Jak Wytresować Smoka Wiki
Advertisement
Jak Wytresować Smoka Wiki

Przejrzał się w lustrze.

Nigdy nie był powalająco przystojny. Ani zwyczajnie przystojny. Ani przeciętnie przystojny. W sumie był to trochę pesymistyczny bełkot z jego strony, ale jakoś mu to nie przeszkadzało.

Brak urody na miarę pana Di Caprio, czy Ryana Goslinga nadrabiał nie byciem idiotą. A przynajmniej taką miał nadzieję.

Pogładził po raz setny swój czarny garnitur. Nie był typem faceta, na widok którego mdlały wszystkie panienki w promieniu trzech mil, ale ten elegancki strój mimo wszystko dodawał mu urody. I rozpuszczone długie włosy, z których był dumny.

- Raz kozie śmierć - jęknął.

Podszedł do wejścia na scenę. W ostatniej chwili się zatrzymał.

A co, trzeba się trochę wyluzować!

Nałożył na głowę leżący obok cylinder. Prosto z Londynu. Czarny. Za chędożone dwanaście funtów. Następnie nabrał do płuc orzeźwiającego powietrza z wiejącej klimatyzacji. Nie pozostało mu nic innego, jak wyjść i stawić czoła wyzwaniu.

Światło reflektorów walnęło mu bezlitośnie po oczach. Stał przed OGROMNĄ salą. Mają rozmach, <skurczysyny>…

Spojrzał na widownię. Pierwsze, co przyciągnęło jego uwagę, to dwie panie. Po bogatych strojach zorientował się, że są to damy wysoko postawione.

Adminki.

Rozbawił go fakt, że trzymały one z poważnymi minami wielki transparent. Napisane było na nim:

DAWAJ IANA!

A pod spodem dopiska:

CHAMIE!

Mimowolnie się uśmiechnął. Dalej siedziała grupka w różowych koszulkach. Większość tego stadka, podobnie jak całej widowni, stanowiły kobiety.

Psycho-fani Hiccstridu.

Obok natomiast byli ludzie z koszulkami JWS, maskotkami JWS, plakatami JWS, i generalnie ze wszystkim, co miało nawet najdrobniejszy związek z JWS. Nie tolerowali w opkach fanonu żadnych odskoczni od przyjętej normy.

Konserwatyści.

I na końcu ci wszyscy pozostali, którzy trzymali widły i pochodnie.

- Witam państwa tutaj zebranych. Jestem tu, aby zapowiedzieć moje nowe opowiadanie.

Cisza. Bardzo dobrze.

- Całkiem możliwe, - kontynuował - że pamiętacie mnie z opka Koszmar zwany życiem

- Oj, pamiętamy! - krzyknął ktoś z wściekłego tłumu, uzbrojonego w widły i pochodnie.

- I pamiętamy jego zakończenie! - dodała adminka z przyszytą do rękawa żółtą, uśmiechniętą gwiazdką.

- Chamie! - dopowiedziała jej koleżanka z przyszytą plakietką trola.

Przełknął głośno ślinę. Czytelnicy tak łatwo nie zapominają, jak widać.

- Wracając do TEGO opowiadania… będzie to kontynuacja Przybysza i Dalszych przygód Przybysza, zatem koniecznie się z nimi najpierw zapoznajcie.

- Zaraz, a co z JWS?! - krzyknął nieznany ktoś.

- I z Hiccstridem?! - pisnął jakiś drugi ktoś.

Pokręcił ze zrezygnowaniem głową.

- Nie to opko - westchnął autor.

Nagle usłyszał liczne podniesione głosy.

- No i miejcie na uwadze fakt, iż to opowiadanie także dobiegnie kiedyś końca.

Adminka z gwiazdką wyjęła jedną ręką z torebki ozdobione, czarne pudełko. W środku znajdowała się cała kolekcja dobrze naostrzonych noży. Przez drobną szybkę dojrzał, że jeden jest zaadresowany do niego.

- Lepiej to odwołaj! - warknęła.

- Chamie! - dodała druga.

Podniósł ręce w geście ,,JESTEM NIEWINNY!’’

- Ale spokojnie - odpowiedział zdenerwowany. - Emm… później będą… będą… One-Party! Dotyczące tej mojej małej trylogii. No i…

Patrzyli na niego z zainteresowaniem.

- Oprócz nowego opowiadania będę miał dla was coś specjalnego - mruknął z tajemniczym uśmieszkiem.

W tym momencie widownia była mocno zdezorientowana.

- No, to ja już będę leciał! - rzucił, kierując się szybko w stronę drzwi wyjściowych.

- Zaraz!

Gwałtownie się zatrzymał. Zaklął w myślach. Bardzo powoli się obrócił. Przywódczyni wściekłego tłumu, nazywana Agą, wycelowała w niego widły.

- Chyba wiesz, co ci obiecałyśmy po tamtej wrednej końcówce poprzedniego opka? - powiedziała.

Odwróciła się to reszty.

- Dajmy temu szowinistycznemu gburowi to, na co zasługuje!

Jednak winowajca gdzieś się nagle ulotnił. Adminka z gwiazdką wstała.

- Tym razem ci się udało! - krzyknęła, roznosząc echo po całej sali.

Druga pani admin także się podniosła.

- Chamie! - dodała.

WSTĘP[]

Ciemność. Po raz kolejny znalazł się w sytuacji, kiedy jego dziwnie skonstruowane oczy ratowały mu przysłowiową rzyć. Od zawsze dobrze widział nawet w kompletnym mroku. Właśnie dlatego dojrzał parę małych, żółtych oczu z małymi, czarnymi źrenicami.

Wpatrywały się w niego z nieukrywaną kpiną. Ewidentnie chciały go wyprowadzić z równowagi.

Przyjął to spojrzenie ze stoickim spokojem. W przypadku goblinów pośpiech był chyba najgorszą możliwą taktyką.

Oczy zniknęły. Teraz pozostało tylko okno z wytłuczonymi szybami.

Ślepia upierdliwego stworzenia pojawiły się w drzwiach. Konkretniej we framudze, gdyż nowi lokatorzy nie oszczędzili nawet tak oczywistej części wystroju wnętrz, jak wejście.

Usłyszał szurnięcie gdzieś obok.

Następnie jeszcze dwa kolejne z drugiej strony.

Zaśmiał się cicho. Próbowały go otoczyć. Czuł się wręcz oburzony myślą, że te małe bladozielone ścierwa chcą go otoczyć, i mają nadzieję, że się im to uda. Nie wiedziały, że mają do czynienia z kimś, kto walczył nawet ze smokami.

Miały do czynienia z zawodowcem.

- Chodźcie tu, <końskie zwisy> - mruknął agresywnie.

(Tak, nadal stosuję cenzurę…)

Czyli cztery. Musiał mimo wszystko zwrócić tym stworzeniom honor. Nie były to takie bezmózgie wybryki natury, za jakie je uważał. Działały całkiem rozważnie i skoordynowanie. Wszystkie uzbrojone w jakieś proste narzędzia do czynienia krzywdy bliźniemu, typu pałki czy sztylety.

Powoli szły nierównym krokiem, aby go zmylić. Ten z przodu poruszał się strasznie ślamazarnie. Pewnie przywódca.

Ten zza pleców miał z kolei jakąś nieprzyjemną przypadłość pokroju owsików w rzyci, gdyż energicznie podskakiwał. Pewnie zwykły idiota i najsłabsze ogniwo.

Dwa po bokach działały identycznie. Takie same ruchy, takie samo ustawienie. Pewnie bliźniaki.

O ile ten z tyłu mógł liczyć na śmierć poprzez selekcję naturalną, o tyle pozostała trójka potrzebowała pomocy długowłosego. Ręce go świerzbiły. Teoretycznie mógłby wyciągnąć miecz i w kilka sekund ich wszystkich posiekać. A jednak nie lekceważył nawet najnędzniejszych adwersarzy.

Debil pospolity, tak nazwał go sobie w myślach wojownik, podbiegł nagle do człowieka.

Chciał walnąć go pałką i mieć to z głowy. Ale jego cel był szybszy.

- <schędażaj>! - krzyknął, waląc goblina pięścią w szczękę.

Odskoczył gwałtownie do tyłu. Zgodnie z planem bliźniaki zderzyły się głowami, próbując trafić mężczyznę.

Wyjął miecz. Klinga błysnęła w księżycowym świetle, wprawiając dowódcę w paniczne przerażenie. Wielkie, dwuręczne ostrze poleciało w jego kierunku. Zanim zareagował, poczuł bardzo nieprzyjemny ból w okolicach brzucha. Spojrzał na ranę. Otwarta.

Ostatnia rzecz jaką zielony ujrzał w swoim marnym życiu.

Bliźniaki doprowadziły się już do porządku. Patrzyły gniewnie na Iana. Ten splunął tylko na bok. Nudziło mu się.

Wykonał gwałtowny półobrót, klękając przy tym na jedno kolano.

Piąty chciał go zajść po cichu od tyłu, ale jak widać nie był wystarczająco cichy.

- Chędożony zboczeniec - mruknął długowłosy, patrząc na padającego zielonoskórego skrytobójcę.

Bo jak można tak wrednie od tyłu.

Stojąca jeszcze na nogach dwójka nie zdążyła nawet pierdnąć, a już zostali pozbawieni głów przez sprawny zamach, który nadszedł nie wiadomo skąd.

Dwie głowy za jednym zamachem. Dawno mu się to nie udało.

Najmłodszy z tej bandy, i zarazem ostatni żywy, popatrzył ze strachem na zabójcę.

Zakrwawiony miecz i powiewające na wietrze długie, kręcone włosy. Wojownik krzywo się uśmiechnął, prezentując tym samym jeszcze wyraźniej swoją bliznę.

Kontakt wzrokowy.

Przed minutą wydawało się, że ten człowiek jest spokojnym, pacyfistycznym bojownikiem o wolność, który walczy tylko w samoobronie. Prawda była nieco inna. Miał zlecenie. I choć na co dzień był raczej postacią pozytywną, o tyle przy zleceniach nie było czasu na takie ceregiele jak empatia. Liczyła się skuteczność.

Zielony krzyknął z przerażenia, zerwał się na równe nogi i zaczął biec w przeciwnym kierunku.

Mężczyzna poczuł pierwsze krople deszczu, który bardzo szybko narastał na sile.

- Burza idzie.

Sekundę później, jasna jak sto gwiazd błyskawica przecięła niebo. Traf chciał, że trafiła akurat w biegnącą małą istotkę. Czyli jednak selekcja naturalna.

Spojrzał w niebo.

Woda łaskawie obmywała mu zakrwawioną twarz.

- Dzięki tam na górze - szepnął. - Jakbym miał się za nim uganiać przez połowę tej <walonej> wyspy, to chyba by mnie trafił chędożony szlag.

Wszedł do środka chatki.

Wiedział, że w środku jest pusto, ale mimo wszystko zajrzał.

Profilaktycznie.

Next będzie trochę później (tak bliżej północy)... bo tak.

Stary znajomy…[]

- Ta wieża jest ogromna.

