś irracjonalnych powodów nie spędzają całego swojego czasu na imprezach i waleniu wódki (tudzież dawaniu w żyłę).

Teraz starał się słać teksty do magazynów zajmujących się na przykład filozofią. Tam z kolei problem był taki, że jego tok rozumowania mijał się nieco z tokiem rozumowania sprawdzających. A ci, nie dopuszczając do siebie myśli, że ktoś może myśleć inaczej, odrzucali kolejne próbki.

Nie winił ich za to. Po prostu miał pecha do odbierających jego teksty. Dlatego wysyłał dalej, do następnych potencjalnych pracodawców.

Natłok myśli zatrzymał dzwonek, oznajmiający koniec dnia pracy.

W drodze do domu zaszedł jeszcze do sklepu. Był drugi w kolejce. Przed nim stał starszy pan, który za coś płacił. Starzejące się społeczeństwo, niedobra rzecz.

Spokój tej sceny przerwała grupka chuliganów, którzy akurat nie mieli nic lepszego do roboty. Wbiegli więc do środka, zgarnęli co chcieli i wbiegli przed Czkawkę, wpychając się w kolejkę. Kiedy ten chciał zaprotestować, jeden z wyrostków rzucił w niego wiązanką niewartą cytowania. Koledzy entuzjastycznie przytaknęli. W końcu było ich więcej, a więc pewność siebie rosła w mgnieniu oka.

Starszy pan odchodził od kasy trochę wolniej niż przywódca bandy by sobie tego życzył, zatem odepchnął dziadka. Ten upadł na ziemię. Podczas gdy chłopcy mieli niezły ubaw, Haddok pomógł biedakowi wstać.

- Bohater - zażartował jeden z napastników, odwracając się następnie do sprzedawcy.

To przelało czarę goryczy. Pomagał tylko staruszkowi wstać, a i tak ktoś miał z tym problem. Ludzie wiecznie mają z czymś problem.

Co on im zrobił?

Że miał auto, to trzeba mu je ukraść, aby nie poczuł się za dobrze?

Że musiał się z czegoś utrzymać, to można na niego pluć, bo nie zarabia kokosów?

Że ma ambicje, to trzeba go wyśmiać?

Widząc, jak grupka zaczyna wyskakiwać do sprzedawcy, zrozumiał problem. Takich jak oni były miliony. I nikt nie mógł z nimi nic zrobić.

A ktoś przecież musiał.

Przypomniał sobie o niemałym składziku z bronią bliźniaków.

Na pewno byliby chętni coś mu pożyczyć.

Napastnicy stawali się coraz bardziej nieznośni. Zajrzał do trzymanej w ręce reklamówki. Kanister pełen benzyny. Przejechał dłonią po koszuli. W kieszeni na wysokości piersi poczuł kształt pudełka zapałek.

I w moment zrozumiał co musiał zrobić.

Banda przegoniona (ostatecznie ich nie spalił, ale próbował). Kanister dostarczony do domu Sączysmarka. Teraz przyszła pora na broń.

Bliźniaki były zaskakująco chętne do współpracy, kiedy poprosił o drobną liczbę giwer. Argumentowały to tym, że czekała ich kolejna dostawa i zaczynało brakować im miejsca na narzędzia do czynienia krzywdy. Jakież szczęście!

Będąc już u siebie, przeanalizował mapę miasta, zapisując na karteczce kolejne rzeczy do zrobienia.

- Odwiedzić współpracowników! - mruczał do siebie.

- Przegonić pobliską bandę!

- Rozliczyć się z gościem ze stacji benzynowej!

- Naszczać na biurko szefa pobliskiego wydawnictwa!

Po namyśle dokonał korekty i powiedział na głos:

- Naszczać na szefa pobliskiego wydawnictwa!

Wykorzystując szczodrość Mieczyka i Szpadki do reszty, zawinął również długi, czarny, skórzany płaszcz. Ponoć najnowszy krzyk mody wśród szkolnych strzelców. Właśnie dlatego postanowił go nałożyć. No i jeszcze białą koszulkę z napisem ,,Selekcja Naturalna”. A co? Czemu nie?