Jego przyjaciel poklepał go po plecach. Obiecał go doprowadzić tylko do punktu docelowego. Dalej Ian musiał radzić sobie sam. Przyjaźń przyjaźnią, ale zawsze lepiej trochę pożyć, aniżeli zdechnąć w zapomnieniu.

- Powodzenia, stary - mruknął przewodnik, po czym się oddalił.

- Przyda mi się - szepnął wojownik.

Podszedł do drzwi wejściowych. W sumie mogła to być równie dobrze brama. Czarna, wielka brama z takimi zdobieniami, że człowiekowi robiło się niedobrze na widok tego przepychu.

Podszedł bliżej.

Zapukać?

Ledwie podniósł rękę, a…

- Ah, to ty! - rozległo się gdzieś ze środka. - Miło cię widzieć po tylu latach, przyjacielu.

Jak widać dla niego wrota stały zawsze otworem. A jednak nie postrzegał tego jako oznakę przyjaźni. Po prostu za dobrze znał tego staruszka.

- Wejdź.

Posłusznie przestąpił próg wielkiej, czarnej wieży. Wrota zatrzasnęły się nagle z hukiem. Wszędzie było ciemno. Normalnie nie powinno mu to sprawiać żadnych problemów, ale w tym mroku naprawdę nie potrafił dostrzec kompletnie niczego. Tak jakby wokół niego znajdowała się tylko i wyłącznie niezbadana pustka.

Niebezpieczna pustka, czekająca na najdrobniejsze potknięcie gościa.

Cofnął się. Z niemałym zaskoczeniem odkrył, że za plecami nic nie ma. Czyli nawet wyjście zniknęło.

- Co tu się <kurczę> dzieje?! - spytał ciemność.

- A kto cię nauczył tak brzydko mówić, mój drogi? - spytał szyderczo gospodarz.

- Chyba ty, jeśli dobrze pamiętam.

- O <kurka>, rzeczywiście!

Błysk.

Światło.

Już go nic nie dziwiło. Przypomniał sobie bowiem, że znajduje się w domu maga. Potężnego czarodzieja, będącego w stanie przenosić góry.

Jego oczom ukazała się wysoka, szeroka sala.

Jeśli zdobienia na zewnątrz przyprawiały go o lekki niesmak, o tyle przepych wnętrza sprawiał, że chciał się porzygać.

Stół był nie tylko okryty białym, i oczywiście pozłacanym obrusem. Stały na nim również świeczniki, jakieś figurki (bogato zdobione) i przeróżne naczynia, które można było nazwać małymi dziełami sztuki i dać następnie do muzeum, gdzie stałyby obok obrazów z namalowanymi trzema czerwonymi kropkami i białym tłem. Sztuka…

Ogromne wrażenie sprawiły na Ianie także potrawy. Gdy tylko pomyślał o tych biednych, wygłodzonych ludziach, którzy umierali w agonii na zabrudzonych miejskich ulicach, zastanawiał się dlaczego bogowie po prostu nie rozwalą tego świata. Mogliby go uznać za nieudany eksperyment.

Ale to wszystko schodziło na drugi plan. Powód był prosty - służące.

W tym ogromnym pomieszczeniu znajdowało się co najmniej kilkadziesiąt pań w wieku wojownika. Powiedzenie o którejkolwiek z nich ładna byłoby bardzo delikatnym ujęciem faktu.

Mag uśmiechnął się pod nosem. Pstryknął palcami.

I po chwili oczom długowłosego ponownie ukazało się kilkadziesiąt pań w jego wieku. Z jedną drobną różnicą, jaką był brak ubrań.

Doskonale wiedział, że to tylko iluzja i sprawa czarów. Problem polegał na tym, że był dwudziestoletnim mężczyzną. W takich sytuacjach nieczyste myśli pchają się do głowy same.

Pomyślał o Heatherze. Przypomniał sobie pewne… miłe momenty.

Spojrzał jeszcze raz na jedną ze służących.

Blondynka nieśmiało odgarnęła grzywkę z czoła. Podeszła następnie do komody kusząco poruszając biodrami. Z jednej strony kobieta była wyzywająca, a z drugiej była subtelna. Bardzo niebezpieczna mieszanka.

Spojrzał na spodnie. Owa dziewoja postawiła go w bardzo niezręcznej sytuacji. Nie okazał tego, przykrywając kawałek ubrania obrusem. Stanął na wysokości zadania. Nie zbłaźnił się przed gospodarzem. Był twardy.

- Widzę, że zaciekawiły cię te sympatyczne dziewczyny - rzucił ironicznie mag, nakładając przy tym kawałek mięsa na talerz. - Częstuj się, śmiało!

- To tylko iluzje - mruknął obojętnie wojownik, częstując się jedzeniem. - Poza tym mam już wybrankę swego serca.

Staruszek zaśmiał się, biorąc kęs doskonale przyprawionego krwistego steka.

- Owszem. Fakt, że powstały z moich czarów uniemożliwia niestety pewne… rzeczy. Ale cóż…

Tutaj poruszył podejrzanie palcami prawej ręki.

- Zawsze można ratować się tym, co jest pod ręką - dokończył, kontynuując ucztę.

Ian otworzył szeroko oczy. Z trudem przełknął kawałek przegryzanej sałaty. Odłożył sztućce. Zrobił obrzydzoną minę.

- Nie przy jedzeniu - jęknął, biorąc serwetkę. - Thorze święty.

W sprawach czystości za młodych lat nie był ideałem. Nie był jednak na tyle zepsuty, aby gadać o tym z kimkolwiek. No może poza kumplami. Nie mniej jednak na pewno nie byli to ludzie po siedemdziesiątce.

- Bardzo dziękuję za posiłek - podziękował pospiesznie. - Naprawdę pierwszorzędne.

- No, to teraz możemy pogadać o tym koniu.

Niedobrze.

- Jakim koniu? - spytał wymijająco.

- O tym, którego mi ukradłeś do <kurki> nędzy! - warknął mag.

Mężczyzna zrobił kamienną twarz.

- Byłem w potrzebie. A poza tym zapłata za te gryfie pióra była o połowę mniejsza niż się umawialiśmy. Zapewne rozbawi pana fakt, że teraz też jestem w potrzebie.

- Wiem doskonale - zaśmiał się szyderczo czarodziej. - Wiem wszystko wszędzie o wszystkich. A w szczególności wiem, co ukrywasz pod tym kawałkiem obrusa, który jeszcze przed chwilą kurczowo trzymałeś.

Ian spojrzał w dół.

Emocje na szczęście opadły. Sytuacja ustabilizowana.

- Konkretniej ukrywałem - odrzekł z uśmiechem Ian.

Teraz pozostało mu tylko unikać za wszelką cenę kontaktu wzrokowego z paniami. Aczkolwiek w jego przypadku byłby to kontakt jednostronny. I na pewno podziwianym obiektem nie byłyby oczy.

Chociaż oczy to także pojęcie względne.

- Pomogę ci.

- Tak po prostu? - spytał ze zdziwieniem.

- Tak <kurka> po prostu - odpowiedział starzec.

Poszło podejrzanie łatwo. Za łatwo.

- Haczyk? - zapytał konkretnie.

- Na miejscu pobytu tego znienawidzonego przez ciebie nekromanty będziesz musiał coś dla mnie zrobić. Ale spokojnie, o tym dowiesz się już jak dopłyniesz.

Był zdesperowany. Pomimo faktu, iż poszło haniebnie wręcz prosto, musiał się zgodzić. Zostało mu tylko mieć oczy szeroko otwarte.

- Chodźmy więc - rzekł gospodarz, wstając od stołu. - Mam trochę przyrządów nawigacyjnych, dzięki którym wszystko stanie się jasne.

A było tak pięknie…[]

Wojownik był niemało zaskoczony. Nie został zabity, nie dostał nawet większego ochrzanu. To nie wszystko, mag zafundował mu nawet drobny stateczek i załogę. Przed wejściem zdradził także Ianowi, że owa blond piękność nabrała na niego ochotę. Cóż z tego skoro była tylko iluzją.

Oczywiście czarodziej miał swoje… sposoby. Długowłosy jednak nawet o tym nie myślał.

Zaklął pod nosem.

Nie był nawet w połowie drogi do portu, a już trzeci raz wlazł w jakąś kałużę, której zawartość niestety nie ograniczała się tylko do lekko brudnej wody. Całe to miasto było z resztą takie.

Takie brzydkie i ponure.

Pomimo broni i dużego doświadczenia mężczyzna zawsze czuł się niepewnie na takich ulicach. Paradoksalnie tylko w karczmach czuł się dobrze. Tam także można było oberwać, zostać okradzionym lub zabitym. A nawet gorzej, jeśli trafiło się na kogoś o nietypowych gustach.

Niemniej w takich przybytkach istniała szansa, że ktoś postawi ci piwo.

Nie potrzebował do życia zbyt wiele. Był prosty. Był facetem. I wcale mu to nie przeszkadzało.

Uśmiechnął się do siebie pod nosem. Tak bez powodu.

- Ej, ty!

Spojrzał w bok. Trzech.

- Takie długie włosy noszą tylko baby - warknął najwyższy. - A takich jak ty trzeba tępić!

- Chędoż się! - odparł kulturalnie wojownik.

Podeszli do niego bliżej.

- To co? - spytał swych kompanów łysy, wyciągając mały nóż. - Kosa w żebra?

Nagle spotkało ich zaskoczenie. Myśleli wcześniej, że przybysz jest bezbronny i bez problemu nauczą go, że jedyna słuszna stylizacja godna mężczyzny, to brak długich włosów. Dopiero gdy zauważyli wielki miecz na jego plecach, zorientowali się, że to może być doświadczony wojownik.

Ten jednak się tylko uśmiechnął. Tego dnia miał dobry humor i był gotów nawet zostać pacyfistą.

- Macie teraz dwie możliwości - odrzekł. - Albo mnie zaatakujecie i skończycie jako roz<hmhm>ne truchła, albo stawiacie mi flaszkę. Oczywiście obalimy ją razem.

Uświadomili sobie, że ten napad wcale nie musi się dla nich skończyć źle.

- To jak <kurka>, robimy interes?

Deski zatrzeszczały pod jego butami. Ten pomost musiał mieć już swoje lata. Ale cóż, brudy tego miasta nie mogły powstać w ciągu jednego dnia.

Chociaż musiał przyznać, że trunki procentowe mieli w tej mieścinie naprawdę całkiem całkiem. On jednak wolał określenie napój życia.

Przy małym stateczku, który był celem jego krótkiej, ale owocnej podróży, dojrzał siedzącego mężczyznę. Był on mniej więcej w jego wieku. Krótkie blond włosy były ni to przyczesane, ni to po rozwalone jak po małej pożodze. Po prostu były. Ian dojrzał jeszcze delikatny zarost na jego twarzy i bardzo luźne ubrania, które za nic miały sobie elegancję, modę i tego typu pierdoły. Nosił to, co było wygodne i nie wyglądało wieśniacko.

Podszedł do mężczyzny, który obdarzył go zawadiackim spojrzeniem, które bynajmniej nie wzbudzało zaufania.

- Ian - powiedział wojownik, wyciągając rękę.

Blondyn wstał i również wyciągnął dłoń.

- Kazik.

Przepraszam, po prostu musiałem!

Wojownik dojrzał u Kazia lutnię, przewieszoną paskiem przez ramię. Był to prosty, drewniany instrument z lekko zardzewiałymi strunami. Zwisał sobie niewinnie za plecami barda.

- Nie przedłużajmy już - odparł grajek. - Ruszajmy, przed nami długa droga.

Zaczął iść w kierunku niedużego okrętu. Podśpiewywał przy tym:

- Idę tam, gdzie idę.

Nie idę, gdzie nie idę.

Idę tam, gdzie lubię.

Nie idę, gdzie nie lubię.

Idę tam, gdzie idę…

(Kazik - Ide tam, gdzie ide)

Zapowiadała się dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuga podróż.

Niewykluczone, że jutro dodam pierwszego one-parta.

Wiecie, mowa tu o tym CZYMŚ SPECJALNYM, o czym mówiłem na scenie.

Będzie to was jednak... hm... kosztować.

Komu w drogę, ten niech zachędaża…[]

- Rozumiem, że nasz staruszek przekazał ci, gdzie mamy płynąć?

- Oczywiście - odparł Kazik, przekręcając ster.

Środek transportu, którym płynęli można było sklasyfikować gdzieś między łódką a statkiem. Niemniej jednak pomimo niedużych rozmiarów okrętu, Iana zdziwił nieco fakt, że przydzielono mu tak nieliczną załogę. Konkretniej załogę jednoosobową.

Co ciekawe, grajek sam był w stanie ogarnąć kierunek, w którym płynęli. Wojownikowi zawsze wydawało się, że do czegoś takiego potrzeba oprócz sternika jeszcze kilku facetów. Ale kto to tam wie u tych magów…

- Udzielił ci może jakichś dodatkowych instrukcji, czy coś w tym stylu? - spytał od niechcenia mężczyzna.

Bard wzruszył ramionami.

- Nic z tych rzeczy. Jakby mu było to wszystko obojętne.

- Tak właściwie to czemu wybrał akurat ciebie? - brnął dalej Ian.

- Mam u niego dług wdzięczności - odparł jego towarzysz niedoli. - Ale to długa historia…

Swój chłop, pomyślał długowłosy.

Podniósł się z miejsca. Był w pełni sił, a na czole sternika dojrzał pierwsze krople potu. Choć tego nie okazywał, w głębi duszy Kazik był już nieco zmęczony. Poza tym wojownik uznał, że przyda mu się jakieś nowe doświadczenie.

Chciał spróbować swych sił jako kierowniczy pojazdów pływających.

Jak powszechnie wiadomo, żadna praca nie hańbi.

Chociaż płaca już niestety tak…

- Może cię zmienię? - zaoferował wojownik.

- Dzięki wielkie, Ian.

Przejął ster. Bard rozłożył się wygodnie na zwoju lin.

- Zaraz, a jakaś lekcja teorii?

Kazik rzucił mu mały kompas.

- Nie zbaczaj z kursu. Koniec lekcji.

Przyjemniaczek, pomyślał Ian.

Obserwowała morze już jakąś godzinę.

On gdzieś tam był, a ona? Ona musiała siedzieć tutaj. Czy żądała tak wiele? Czy to ciężki grzech, że kobieta chciała po prostu zasypiać wtulona w kogoś, kogo naprawdę kochała? Że nie chciała być samotna? Że chciała, aby noce były namiętnym wyzwaniem, a nie tylko nudnym odpoczynkiem…

Wypędziła z głowy te myśli. W szczególności tą ostatnią.

Uśmiechnęła się jednak na wspomnienie pewnych miłych chwil, kiedy to jeszcze lepiej poznawała nie tyle Iana, co samą siebie.

- Kochanie, choć przejdziemy się gdzieś. Taki ładny mamy zachód słońca.

Głos mężczyzny choć w teorii był miły i uprzejmy, w rzeczywistości ukrywał pod tą słodką przykrywką stanowczy rozkaz, któremu wolała się nie przeciwstawiać. Westchnęła, odgarniając z czoła swe czarne włosy.

- Już idę - mruknęła.

Wyjrzała jeszcze ostatni raz przez okno, aby popatrzeć na morze.

On gdzieś tam był, a ona?

Podróże kształcą…[]

Wyciągnął ręce przed siebie, bliżej ogniska. Kiedy w środku nocy, w powszechnej ciemności, znajdywał jakiekolwiek źródło światła i ciepła, jego humor poprawiał się nieporównywalnie. Teraz miał je praktycznie na wyciągnięcie ręki.

- Ile nam zajmie dopłynięcie do celu? - spytał Ian.

Bard zapatrzył się w ognisko. Jego oczy były niewinne. Jedyne, co wojownik w nich dojrzał było odbicie płonącego ogniska. Prawdopodobnie szukał w tym ogniu inspiracji.

- Nie wiem - odparł Kazik. - Zależy, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem, czy pogoda będzie nam sprzyjać, czy nie zostaniemy gdzieś dłużej niż to konieczne.

- O bogowie…

- Wierzysz w bogów? - spytał grajek.

- Mhm - mruknął długowłosy. - To znaczy wiesz… nie jestem jakimś ideałem pobożności. Jestem tylko człowiekiem i nie jestem idealny. Popełniałem w życiu wiele błędów, prawdopodobnie nawet w ostatnim czasie miałem jakieś grzeszki. Ale staram się być dobrym człowiekiem. O to chyba w tym wszystkim chodzi, nie?

Kazik przez chwilę milczał, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Ja jestem ateistą. Wiesz kim jest ateista?

- Gdzieś mi się obiło o uszy to stwierdzenie…

- Po prostu sądzę, że bogowie raczej nie istnieją, - wyjaśnił bard - a może i nie mam racji. Nie wierzę w żadne siły nadprzyrodzone, ale bardzo tego potrzebuję. Poszukuję czegoś, w co naprawdę mógłbym wierzyć. Potrzebuję wiary…

Ponownie zamilkł. Patrzył się przy tym cały czas na Iana, który nie przejawiał wobec niego żadnej nawet drobnej agresji. Ten jednak spokojnie patrzył się w niebo.

- Nic nie powiesz? Nie będziesz mi próbował za pomocą trafnych argumentów udowodnić, że bogowie istnieją? Że żyję w bezsensownej nieświadomości i…

- Nie.

Kazik uniósł jedną brew ze zdziwienia.

- Nie? - upewnił się.

Wojownik spojrzał na niego z przyjacielskim uśmiechem.

- Po prostu uważam, - zaczął długowłosy - że to twoja sprawa w co wierzysz. Ja na przykład wierzę bogów i raczej ich szanuję, ale mam co nieco do powiedzenia o ich ziemskich kapłanach.

Zamyślił się.

- Generalnie uważam, - kontynuował - że o wiele ważniejsze jest jakim się jest człowiekiem. Wiara jest wręcz nieistotna. Znam wielu wierzących, którzy są zwykłymi <takimiatakimi>synami. To, że ktoś wierzy, nie oznacza wcale, że jest dobry.

- Spotkałem wielu wierzących - powiedział grajek. - Większość z nich uważała mnie za ścierwo tylko dlatego, że jestem ateistą. Chwilę później oczywiście krzyczeli, abyśmy się wszyscy wzajemnie miłowali i tak dalej.

- Hipokryzja religijna - podsumował Ian, nakładając na kij kawałek mięsa, celem upieczenia go na wolnym ogniu. - Jedna z rzeczy, których najbardziej nienawidzę. Wiesz, widzę że się dogadujemy w tych sprawach… ale nie ma sensu gadać o religii. To drażliwy temat.

- Tym bardziej, że jest dużo przyjemniejszych tematów - odparł bard.

Popatrzyli na siebie. Uśmiechnęli się.

Przyszedł im do głowy ten sam przyjemniejszy temat.

Ktoś nas obserwuje, Kaziu…[]

- Kazik - ziewnął wojownik. - Kazik, wstawaj!

Jedyna czynność, na jaką bard łaskawie się wysilił, było przewrócenie się na drugi bok. Grajek pomimo swego ciekawego temperamentu, był singlem. Od urodzenia. Bardzo nie lubił, kiedy ktoś przerywał mu sny takie jak ten.

Ian westchnął zirytowany.

- Rusz (_!_) ! - krzyknął. - Musimy płynąć dalej.

Kazik rozprostował ramiona i przywitał się z długowłosym głośnym ziewnięciem. Ostatnie, co pamiętał z ich rozmowy poprzedniej nocy, był zagrany przez niego utwór na lutni z miłym dodatkiem jego wokalu. Chyba był to kawałek o pewnej białogłowie, co to się bała pogrzebów.

- Chrapałem? - spytał z ciekawości.

Owe pytanie nieco zaskoczyło Iana. Siedzący obok niego facet po prawdzie nie chrapał, ale musiał mu się, jak wywnioskował wojownik, śnić jakiś bardzo fajny sen, gdyż wydawane w nocy przez Kazika dźwięki były dość… nietypowe.

- Tak - odparł krótko, ukrywając perfekcyjnie niezręczne uczucie, które w środku go krępowało.

O bogowie, gdyby tu była Heathera…

Na szczęście w męskim towarzystwie wszystko wydawało się być pozbawione zbędnej powagi. I bardzo dobrze!

Powód ukrycia umiejętności wokalnych, jakie grajek zaprezentował mu podczas snu, był bardzo prosty. Najzwyczajniej w świecie nie chciał, aby biedaczyna stresowała się przy następnym spaniu. A śpiący na stojąco kompan byłby dla niego bezużyteczny.

- Wiesz co - rzekł wojownik, wstając z miękkiej trawy. - Myślę, że powinniśmy odbić od brzegu.

- A śniadanie?

- Mam złe przeczucia, Kaziu.

- A ja mam <kura> pusty żołądek, mój Ianiku kochany.

- Zjemy na statku, jak już wyjdziemy na pełne morze. Ty zjesz, ja przejmę na chwilkę ster, a później zmiana. Pasuje? Teraz bądź cicho, bo chyba coś słyszałem.

- Wiesz, wolał bym zjeść na spokojnie tutaj - kontynuował zrzędzenie bard.

- <wuj> mnie to obchodzi, <kurka>! - zdenerwował się mężczyzna. - Skończ na chwilkę z tym <pip pip> o jedzeniu i daj mi posłuchać!

Kazik zaklął siarczyście pod nosem. Posłusznie jednak się uciszył, gdyż on także usłyszał podejrzane coś. Nie był w stanie rozpoznać, czy były to przyciszone rozmowy, czy też ktoś się do nich zbliżał. Na wszelki wypadek także wstał z miejsca.

Wiem. Mało.

Ale Przybysz jest chyba przeklęty... znowu zaczyna się kryzys weny, a tym razem mam na głowie dwa opka.

Muzyczka już nie pomaga.

Berk, mamy problem!

Jakieś sugestie?

***

Wiem, że nextów nie ma, ale spokojnie.

Jak wrócę w niedzielę, to pod wieczór dostaniecie i zakończenie Metra, i dłuższego nexteła z Przybysza.

Na pocieszenie dodam, że owe opko skończy się jednak dobrze.

Wiecie, z mojego punktu widzenia taki Koszmar zwany życiem miał dobre zakończenie.