Oczy przysłonił okularami przeciwsłonecznymi. Zarówno dla zachowania anonimowości, jak i dla efektu. Jeszcze tylko skitrać mapę i karteczkę w kieszeni, a torbę z fantami zarzucić na plecy. M4 w łapy i wio!

Jako iż nie zostawiał w środku niczego cennego, pozwolił sobie nie zamykać drzwi.

Dzień rozpoczynał się przewybornie, albowiem gdy tylko zszedł po schodach, dostrzegł nadbiegającą bandę młodocianych rzezimieszków. Tę samą, która rozrabiała tu w dniu jego przyjazdu, i tę samą, o której wspomniał na swojej liście zadań. Tym razem upatrzyli sobie jego parking. Doskonale, wszystko układało się w całość. Czkawka dostrzegł również małego dzieciaka z sąsiedztwa. Przechadzał się po podwórku. Była wprawdzie środa, a więc niekoniecznie wolne od szkoły, ale Haddok nie zwracał na to uwagi.

- Lepiej leć na górę, mały – powiedział z uśmiechem. - Zaraz rozpęta się tu piekło.

- Chcę popatrzeć – odparł chłopczyk.

No proszę.

- Jak wolisz. W takim razie chociaż się za czymś schowaj.

I wtedy usłyszał wołanie. Sygnał do ataku. Syrena alarmowa.

Jeden z bandziorów, ten akurat był czarny, krzyknął w jego stronę, aby podszedł nieco bliżej. Czkawka uznał, że przestępcy nie spodobał się jego płaszczyk. Albo wręcz przeciwnie, spodobał się na tyle, że ten zechciał go pożyczyć. Na czas bliżej nieokreślony.

Oddając krótką serię w czarnego, dał mu jednoznaczną odpowiedź. Nie marnując czasu, przedziurawił głowę drugiego, zanim pierwszy zdążył paść na ziemię. Bandyci nie pozostawali dłużni. Wyciągnęli zza pasów pistolety i otworzyli ogień.

Kule uderzały w ścianę, zdzierały farbę z karoserii samochodów i odbijały się od asfaltu. Czasami w powietrze poleciało kilka iskier, a innym razem kawałek jakiejś bliżej nieokreślonej rzeczy, która akurat znalazła się na linii ognia. Z kolei gdy następny pocisk rozpruł tętnicę rzezimieszka, nie zatrzymał się na ciele, tylko lecąc dalej, trafił w zostawioną na pastwę losu butlę z gazem. Szczęśliwym trafem nie stała przy żadnym samochodzie, ale przy pojemniku z makulaturą. Gdyby Haddok nie był skupiony na wyrywaniu kolejnych chwastów, zapewne zauważyłby piękny deszcz płonących kawałków papieru.

Pół minuty później chodnik zabarwił się krwią ostatniego delikwenta. Kiedy ten się wykrwawiał, od czasu do czasu agonalnie pojękując, szatyn wykreślił pierwsze zadanie z listy. Okolica miała być od tej pory nieco bezpieczniejsza.

Nim udał się w kierunku stacji benzynowej, wyrzucił do kosza karabin. Zaciął się, a nie miał czasu, żeby się tym zająć. W końcu było jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Na wszelki wypadek wyjął jednak z torby naładowaną strzelbę.

Obserwując bacznie napotkanych przechodniów, zauważył ciekawą rzecz. Kiedy trzymasz w ręku broń, ludzie jakoś tak stają się nagle grzeczniejsi i starają się ani na ciebie nie wpadać, ani przypadkiem nie zastępować drogi. Interesujące. Doprawdy interesujące.

Wreszcie dotarł na miejsce zbrodni. Wystarczyło przekroczyć próg tego domu rozpusty (i oszustw na cenie benzyny), aby zwrócić na siebie uwagę sprzedawcy. Ten zresztą bardzo szybko upomniał potencjalnego klienta, że:

- Z bronią nie wpuszczamy, koleś!

Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się ironicznie, po czym odpowiedział pytaniem:

- Czy często oszukujecie państwo swych klientów, gdy ci u was tankują?

Zadał to pytanie celowo, gdyż od razu rozpoznał twarz gościa. Za ladą stał nie kto inny, jak sam mistrz kanciarstwa. Tego dnia udało mu się ugrać na drobnych modyfikacjach cen równowartość dodatkowego kanistra. Niestety, wejście czarnego kota zwiastowało koniec dobrej passy.

- Wynoś się stąd! - krzyknął sprzedawczyk, wyciągając nie wiadomo skąd karabin.

Jego problem był taki, że Czkawka miał nieco lepszy refleks. Udowodnił to, pociągając za spust szybciej. Fala śrutu przemieliła klatkę piersiową kierownika zmiany, który odleciał gwałtownie do tyłu w towarzystwie czerwonej chmury. Posoka obryzgała kasę, maszynę z hot dogami oraz papierosy, na które poleciała ofiara, zwalając wszystkie paczki na ziemię.

Wyczuwając niebezpieczeństwo, Haddok odskoczył za szafkę z czasopismami, w ostatniej chwili unikając śmiercionośnych kul. Dzięki temu manewrowi, amunicja wściekłego sprzątacza przedziurawiła szklane drzwi zamiast celu. Wychylając się chwilę później z drugiej strony, szatyn strzelił prosto w niedoszłego zabójcę, trafiając w rękę dzierżącą pistolet. Jako iż odstrzelenie kończyny nie wystarczyło (gość darł się z bólu, ale ciągle stał na nogach), wystrzelił po raz drugi, trafiając w skroń. To zakończyło sprawę.

Szybko zmienił lokalizację i przeszedł za kasę. Jak się okazało, bardzo słusznie, albowiem z toalety wyskoczył nagle kolejny pracownik. Myślał, że wyskoczy przeciwnikowi na plecy, a tymczasem czekała go niemiła niespodzianka. Trzymany w rękach ostry przedmiot nie wypadał najlepiej w pojedynku ze strzelbą. I tak oto, sekundę później jego ciało wpadło z powrotem do kibla. Bez głowy.

Niestety, ten egzemplarz broni palnej również się zaciął. Było to o tyle niefortunne, że z podwórka przybiegł jeszcze jeden osobnik pobierający stąd pensję. Ten miał przy sobie automat.

Czkawka zdążył kucnąć. Kule świsnęły mu nad głową, dewastując logo firmy. Chcąc zakończyć ten rozdział historii w spektakularny sposób, rzucił torbę na ziemię i chwycił leżące pod podeszwą buta nożyczki martwego kasjera. Mógł wprawdzie skorzystać ze schowanego za pasem pistoletu, ale miał lepszy pomysł.

Wychylił się dosłownie na ułamek sekundy, prowokując adwersarza do wystrzelenia w panice reszty magazynka. Gdy ta się stało, wyskoczył zza lady i rzucił nożyczkami. Te trafiły w twarz, znacznie ją oszpecając. Opuszczona broń nie zdążyła nawet upaść na podłogę, a Haddok był już przy okaleczonym. Jakoś tak się złożyło, że po drodze minął półkę z rzeczami do domowych robótek. Zagarnął stamtąd imponujących rozmiarów łopatę. Narzędzie to weszło w bardzo niszczycielski kontakt z czołem pracownika, który z rykiem padł na ziemię. Przy pierwszych kilku uderzeniach jeszcze próbował się bronić. A potem było już po wszystkim.

Mężczyzna w płaszczu nie próżnował. Z pistoletem w dłoni sprawdził pozostałe pomieszczenia. Pusto. Wykreślił zatem drugi punkt, następnie wziął torbę i udał się do swojej pracy. Byłej pracy, bo właśnie szedł ze swą ,,rezygnacją”.

Przywitał go zszokowane spojrzenie starej sekretarki. Nigdy jej nie lubił. Z wzajemnością. Myślała, że jak zostało jej pięć lat do emerytury, to może sobie opluwać każdego nowego, który miałby czelność chcieć tutaj pracować.