:)

Pójdźmy naprzód o pięć minut…

Po namyśle cała ta historia wydała mu się nawet zabawna. Kazik w dalszym ciągu coś nawijał do ich nowych towarzyszy, pomimo wyraźnego znużenia idących obok mężczyzn w czerwonych szatach. Z każdym kolejnym krokiem wbijali swe kostury w ziemię z coraz większą mocą, próbując tym samym wyładować choć trochę nagromadzonej w ich czystych duszach frustracji.

Nie trzeba było być geniuszem, aby móc wywnioskować, że najchętniej zdzieliliby barda kijami w łeb. A jednak nie mogli.

Ci dwaj byli bowiem potencjalnymi owieczkami do wyprania mózgu.

Dwie zbłąkane na tym złym i nieortodoksyjnym świecie duszyczki musiały zostać w ich mniemaniu nawrócone. A że ci ,,nieczyści” o ich kulcie słyszeli po raz pierwszy… jakoś wypadło im to z głowy.

Po chwili błądzenia po lesie, oczom idącej grupce ukazała się wielka, kamienna świątynia.

Ian lekko się wzdrygnął.

Teoretycznie to miejsce kultu wyglądało dużo lepiej, niemniej jednak ostatnia wizyta wojownika w tego typu przybytku skończyła się dla niego nie najlepiej.

Złe wspomnienia… nic na to nie poradzisz.

Cofnijmy się jednak o cztery minuty…

Gdy tylko grajek stanął na nogi, wyskoczyli. Zostali otoczeni. Nie było nawet najmniejszej szansy na ucieczkę. Ni wała…

Długowłosy zrobił szybkie rozeznanie w sytuacji. Czterech przed nim plus dowódca z wielkimi, czarnymi sygnetami. Czyli pięciu, jeśli nie liczyć jeszcze kilku, którzy najprawdopodobniej chowali się gdzieś w krzakach. Jak znał swoje szczęście, zapewne byli uzbrojeni w kusze. Oprócz tego trzech z lewej, i tyle samo po prawej. I jeszcze jeden gdzieś za ich plecami. I wszyscy uzbrojeni w najdłuższe kostury, jakie Ian w życiu widział.

Muszą mieć niezłe kompleksy, pomyślał.

Mógłby wyjąć broń i ich wszystkich zasiekać. Nawet strzelcy wyborowi, których dojrzał na drzewach, nie byliby aż takim problemem. Problem był jeden. Nie chciał narażać Kazika. Wiedział, że ten na pewno umie się bronić.

Jest jednak duża różnica między obiciem zataczającego się pijaczka, a byciem obitym przez grupę zakompleksionych na punkcie swej męskości fanatyków.

Krótko mówiąc, byli w głębokiej rzyci.

Brodaty facet w czerwonej szacie z dużym kapturem i z sygnetami na palcach podszedł bliżej. Jako jedyny nie miał przy sobie żadnej broni. Mimo to sprawiał wrażenie masywnego i niebezpiecznego. Kiedy Ian zauważył jego mięsień, widoczny nawet przez szeroki rękaw szaty, zrozumiał że raczej nie chciałby jakiejkolwiek konfrontacji z tym panem.

W głowie miał wizję, jak brodacz łamie go dwoma palcami w najgrubszym miejscu.

Bolało.

- Kim jesteście, na potęgę Korama?

Kimkolwiek jest ten Koram, pomyślał bard.

- Jesteśmy tylko… hm, turystami - odparł wojownik. - Zatrzymaliśmy się na tym wybrzeżu na jedną noc… i właśnie chcieliśmy odpływać. Nie mieliśmy pojęcia, że ktokolwiek zamieszkuje tę wyspę.

Błysk w oku. Tak jakby zwierzyna wypatrzyła swą ofiarę, w której zaraz zatopi kły i będzie czerpać dziką przyjemność z widoku ciepłej, czerwonej posoki na swych brudnych łapach. Raczej zły znak.

- A czy wierzycie w bogów? - spytał nagle przywódca.

- <choroba>, musiał spytać akurat o to - szepnął Kazik, po czym dodał głośniej. - To trochę skomplikowane.

- Wyjaśnij - poprosił jeden z typków w czerwonych szatach, które swoją drogą wyglądały dość demonicznie.

Przynajmniej dla barda. Długowłosy widział bowiem kilka razy swą kruczowłosą ukochaną w pewnych… sytuacjach. W związku z tym miał on nieco inną definicję dla słowa ,,demoniczny’’. I bynajmniej nie chodziło tu o okres.

- Wierzymy w bogów - odparł Ian. - Niemniej jednak…

- A kult krwawego Boga?! - oburzył się przywódca.

- Mógłby pan rozwinąć swoją wypowiedź? - spytał grajek.

Brodacz spojrzał na niego gniewnie.

- Morda w kubeł!

- Oczywiście.

Machnął tylko ręką, a część tego czerwonego oddziału ruszyła za nim. Kusznicy zeszli z drzew i poszli nie wiadomo gdzie. Pozostali lekko popchnęli przybyszy, uświadamiając im, że mają iść z nimi.

Nie ma to jak ,,siła argumentu”.

Dlaczego do nazw rozdziałów dodaję te <*****> wielokropki…?[]

Zbudowana z kamienia budowla sprawiała od środka jeszcze większe wrażenie. I nie chodziło tylko o pokaźne rozmiary (Ich architekci też musieli mieć nie lada problemy, pomyślał zgryźliwie Ian.) Wszystko było niedokładnie oświetlone żarzącymi się pochodniami, sprawiając dość przygnębiające wrażenie.

I jeszcze te ogromne arrasy z wielkim, potężnym mężczyzną, umazanym we krwi swych wrogów. Domyślili się, że to był Koram.

Zatrzymali się.

- Zaprowadźcie ich do komnat - powiedział donośnym głosem brodacz, korzystając z potężnego echa. - Trzeba wszystko przygotować na jutrzejszą inicjację, moi bracia.

Następnie udał się do pobliskich drzwi. Duże.

Zanim ich odprowadzono, ujrzeli jeszcze fragment sali, do której wchodził mężczyzna. W ostatniej chwili Kazik zauważył ozdobiony ołtarz. Szybko jednak poprowadzono ich do pobliskiego korytarza. Idąc dalej schodami w dół zrozumieli, że zwiedzili jak dotąd marny procent całości.

Po pięciu minutach podeszli pod drzwi. W międzyczasie część ich ,,eskorty” poszła w stronę bocznych korytarzy.

Było przy nich tylko trzech. Walka nie miała jednak sensu, gdyż po drodze odebrano im rzeczy osobiste. Długowłosemu zabrano miecz, a rozwścieczonemu bardowi lutnię.

- To gwałt na sztuce! - warknął, gdy ogolony na łyso adept otworzył kluczem wejście do komnaty.

- Czy ktoś może mi wre… AŁA!

Grajek wpadł do środka. Wojownik musiał przyznać, że kopniak został wymierzony z artystyczną wręcz precyzją. Gdyby takie rzeczy pokazywano kiedyś w muzeach, to może nawet by do nich chodził.

- Spokojnie, bracie - szepnął najstarszy z panów w czerwonych szatach. - Złość do niczego nie doprowadzi.

- Przepraszam cię, bracie - odparł uspokojony. - Ale niestety nawet sam Koram musiał czasem uciekać się do solidnego kopa w rzyć.

Ian bez niczyjej pomocy sam wszedł do środka.

- Tylko niczego nie próbujcie! Zaufajcie nam. Tak będzie dla was lepiej!

Kiedy drzwi się zamknęły, a w zamku dało się usłyszeć odgłos gmerania kluczem, wojownik podszedł do swego przyjaciela. Wyciągnął rękę, aby pomóc mu wstać, z czego jego obolały towarzysz skwapliwie skorzystał.

- Boli.

- Tak szczerze powiedziawszy, to sam się o to prosiłeś swoim gadaniem - powiedział mężczyzna.

Bard dotknął kopniętego miejsca.

- Ale żeby od razu w rzyć? - spytał z wyrzutem. - Co się stało ze starymi, dobrymi metodami, jak kulturalne zwrócenie uwagi?

- Zostały wyparte przez sprawdzone kopniaki - mruknął sceptycznie Ian.

- Świat jest okrutny.

- O tym akurat wiedziałem, już w wieku dziesięciu lat.

Kazik powoli usiadł na jednym z krzeseł, stojących przy niewielkim stoliku ze świeczką. Po minie mężczyzny, długowłosy zorientował się, że siadanie jeszcze przez długi czas będzie Kaziowi sprawiało niemałe problemy.

Nie był tym faktem zaskoczony.

Ten kopniak…

Czysta poezja.

- W każdym bądź razie, powiedz mi, Ian. Czego oni od nas chcą? Żebyśmy się nawrócili na ten ich kult, czy co?

- Na to wygląda - odparł wojownik, siadając po drugiej stronie stołu. - To jacyś fanatycy, zaślepieni swoją religią. Chociaż w sumie to nawet nie jest religia, tylko jak powiedziałeś, jakiś drobny kult.

Bard spojrzał w sufit.

Potrzebował chwili na przemyślenia.

- Jakiś plan ucieczki? - spytał po chwili długowłosy.

- Ni <wuja>! - odparł Kazik.

- Nie mamy nawet broni. Ani wytrychów. Ani szczęścia.

- Gorzej już być nie może - jęknął grajek.

Chwila milczenia.

- Nie chcę cię dobijać, ale chyba jednak może.

Spojrzał się na Iana. Następnie rzucił okiem na łóżka, bo tam właśnie patrzył mężczyzna. Jak się okazało, było to jedno łóżko.

Pokój zrobiono z myślą o małżeństwie.

- <kurka>! - zaklął pod nosem.

- Lepiej bym tego nie ujął.

*Początek transmisji*

Chorobcia, znów wyjeżdżam.

Cierpliwości...

Delikatnie położyła rękę na jego talii. Poczuł jej kojący oddech na swej szyi. Uśmiechnął się. Uwielbiał gdy jego ukochana była przy nim. Wiedział, że czuła się wtedy bezpieczna. A może i nawet spełniona. Wiedział tylko, że każdej nocy chciała być nigdzie indziej, jak w swym łóżku. Razem z Ianem.

Otworzył gwałtownie oczy.

Nadal był w tym dziwnym pokoju w tej jeszcze dziwniejszej świątyni.

Zatem skąd ten dotyk?

Spojrzał na osobę śpiącą obok niego. W tym momencie był naprawdę wściekły. Jeśli kopniak z poprzedniego dnia zabolał barda, to potężny strzał łokciem w nery był uderzeniem stu gromów naraz.

- O <kuchka>! – jęknął Kazik.

- Ty <chędożony> idioto! – warknął wojownik. – Ja rozumiem, że byliśmy zmuszeni spać w jednym łóżku, ale <kurka> mać, bez przesady z tą ręką!

- Stary, czemu tak brutalnie?!

- Bo myślałem, że jestem w domu i śpię z moją Heatherą!

Grajek pokiwał głową ze zrozumieniem.

- A więc tak się nazywa twa wybranka serca. W sumie teraz po części cię rozumiem. Gdybym myślał, że śpię z jakąś kobitką, a tu nagle pojawiłby mi się na jej miejsce jakiś facet, to raczej bym nie skakał z radości.