Posłał w sufit dwa strzały ostrzegawcze. Zrozumiała. Uciekła z krzykiem.

Szybkie przejście do windy i już był na piętrze.

Coś w nim pękło, gdy tylko ujrzał główną część biura. Te zmarnowane godziny, ci żałośni ludzie, ten zapach moralnej zgnilizny i szpetnego systemu. Tym razem był przygotowany. Nie zaczął strzelać od razu. Dopiero gdy miał pewność, że wszyscy na niego patrzą, postanowił rozpocząć przedstawienie. To właśnie przeciwko temu miejscu wytoczył najcięższe działa, jakimi był naładowany CKM.

Nie celował w istoty żywe. W ogóle w nic nie celował. Chciał tylko ujrzeć jak biurka zamieniają się w wiór, komputery w kupę zużytej elektroniki, a sterty papieru w posiekane origami. I tak też się stało. Zestrzelona lampa spadła z hukiem na obrotowe krzesło, a podziurawiona półka wreszcie załamała się pod ciężarem bezużytecznych neseserów i katalogów. Nie przerywając ostrzału, przeszedł do kuchni, gdzie skierował lufę w stronę ekspresu do kawy. Och, jakże pięknie wyglądała eksplozja gorącej kofeiny. Podobny los czekał mikrofalę oraz lodówkę. Największą zabawę miał jednak w serwerowni. Było coś niezwykle satysfakcjonującego w połączeniu rozszarpywania kabli, niszczenia danych i przywoływania deszczu iskier. Akurat skończyła mu się amunicja. Tę broń schował z kolei z powrotem do torby. Postanowił zostawić ją sobie na pamiątkę.

I cyk, została już tylko ostatnia czynność dnia codziennego, to jest obszczać tego śmiecia, który nie chciał przyjąć jego tekstów.

Miał bardzo dobry czas, ale i tak popędził do wydawnictwa biegiem. To w końcu był drugi koniec miasta.

Na trasie to samo, co zwykle. Tutaj zakatowali jakiegoś przechodnia, tam poprzewracane kubły na śmieci, a gdzie indziej przewrócony radiowóz. Na ścianie natomiast, nabazgrolona przez kolejnego fana sztuki podwórkowej, koślawa flaga Stanów Zjednoczonych. Gdyby tylko to państwo rzeczywiście funkcjonowało jak należy. Przynajmniej w tym mieście.

Zziajany, lecz spełniony, dotarł wreszcie do celu. Nie chcąc być nieuprzejmym wobec pozostałych pracowników, którzy niczym mu nie zawinili, grzecznie udał się po schodach na górę. Mijający go mędrkowie w okularkach co prawda patrzyli się na niego tak jakoś dziwnie, ale nic sobie z tego nie robił. Dopiero na górze, kiedy natrafił na lustro, zorientował się, w czym rzecz.

Przez cały czas był ubabrany krwią tego gościa ze stacji. Tego od bicia łopatą.

Poświęciwszy tej kwestii całe zero sekund cennego czasu, wszedł do biura naczelnego. A kiedy ten spytał się, w czym może pomóc, Czkawka bez słowa zdzielił go w łeb kijem bejsbolowym. Tak się jakoś bowiem złożyło, że wyjął jeden egzemplarz z torby tuż przed otwarciem drzwi.

Kiedy facet w garniturze zwijał się z bólu, Haddok bezceremonialnie wskoczył na biurko i rozpiął rozporek.

- Oto bilecik – mruknął, uśmiechając się pod nosem.

Poszło sprawnie.

Ostatnią rzeczą, jaką zaplanował, była wizyta u Astrid. Postanowił odwiedzić swoją dawną znajomą. Wpaść, pogadać i takie tam. Szybko wyszło na jaw, że jest w jej typie.

Był wczesny ranek, gdy się obudził.

Leżał nagi w jej łóżku.

Z nią.

I z kacem mordercą.

Tak, to był niezwykle pracowity dzień.

???[]

Advertisement