- Wybacz – mruknął długowłosy. – Trochę mnie poniosło, jak widać… cicho, ktoś idzie!

Piorunem wyskoczyli z barłogu i nałożyli buty. Spanie w nich byłoby co najmniej niewygodne. Gdy tylko się ogarnęli, usłyszeli klucz, wkładany do zamka.

- Nałóżcie to! – powiedział stanowczo mnich, rzucając w nich czerwonymi szatami. Takimi samymi, jakie nosili pozostali mieszkańcy tej świątyni.

Drzwi się zamknęły tak nagle, jak się otworzyły.

- Acha… a więc tak wygląda u nich poranne powitanie. No <kura> nie powiem, bardzo mi miło, dzięki za troskę!

- Daj spokój, Kazik. Myśl lepiej gdzie mogą trzymać nasze rzeczy. Jeśli przetopili mój miecz na kawałek stali, to pozabijam ich choćby i zakurzoną miotłą!

Zaczęli zakładać na siebie krwistoczerwone ubrania.

- W sumie nawet pasuje – powiedział bard, nakładając kaptur.

Ian również zasłonił głowę.

Zawsze mogliby się wtopić w tłum.

Chociaż jak znam moje szczęście, pomyślał, to pewnie obok nas będą raptem trzy osoby na krzyż.

- A ta Heathera. Jak ją poznałeś?

- Długa historia.

Drzwi ponownie zostały otwarte.

- Witajcie, moi bracia!

Jednak się mylił. W wielkiej sali zebrało się kilkudziesięciu fanatyków w czerwonym. Jedyny problem był taki, że stali oni przy ołtarzu, pilnowani przez brodacza i kilku strażników. Wszyscy pozostali natomiast stale ich obserwowali.

- Tak więc to tyle jeśli chodzi o ucieczkę – szepnął Kazik.

Przywódca mnichów zaczął nawijać coś o krwawym Bogu, o jego kulcie, o końcu świata, o datkach na Boga (a konkretniej na prywatne zachcianki brodatego), no i rzecz jasna o nawróceniu nieczystej dwójki.

- Niech się stanie! – krzyknęli nagle wszyscy zebrani.

Przywódca podszedł do tajemniczego przedmiotu obok. Dopiero teraz zauważyli czarną czarę z rozżarzonymi węglami, podobnie jak fakt, że typek nie wziął ze sobą, w przeciwieństwie do strażników, kostura.

- Długowłosy, odsłoń swą klatkę piersiową, bardzo proszę – mruknął jeden z mnichów.

Brodacz tymczasem wziął do ręki jeden z węgli.

Początkowo Iana zszokował brak reakcji u tego człowieka. Przecież ten nieopisany ból powinien… dopiero po chwili zajarzył, że mężczyzna miał nałożoną rękawicę. Co ciekawe ze smoczej skóry. Wszystko się wyjaśniło.

- No, wystawiaj klatę – rzekł brodaty.

Wojownik spojrzał w dół, po czym uklęknął.

- Momencik, jeśli łaska – rzucił. – Bóg nie ucieknie, a but sam się nie zawiąże.

Kazik również uklęknął, udając że wiąże buty.

- Za moment zabierzesz kostur gościowi zza pleców – szepnął długowłosy – i zaczniesz <nawalać> go tym kijem ile sił w łapach.

Wstali.

Ian bez mrugnięcia okiem sięgnął dłońmi do guzików, które miał przyszyte do szaty. Następnie rozpiął koszulę. Odchylił ubranie, wystawiając ciało na łaskę mnicha i jego węgielka.

- Niech nasz Pan zbawi twą duszę! – zawołał brodacz przybliżając gwałtownie węgiel do klatki piersiowej wojownika.

Dwie sekundy później mężczyzna zawył z bólu.

Taki przynajmniej był plan przywódcy kultu, który wszystko ułożył sobie w głowie z dużym wyprzedzeniem. Jednak jego doskonały plan nie przewidział jednego - kopniaka w czuły punkt.

Zanim zdążył krzyknąć, długowłosy z ogromną siłą przyciągnął rękę brodacza do jego twarzy. Wysoka temperatura dosłownie zaczęła palić mu twarz.

Nie upadł nawet na ziemię, a zaskoczony strażnik stracił swój kostur i otrzymał uderzenia w głowę. Drugi zaatakował barda, ale ten pewnie sparował cios. Ian wykorzystując zamieszanie uderzył mnicha w tył głowy.

- Biegnij! – wrzasnął wojownik.

Kazik chciał już biec za swym przyjacielem, ale ktoś złapał go za kostkę. Nie kto inny, jak sprawca tego całego zamieszania. Długowłosy obrócił się i pewnym ruchem buta znokautował podnoszącego się mężczyznę.

- Za mną, do tamtych drzwi!

Pozostali zebrani na tej sali zdążyli się już zerwać z miejsc, ale dopiero w tym momencie zaczęli ścigać zbiegów. Kilka sekund. Uciekinierzy dobiegli do drzwi, które znajdowały się blisko ołtarza. Otwarte. Co za ulga.

Wparowali do środka i instynktownie zamknęli drzwi. Podeszli do ogromnej szafy i zepchnęli ją na ścianę, barykadując przejście. Mnisi nie mieli już jak dostać się do środka tą drogą.

- Nie ruszaj się.

Grajek spojrzał się na młodego chłopaka, siedzącego na krześle przy stole. Miał góra szesnaście lat. Obok niego stały dwie obalone flaszki trunku, o bardzo prawdopodobnej zawartości alkoholu.

- Algheakakmosznapotrkaowaćwernegosugekwafegooga?! – wybełkotał nastolatek.

- Ian, patrz! Twój miecz i moja lutnia!

- Wygląda na to, że farciarsko trafiliśmy do zbrojowni, a strażnik pomimo młodego wieku zdążył się urżnąć jak świnia. Szczęście nam sprzyja!

Skradając się wzdłuż ściany dotarli do komody z ich rzeczami. Umieszczenie zbrojowni obok sali z ołtarzem było najgłupszym możliwym posunięciem ze strony szalonych wyznawców jakiegoś tam bożka.

- Dobra, chyba wszystko już mamy – mruknął wojownik, zapinając ostatnią klamrę pochwy na swój miecz. – Teraz po cichu znajdźmy jakieś wyjście.

Kazik podniósł stojącą na pobliskiej szufladce butelkę.

- Zostaw to mnie – szepnął biorąc dwa kieliszki.

Dosiadł się do stołu.

- Hej, młody! Coś niewyraźnie wyglądasz. Napij się czegoś mocniejszego!

Chłopak o blond krótkich włosach zrobił wielkie oczy. Spojrzał się na Iana, który stał oparty o ścianę i obserwował całą tę sytuację z wyraźnym rozbawieniem.

- No chłopie, zdrówko!

Strażnik wziął do ręki kieliszek.

- Nieesteścieasemtymibiegamicoeliyćawróeni?

- My już zostaliśmy nawróceni – zapewnił go grajek. – Napijmy się, za nasz ukochany kult!

- Eestemażtakijanyaywamufeszyć… aenapićemoge!

Kieliszki się zderzyły, a następnie alkohol poszedł prosto do ich gardeł.

Ale słabizna, pomyślał Kazik.

- Powiedz mi, czy tu jest jakieś tajne wyjście? – spytał bard, polewając drugą kolejkę. – To dla nas bardzo ważne.

- Aewnoażnenieiaczej – wybełkotał nastolatek, popijając kolejną dawkę napoju.

Grajek postanowił powstrzymać się od dalszego picia. Nie dlatego, że bał się o swoją głowę. Po prostu dla niego ten trunek był takim ścierwem, że wolał sobie odpuścić. Blondyn wskazał pobliską pochodnię, która jako jedyna w pomieszczeniu nie płonęła.

- Asycznyumerzwignią…

Ian pociągnął pochodnię. Po chwili obok niego pojawiło się tajne przejście.

- Aprowadziasostonazenącz!

- Dzięki wielkie, przyjacielu. Ratujesz nam tyłki. Reszta flachy twoja.

Udali się w stronę wyjścia.

- Owodzenia, opaki! – zawołał nastolatek, machając im na pożegnanie.

Po chwili zapanowała cisza.

- Iostałemnowusam!

Podniósł butelkę na wysokość twarzy. Uśmiechnął się głupkowato.

- Ynajmniejtymieozumiesz…

Panowie, wychodzimy…[]

- Słoneczko przygrzewa - podsumował sytuację Ian, zasłaniając oczy ręką.

- Chętnie bym sobie ten cudny wschód pooglądał, - mruknął Kazik - ale wolałbym podziwiać z naszej łodzi.

Wojownik, chcąc nie chcąc, musiał przyznać bardowi rację. Zeskoczył ze skały, na której stali, i zaczął iść w kierunku plaży. A przynajmniej tak mu się zdawało. Nie minęła bowiem nawet chwila jak weszli do gęstego lasu, a konkretniej dżungli, w której ni wała, nic nie było widać.

- <pipciane> chaszcze! - warknął grajek.

- Spokojnie, zaraz coś wymyślę.

Długowłosy wyjął swój niezawodny dwuręczny miecz do siania zniszczenia, po czym za nic mając sobie jęki ekologów, zaczął bezceremonialnie ciachać liany, liście i gałęzie, niszcząc tym samym bezpowrotnie ze dwa zagrożone gatunki jakichś porostów, czy innych chwastów.

Po kilku minutach energicznego machania ostrzem na lewo i prawo, wyszli wreszcie na niewielką polankę, otoczoną naturalnie kolejnymi fragmentami dżungli.

Ciekawe gdzie jesteśmy, pomyślał Ian.

- W którą teraz?

Mieli do wyboru przynajmniej cztery ścieżki. Każda z nich mogła prowadzić zarówno nad brzeg, jak i z powrotem do świątyni. Druga opcja nie wydawała się miłym wyjściem.

Szelest w krzakach.

- Cicho - syknął automatycznie do swego towarzysza, przyjmując postawę obronną.

Doskonale wiedział, że raczej nie była to zwierzyna. Bał się, że nie jest to tylko jeden zbłąkany tubylec.

Zanim informacja zdążyła dotrzeć do mózgu, z broni kusznika, który wyskoczył z tychże krzaków, wystrzelił bełt. Słoneczne światło oślepiająco odbijało się od stalowej końcówki. Bełt leciał z ogromną prędkością, a jednak dziwny tik, który w przypadku wojownika zapewne nazywał się refleksem i doświadczeniem, kazał mu odskoczyć.

Pocisk przeleciał gdzieś między prawym łokciem, a biodrem mężczyzny.

Wbił się w pobliskie drzewo. Ian po samym głośnym dźwięku wbijania się bełtu w korę zrozumiał, że gdyby nie krok w bok, prawdopodobnie przeszyłoby go na wylot.

Kazik usłyszał kroki.

Drugi napastnik. Gdzieś za nim.

Obrócił się. W ostatniej chwili cofnął głowę do tyłu, unikając tym samym o marne milimetry kontaktu z ostrzem sztyletu. Młody mężczyzna z nałożonym czerwonym kapturem zdążył za to uderzyć barda w twarz.

Upadł.

Przytrzymał ostatkiem sił ręce atakującego, które próbowały wbić sztylet gdzieś w krtań barda. A ta przecież była dla niego bardzo cenna.

Wiedział, że jego waleczny przyjaciel walczy z poprzednim mnichem.

Nadal jednak siłował się z przeciwnikiem, widząc przybliżające się do jego szyi ostrze. W oczach duchownego dojrzał tylko fanatyczną rządzę mordu. Spojrzenie pozbawione jakichkolwiek uczuć, czy ewentualnych wyrzutów sumienia. Widział także zawziętość, pomieszaną z psychopatyczną furią.

Nad mężczyzną w czerwonych szatach stanął ktoś jeszcze.

Czy na tym ma polegać moja śmierć, pomyślał rozpaczliwie Kazik, na zdechnięciu na jakiejś wyspie, zapomnianej przez cywilizację? Wspaniale!

Tajemnicza postać chwyciła ręce napastnika i powoli zaczęła przybliżać je do gardła fanatyka.

Ten upadł obok, próbując uciec, lecz ostrze nieubłaganie wbiło się w jego szyję. W ostatnich chwilach spojrzał zaskoczonym wzrokiem na przybysza. Gdy krew poczęła wylewać mu się z ust, przestał już odczuwać jakikolwiek ból.

Bard popatrzył na swego wybawiciela.

Dopiero wtedy dojrzał długie, kręcone włosy.

- Wstawaj. Musimy ruszać.

Nie wcześniej, niż środa.

Tak wiem, pewna osoba prawdopodobnie będzie mnie chciała teraz zabić, ale nic na to nie poradzę.

A tak swoją drogą - ja tam uważam, że KZŻ miał naprawdę fajne zakończenie.

Wybiegli z gąszczu bujnej roślinności. Zatrzymali się na chwilę, aby złapać oddech. Przez kilka minut bez przerwy biegli sprintem. Złapać oddech. Tylko na chwilę.

- Patrz - powiedział zdyszany Ian, wskazując ręką plażę. - Łaskawie nie zakosili nam naszej łodzi.

- Doprawdy, miłe z ich strony - mruknął Kazik, opierając się ręką o drzewo.

- Chodźmy, nie ma czasu do stracenia.

- Poczekaj - odparł bard. - Daj strudzonemu artyście odetchnąć.

- Niech strudzony artysta łaskawie ruszy swą zamyśloną rzyć i pójdzie za mną.

Nikt nie rozumie poetów, pomyślał grajek, niechętnie truchtając za wojownikiem w stronę ich małego stateczku, który najprawdopodobniej był ich jedyną drogą ucieczki.

Długowłosy wskoczył na pokład. Od razu sięgnął po wiosło, aby odepchnąć łódź od brzegu. To samo uczynił jego przyjaciel.

Nagle usłyszeli krzyk.

Potem się powtórzył.

- Co to było? - spytał zdziwiony Kazik.

Głosy były coraz głośniejsze i wyraźniejsze. Zbliżały się. Po chwili zrozumieli, że to nie był krzyk. To był przepełniony cierpieniem wrzask. Dochodził z lasu. Konkretnie z miejsca, gdzie poprzedniego dnia ukrywali się duchowni, przed złapaniem podróżników.

- Głupcze! Pozwoliłeś im uciec!

- O nie - szepnął Ian.

Z gęstwiny wyłoniła się grupka fanatyków.

Nagle spośród nich wyszedł ich przywódca. Wielkolud nie był jednak sam. W jednej ręce trzymał nóż. Zakrwawiony. Drugą natomiast trzymał twardym uściskiem włosy chłopaka, który pokazał im tajne przejście. Miał ciętą ranę na brzuchu.

Brodaty duchowny rzucił dzieciaka na ziemię. Uklęknął obok.

- Nauczę cię posłuszeństwa! - warknął, przytrzymując chłopaka za gardło.

Ten zaczął się wierzgać. Wiedział, że zostanie ukarany. Wiedział też, że nie będzie litości.

Nie dla niego.

Ostrze wbiło się gładko w oczodół. Chłopak zawył z przeszywającego bólu. Chciał złapać się za miejsce, w którym przed chwilą miał prawe oko. Uniemożliwili mu to pozostali troskliwi bracia w wierze, którzy przytrzymali mu ręce.

- Błagam, oszczędź - jęknął ze łzami.

- Nie!

Nóż został użyty ponownie. Tym razem na drugim.

To już nie był wrzask. To było jedynie błaganie o śmierć.

Nie mogli nic zrobić. Odbili się już od brzegu. Zanim by powrócili, chłopak byłby już dawno martwy. Mogli jedynie patrzeć, jak ich wybawca kona w męczarniach.

Brodacz podniósł się z ziemi.

- Tak kończą niewierni! - krzyknął do nich, wskazując nożem na męczennika.

W tym samym momencie pozostali duchowni zaczęli okładać bezbronnego chłopca swymi kosturami. Po kilku ciosach już nie krzyczał. Jego koszmar dobiegł końca.

Mężczyzna spojrzał na nich z pogardą.

- Koram jest sprawiedliwy! - zawołał. - A my wypełniamy jego wolę! Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam.

Odeszli.

Bez skruchy, bez wyrzutów sumienia.

Martwe ciało chłopca leżało zmasakrowane na ciepłym piasku plaży. Z wyprutymi oczami i z poszarpanym ubraniem oraz skórą, powoli zabarwiał piach czerwoną cieczą. Wszystko w świetle słońca, które obserwowało całą scenę.

- Nie możemy go tak zostawić - szepnął zdruzgotany bard, przysiadając na deskach pokładu.

- Możemy - odparł Ian. - I obawiam się, że musimy.

Grajek spojrzał z niedowierzaniem na swego towarzysza.

- Jak to? Nawet go nie zakopiemy? Po ofierze, którą za nas poniósł…

- Oni tylko na to czekają. Chcesz, aby jego poświęcenie poszło na marne?

Zamilkł.

Wojownik również usiadł. Musiał wszystko dokładnie przemyśleć. Widział w swoim życiu wielu ludzi, którzy kończyli tak jak tamten dzieciak, a nawet gorzej. Rzadko jednak zdarzało się, aby była to osoba mu znana.

- Gdzie są twoi bogowie?

Kontakt wzrokowy.

- Czemu na to pozwolili?

- Nie wiem, Kazik. W takich chwilach nawet nie wiem, czy rzeczywiście gdziekolwiek są.

- Nawet jeśli istnieją, - kontynuował bard - to czemu urządzają nam na Ziemi takie piekło?!

- Sami je sobie urządzamy.

Wstał.

- Ruszajmy dalej - westchnął. - Wiatr zaczyna nam sprzyjać, pójdę za ster.

Potrzebował chwili na refleksje. Chwili samotności. Podobnie jak jego przyjaciel.

Zapadał wieczór. Słońce niespiesznie zachodziło za horyzontem. W oddali widzieli natomiast kolejną wyspę, na której planowali się zatrzymać. Ian nadal stał za sterami. Przez cały dzień nie zamienili ze sobą nawet słowa. Nie byli w nastroju.

Kazik trzymał swoją lutnię.

Zapatrzył się na czerwone słońce i na krwiste odbicie, jakie pozostawiało na tafli wody.

Trzy dźwięki. Później trzy akordy. Piosenka pisała się praktycznie sama.

- Wszystko wydaje się takie samo

A jednak inne jest wszystko

Wojownik także spojrzał na zachód słońca.

- Ja dalej widzę krew Boga

Za wasz czyn spotka was kara sroga

Słońce. Odbicie. Rzeczywiście tego wieczora wszystko było inne.

- Ja jednak widzę krew Boga

Ja ciągle widzę krew Boga

Ja dalej widzę krew Boga

Ja ciągle widzę krew Boga

Krew Boga… wiedział, że będzie widział ją do końca życia. Ludzie na całym świecie już mieli o to zadbać.

- Obejrzyjcie swe dłonie i twarze

Są czerwone od Boga krwi

Zastanówcie się, co zrobiliście

Czy naprawdę Go zabiliście?

Zabili. I zabijają nadal.

- Ja jednak widzę krew Boga

Ja ciągle widzę krew Boga

Ja dalej widzę krew Boga

Uderzył w struny ostatni raz.

- Ja ciągle widzę krew Boga.

(KULT - Krew Boga)

Miłość to jednak drobna cwaniara…[]

- Dobranoc, Kazik - mruknął wojownik.

- Eebanoc, jian…

Długowłosy ułożył głowę na poduszce, którą na szczęście zostawił w łódce, zanim ich pojmali. Poszewkę uszyła mu swego czasu Heathera. Prosta, bez żadnych skomplikowanych wzorków, ale pod względem sentymentu przebijała prawie wszystko.

Niedługo miały stuknąć jej jakieś trzy latka.

Zapatrzył się w płonące ognisko. Przymknął oczy.

Zastanawiał się, co dzieje się z jego ukochaną.

- Nienawidzę go! - warknęła.

Jedno z ostrzy topora wpiło się głęboko w korę drzewa.

Kobieta, w srebrzystej zbroi szybko wyciągnęła broń, zakręciła popisowe dwa młynki i rzuciła w drugie drzewo. Tym razem wbiło się dolne ostrze.

Topór z dwoma ostrzami, jeden na górze, drugi z drugiej strony i na dole, uznała za jedno z najlepszych jej dokonań w życiu. Tyczyło się to również solidnego pancerza, który nie dość, że pozwalał na niesamowitą mobilność, to jeszcze służył za doskonałą ochronę. Tutaj co prawda korzystała z drobnej pomocy, ale i tak czuła się silna.

Próbowała ponownie wyjąć swą broń. Niestety rzuciła za mocno, przez co topór utknął.

- <kurka> - skomentowała ten stan rzeczy wojowniczka. - <chędożony> w (_!_) <niedobry> <skurczy syn>! Wyjmij się, <khemkhem> ścierwie!

Po niecałej minucie i kilkunastu siarczystych wypowiedziach, kruczowłosa wreszcie wydobyła swój oręż z rąk, a właściwie kory, posągu natury.

- Nienawidzę - szepnęła ze złością.

Kopnęła leżący pod nogami kamień i usiadła na trawie.

Odłożyła topór na bok.

Zmieniła się. Temu nie mogła zaprzeczyć. Ze spokojnej sympatycznej dziewczyny zmieniła się w wiecznie wściekłą, niebezpieczną wojowniczkę. Zrozumiała wreszcie Iana. Jej życie na dłuższą metę również nie rozpieszczało.

- Nienawidzę…

Ale na pewno na mnie czeka, pomyślał, bo kto jak nie ona.

Chrapnięcie. Spojrzał na barda. I to by było na tyle jeśli chodzi o temat wyspania się.

Powrócił do pozycji siedzącej. Wystawił ręce przed siebie, aby je ogrzać. Od ognia biło niezwykle przyjemne ciepło, rozlewające się po całym jego ciele. Zupełnie jakby był w domu. W tym prawdziwym.

Jednak nawet głębokie zamyślenie nie mogło uśpić jego czujności.

Spojrzał się na pobliskie drzewo. Za nim postać, albo zwierzę. Na dwóch nogach, czyli raczej postać. Podejrzana persona z żółtymi oczętami przypatrywała się mu z ogromną pewnością siebie. Coś było w nich jednak przyciągającego.

Bez wątpienia była to kobieta. Lub przynajmniej istota dziewczyno podobna.

Postać zniknęła.

Wbrew rozsądkowi wstał i najciszej jak umiał, aby nie obudzić swego towarzysza, udał się w tamtym kierunku.

A czy ty wiesz, że właśnie stuknął okrągły rok od czasu opublikowania Przybysza? Tak, tak, wytrzymaliśmy z Ianem już roczek, i nie zanosi się, abym miał się z nim w najbliższym czasie rozstać. W najbliższym :)

W każdym bądź razie, dziękuję wam za zaufanie. Za cierpliwe znoszenie braku weny, czy za wszelkie wsparcie, jakiego mi udzieliliście.

Bez was Ian skończyłby bardzo szybko.

A teraz chwalić się - kto, oprócz Aniołka i Trolla jest z długowłosym od samego początku?

Skoro zdrowy rozsądek towarzyszył mu przez calutkie życie, gdzie ten wredny gnom zapodział się w tamtej chwili? Zostawiał Kazika samego, właził do niezbadanego lasu w środku nocy i jeszcze podążał za jakąś podejrzaną kobietą, której nawet nie znał!

Co ja robię, spytał siebie w myślach.

Nie wiedział czego oczekiwał.

Może znaku od bogów.

Może nagłego uaktywnienia się jakiegoś instynktu, który kazałby długowłosemu zabierać stamtąd swą rzyć w trybie ekspresowym.

A może czegoś zupełnie nieoczekiwanego.

Co ja od…<wyczyniam>, pomyślał już nieco dosadniej.

Cały czas miał w zasięgu wzroku tajemniczą osóbkę, która z jakiegoś nieznanego mu powodu szła w gęstwinę coraz głębiej i głębiej. Nie podobało mu się to od samego początku. A mimo wszystko szedł. Kontynuował swój samobójczy marsz.

Bo w to, że w tym wszystkim jest jakiś haczyk Ian nie wątpił.

Próbował sobie to jakoś racjonalnie wytłumaczyć. A to, że potrzebował bliskości, a to że musi to przecież zbadać.

W pewnej chwili pomyślał o Heatherze. Znowu.

Kobieta, za którą podążał, też najprawdopodobniej miała włosy czarne niczym niebo, które dyndało nad jego pustym i otumanionym łbem. A może blondynka?

Musiał.

Musiał za nią pójść.

Nawet jeśli będzie musiał wskoczyć w ogień. Albo w dziurę. Albo w dziurę… tylko że głębszą.

Coś w niej było pociągającego. Coś strasznie kobiecego. Nawet w ciemnościach widział jej atrakcyjne kształty. Co ciekawe, jego męski, sprośny umysł dopiero w tym momencie przetworzył fakt, że kruczowłosa (chyba) jest prawie całkowicie naga.

A może to właśnie to go tak przyciągnęło?

Może to właśnie nagość była tą potężną siłą, która dokonała szybkiej dezaktywacji mózgu, uruchamiając za to hormony, pierwotne instynkty i pobudzenie części ciała, której nazwy lepiej nie przytaczać.

Lekkie światełko w tunelu.

A właściwie w lesie.

Na jedno wychodzi.

Aksamitne ciało kobiety zniknęło w jaskini, w której musiało płonąć ognisko. Wejście było przyozdobione kwiatami. Zamiast lian tulipany, róże… i tak dalej. Niestety, Ian nie znał się na chwastach.

Zanim zniknęła, posłała mu jeszcze spojrzenie. Nie dojrzał niczego, oprócz jej oczu. Żółć. Niby kolor zdrady, ale za to jaki piękny. Coś w tych oczach było dziwnego, nie sposób było temu zaprzeczyć.

Wszedł do środka.

Jako iż jutro stuknie mi na karku szesnastka, nexteł może się pojawić… za jakiś czas (ale za to środa będzie wolnym dniem kalendarzowym, a zatem...).

Miłe spotkanie…[]

- No dobra, skoro już tu wlazłem, - szepnął do siebie - to przynajmniej zachowam czujność i nie dam się zabić.

- Nie ma się czego bać.

Głos dochodził spod skalnej ściany. Siedziała na siedzisku. Konkretniej na marmurowym tronie, który kompletnie nie łączył się z surowym wystrojem jaskini. Dwa dywaniki na krzyż, kilka komód z książkami, na tytułach których można było połamać język w trzech miejscach, kominek i stół alchemiczny.

Niektóre składniki, leżące obok, były w stanie przyprawić o wymioty nawet najtwardszych wojowników.

Nie jego. I bynajmniej nie dlatego, że był twardy. Zapatrzył się bowiem na lokatorkę tego przybytku.

Rozsiadła się wygodnie na swym siedzeniu. Delikatnie głaskała dłonią swe rude włosy. A mógłby przysiąc, że wcześniej wydawała się mieć włosy jak Heathera.

Heathera. Co by powiedziała?

Starał się nie patrzeć w dół. Naprawdę się starał. Przegrał.

Podczas śledzenia tajemniczej kobiety zauważył, iż nie ma na sobie ubrań. To się akurat zgadzało. Od pasa w dół co prawda nie widział najciekawszego miejsca, gdyż dziewka bardzo sprytnie manewrowała nogami, zasłaniając to, co trzeba. Długimi i zgrabnymi nogami.

Rude loki zasłaniały z kolei drugą ciekawostkę żeńskiego ciała.

Poza tym nic.

- To miłe, kiedy ktoś mnie odwiedza - mruknęła z uprzejmym, a nawet rozkosznym uśmiechem. - Rzadko miewam gości na tej wyspie.

Przecież masz już wybrankę serca, powiedział w myślach do samego siebie.

- Ja tylko przejazdem…

Nic tu po tobie!

- Nie będę przeszkadzał - dodał, taktycznie się wycofując w stronę wyjścia.

Nie wstała z miejsca, ani nawet nie mrugnęła powieką. Uniosła tylko lewą rękę. Prawą nadal bawiła się włosami.

Poczuł dziwne mrowienie w brzuchu, które szybko rozprzestrzeniło się na całe ciało. Przystanął. Było bardzo dziwne, niepokojące. A z drugiej strony bardzo przyjemne. Tak przyjemne, że wykonał kilka kroków do przodu, wracając do punktu wyjścia.

Uśmiechnęła się znowu.

Opuściła dłoń.

- Też kiedyś bawiłem się magią - rzekł długowłosy. - Ale teraz… długa historia.

- Ależ ja ją doskonale znam.

Piękna i sympatyczna, ale podejrzana i tajemnicza. Mieszane uczucia.

- Co to było? - spytał, zmieniając temat. - To dziwne coś?

Wzruszyła ramionami.

- Drobne czary. Spokojnie, jestem nieszkodliwą wiedźmą.

Odgarnęła grzywkę z czoła.

- Do czasu.

Sytuacja ani trochę mu się nie podobała. Gdyby chociaż miał jakieś towarzystwo, nawet jeśli owym druhem w niedoli miał być Kazik, czułby się zawsze raźniej i pewniej. W teorii mężczyzna miał broń. W praktyce Ian był bezbronny.

- Nie chcę cię skrzywdzić, nie bój się - uspokoiła go wiedźma. - Chcę cię tylko poznać…

Chwila milczenia.

- …Ian.

- Skąd znasz moje imię? - spytał zdziwiony wojownik.

- Wiem więcej niż myślisz, skarbie.

Przebiegł go dreszcz, gdy usłyszał jak go nazwała. Gdyby to była jego kruczowłosa piękność, nie miałby nic przeciwko takiemu traktowaniu.

Ale ona nie była nią. Nie była Heatherą.

- A ty jak się nazywasz? - spytał.

- Bairre.

- Dziwne imię - odparł długowłosy. - Ale nawet ładne.

Zaśmiała się.

- Dziękuję. Takiego komplementu jeszcze nie słyszałam.

Nagle, Bairre odgarnęła swe włosy, kładąc je na ramionach. Odsłoniła sporo.

Jej gość nadal jednak patrzył jej w oczy.

Ich umysły aktywnie pracowały. Wbrew pozorom z dość różnych powodów.

Pewnie teraz podziwia me piękno i urodę, pomyślała.

Nie gap się na cycki, nie gap się na cycki, nie gap się na cycki…

Wiedźma wstała ze swego tronu, który najpewniej także powstał przy drobnej pomocy jej magii.

Uniosła do góry lewą dłoń.

Mężczyzna zauważył, że ogień w kominku zaczyna gwałtownie przygasać.

I tak po chwili zapadła kompletna ciemność.

Obrócił się w kierunku wyjścia, ale nie dojrzał poświaty księżyca. Zamiast tego dojrzał ciemną ścianę. Czyżby pułapka?

Niebieskie światło zajaśniało mu pod stopami. Stał w samym środku pentagramu, którego światło rozświetliło kawałek groty. Nagle z ciemności wyłoniła się…

- Heather?!

- No proszę. Zawsze nazywałeś mnie jakoś w stylu Heathero, skarbie, czy kochanie. Może od razu przejdziemy do Heatheruś?

Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Przed nim stała kruczowłosa, naga kobieta o oliwkowych oczach i zadziornym spojrzeniu.

- Co… co ty tu… jak? - wydukał zszokowany.

Rozbawiło ją jego pytanie. Pewnym krokiem podeszła bliżej.

- Czy to ważne?

- Nie. Ani trochę.

Pentagram zniknął. Ogień znowu zagościł w kominku. Ściana także zniknęła. Na miejscu tronu pojawiło się natomiast ogromne łoże.

Heathera objęła go w talii.

- Tak długo się nie widzieliśmy - szepnęła, lekko się czerwieniąc.

Spuściła wzrok.

- Może zostawimy na później te milutkie powitanka i… no wiesz…

Coś tu nie gra, <kufa>, pomyślał.

- Nie mam siły, kochanie - odparł z udawanym zmęczeniem.

- Jak to nie masz siły? - wytrzeszczyła oczy. - Przecież to taka przyjemność. I jesteśmy parą. I w ogóle…

- Nie - powiedział stanowczo.

Zmieszana odsunęła się od Iana.

- Ale może chociaż chwilkę? - spytała szeptem.

Wojownik głośno się zaśmiał.

- I tu wpadłaś, ma czarodziejko.

Po chwili ponownie stała przed nim rudowłosa wiedźma. Nie kryła zaskoczenia. No bo jakim cudem nie nabrał się na tę opracowaną do perfekcji iluzję?!

Skierował się do wyjścia. W ostatniej chwili obrócił się w jej kierunku.

- Prawdziwa Heathera, w przypadku odmowy, zaciągnęła by mnie do łóżka siłą.

Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz…[]

Po dłużącej się w nieskończoność podróży, wreszcie dowlókł swój leniwy odwłok do obozowiska. Spodziewał się krótkiego powitania, albo chociaż pytania, gdzie był. Kazik jednak ograniczył się do przewrócenia na drugi bok. Dobre i tyle.

Wojownik naprawdę chciał kiedyś posiąść umiejętność spokojnego snu.

Noce podczas pięcioletniej, samotnej wędrówki po świecie były nieznośne. Nie chodziło tu nawet o częste koszmary, które nawiedzały umysł chłopaka z sadystyczną wręcz przyjemnością. Najbardziej dobijał go wtedy fakt, że nikt na niego nie czekał.

Teoretycznie była jego ukochana.

Ale skąd miał przed laty wiedzieć, że po prostu o nim nie zapomniała.

Teraz miał pewność, że kiedyś wróci. Że będzie miał gdzie wrócić. Do niej. A jednak…

Jednak coś nie pozwalało mu zasnąć.

Kiedy wyruszali z portu, obawiał się, że cała ta wyprawa będzie trwać znacznie dłużej. Tymczasem została przed nimi ostatnia wyspa, na której mieli zatrzymać się na postoju, a potem miejsce prawdopodobnego pobytu tego <skurczy syna>.

Miał złe przeczucia.

Bard wspominał coś o tym, że następna wyspa, na której niestety musieli się zatrzymać (w tej części Archipelagu, wysp było jak na lekarstwo), panował jakiś dziwny ustrój. Wojownik wzruszył tylko ramionami, słysząc tę wiadomość.

Ileż to na świecie było złych królów, handlarzy niewolników, czy morderców i opryszków, którzy mieli więcej do gadania niż inni?

Najbardziej obawiał się konfrontacji ze sprawcą całego tego zamieszania.

Długowłosy nie był pewien, czy starzec ostatecznie był człowiekiem, czy truposzem. Nekromantą, czy wojownikiem. Biednym i pokrzywdzonym przez życie nieszczęśnikiem, który oczekiwał zemsty, czy zwykłym, nędznym i wrednym…

W ostatnim przypadku raczej druga opcja, pomyślał z u ironicznym uśmieszkiem.

Usiadł na rozłożonym kocu.

Tyle było bogactw na tym świecie, tyle możliwości, tyle dóbr. Jedni chcieli dobrobytu, inni władzy, inni niepojętej mądrości. A on chciał spokojnego życia.

Zbudować dom.

Założyć rodzinę.

Dwójka dzieci i kochająca kruczowłosa żona u boku.

Bardzo podobała mu się ta myśl. Mimowolnie się uśmiechnął.

Położył się wygodnie przy ognisku. Doskonale wiedział, że prędko nie zaśnie. Był środek nocy, ale otrzymał za dużo wrażeń jednego dnia. Ciepło. Przysunął nogi bliżej klatki piersiowej. Spał prawie zwinięty w kłębek.

Choć był wojownikiem, który był odważny podjąć się rzeczy, o jakich większość ludzi nawet nie śniła, spanie było dla niego dziwnym stanem. Bardzo tajemniczym. Nie bał się. No bo czego?

Po prostu czuł się dziwnie.

Ona była samotna.

Dotarło to do niego nagle. Bez specjalnej zapowiedzi.

Sama tak powiedziała:

Nie często mam tu gości, czy jakoś tak.

Czarodziejka nie chciała mu zrobić krzywdy. Żyła na tej wyspie sama od dawna, może i przez większość swego życia. Kompletnie samotna. Aż bał się myśleć jak musiała się czuć.

Mógł chociaż z nią chwilkę porozmawiać.

Nie panował nad tym. Zrobiło mu się jej żal.

Ale nie wstał.

Nie poszedł tam z powrotem.

Prawdopodobnie ją zranił, i lepiej było nie pogarszać sytuacji.

Podniósł delikatnie głowę, aby rzucić okiem na drzewa. Smagane delikatnie powiewem wiatru, liście tańczyły niewinnie na tle gwieździstego nieba. Fale uderzały cicho o brzeg. Cały świat szedł dalej. Dzień się skończył, dzień się zacznie.

Że też o tej porze zbierało mu się na refleksje o życiu.

Błądził wzrokiem po okolicy.

Położył po chwili głowę na rozłożonym kocu.

Udawał, że nie zauważył żółtych oczu, ukrytych między drzewami.

Tego ranka promienie słoneczne istotnie biły po oczach. Nawet bez nich Ianowi nie łatwo byłoby sterować ich małym statkiem. Równie dużym problemem, co słońce, była wczesna pora.

Która to mogła być godzina? Szósta? Siódma?

Chciał jak najszybciej mieć tę przygodę z głowy, ale nie pogardziłby też szansą na normalny, porządny, ośmiogodzinny sen (albo i więcej).

- Dobra, stary! - zakrzyknął Kazik. - Zmieniam cię, bo mi zaraz uśniesz za tym chędożonym sterem i wwalisz nas na skały.

- Nie moja wina, - ziewnął wojownik, oddając ster bardowi - że zbudziłeś mnie o tak wczesnej porze.

Jego przyjaciel wzruszył ramionami.

- Ja tam się wyspałem.

Bo nie biegałeś w nocy po lesie i nie użerałeś się z cycatymi czarodziejkami, pomyślał długowłosy.

Po powrocie do obozowiska, nie mógł zasnąć jeszcze przez jakiś czas. Dręczyły go wyrzuty sumienia po całym zajściu z wiedźmą. Nie mógł za bardzo nic zrobić w jej kwestii, ale mimo wszystko miał w głębi duszy to dziwne, nietajne uczucie beznadziejności.

Starał się usprawiedliwiać tym, że wszystkim nigdy nie dogodzi.

Usiadł na jakimś worku. Nie znał zawartości, ale było miękkie.

Rozsiadł się wygodniej.

Korciło go, aby uderzyć w kimkę, przynajmniej na godzinę. Albo dwie. Niestety, musiał się powstrzymać. Gdyby zasnął, późniejsza pobudka byłaby jeszcze gorsza.

Nie miał siły na pogawędki z grajkiem.

Zaczął rozmyślać.

Jego mózg automatycznie wybrał ten jeden jedyny temat rozmyślań.

Przewróciła się na drugi bok. Wiedziała, że już jest ranek, ale i tak nie miała tego dnia nic do roboty. Po co więc miałaby wstawać wcześniej, niż to konieczne?

Niestety, poranne słońce stało się nie do wytrzymania.

Nie pomagały nawet zasłony na oknie.

Otworzyła leniwie oczy.

Przywitał ją jej pokój. Oprócz niej, pusty. Nie było nikogo innego. Nikogo. Jego.

Podniosła się do pozycji siedzącej. Położyła głowę na kolanach, odgarniając z twarzy swe krucze włosy.

Usłyszała czyjeś głosy na dole. Pierwszym był jej ojciec. Z kimś rozmawiał. Na początku myślała, że z jej matką. Przypomniała jednak sobie, że mama miała pójść z rana do lasu. Zbierać maliny, czy coś takiego.

Drugi głos także był męski, jak po chwili ustaliła.

Nie musiała nawet się wsłuchiwać. Wiedziała czyj to głos.

Westchnęła.

- Wróć do mnie - szepnęła. - Proszę.

- Wrócę - szepnął. - Obiecuję, Heathero.

Tylko się tu zatrzymamy…[]

- Kazik, to ta wyspa?

Bard spojrzał się daleko przed siebie. Próbował dojrzeć jakikolwiek ląd. Nie było to łatwe, gdyż słońce prawie już zaszło, co znacznie ograniczało widoczność. A ta akurat była raczej potrzebna.

Wreszcie dojrzał w oddali to, o czym mówił Ian.

- Chyba tak - odparł grajek, zmieniając kierunek o kilka stopni w lewo. - Dobrze by było, bo nie uśmiecha mi się wizja odmrażania sobie tyłka w środku nocy gdzieś na morzu.

Wojownik wzruszył ramionami.

- Nie ważne, co to za wyspa. I tak się tam zatrzymamy.

Jego przyjaciel mruknął tylko coś pod nosem.

Nagle poczuł, jak coś kapnęło mu na głowę. Po chwili kapnęło znowu, ale tym razem na nogawkę. Kilka minut później krople przypuszczały już zmasowany atak na samotnych podróżników.

- <kufa>! - warknął długowłosy, wyraźnie tym faktem zirytowany.

- Nosz ja <pierdykam>, deszczu brakowało! - dołączył do niego sternik.

Na szczęście dobijali już do brzegu.

Dojrzeli także sporych rozmiarów miejską zabudowę. Nie przypominało to w żadnym stopniu Berk. Owa wyspa bardziej przywodziła na myśl miasto, w którym Kazik oraz Ian po raz pierwszy się spotkali. Subtelna różnica polegała na większych murach, potężniejszej flocie w porcie i liczniejszych patrolach strażników miejskich.

Wyraźnie było widać, że jest to raczej małe państewko aniżeli wioska.

Bardzo mocno zmilitaryzowane i ekspansywne państewko.

Gdy tylko przycumowali swój niewielkich rozmiarów statek, od razu zostali powitani przez mały oddział straży, urzędnika oraz celnika.

- Kim jesteście? - spytał urzędas, podczas gdy celnik władował się na ich stateczek, pokazując przy tym jakieś papiery, dzięki którym rzekomo było mu wolno.

- Przypływamy z północy - rzekł Ian.

- Jaki cel podróży? Handel? Stosunki dyplomatyczne? Turyści może?

- Nie, nie - odparł Kazik. - Chcieliśmy tylko zatrzymać się po drodze.

- To tylko przystanek tymczasowy - kontynuował wojownik. - Jeśli trzeba zapłacić jakiś specjalny podatek, czy coś w tym stylu…

- Nie trzeba nic płacić - uspokoił ich dowódca patrolu.

Biurokrata chrząknął.

- Niemniej jednak chcielibyśmy znać wasze imiona.

- Ian.

Zanim zdążył ugryźć się w język, funkcjonariusz publiczny momentalnie się cofnął, celnik wyjrzał zza steru, a oddział wyciągnął swe miecze, pochowane wcześniej w pochwach.

Nie minęła nawet chwila, jak zostali otoczeni.

Bard rozglądał się panicznie na wszystkie strony, jakby gdzieś na horyzoncie miała przybyć pomoc. Wojownik natomiast nie krył zdziwienia.

- Coś jest nie tak z mym imieniem? - spytał żartobliwie.

W rzeczywistości jednak był w każdej chwili gotów dobyć broni i walczyć. Przeciwników było po prawdzie sporo, ale dla niego nie było to żadną przeszkodą. Mimo to wolał rozwiązać sprawę pokojowo.

Oddział cały czas stał w gotowości, podczas gdy urzędnicy rozmawiali ze sobą szeptem.

Po chwili jeden z nich podszedł bliżej.

- Ianie! W imieniu prawa aresztuję ciebie oraz twego towarzysza! Macie pełne prawo zachować milczenie bla bla bla, i tak mamy w rzyci wasze prawa. Kapitanie, zabrać ich.

- Chwileczkę! - uniósł się bard, gdy związano im ręce. - Można chociaż wiedzieć dlaczego chcecie nas przymknąć?!

Miejscowy chwilę się zastanawiał.

- Za kontrabandę!

- Czy my naprawdę wyglądamy na przemytników?! - spytał ze zdziwieniem długowłosy. - Co niby takiego szmuglujemy?!

Nie uzyskał odpowiedzi.

Zrozumiał, że rzekomo przemycany towar zostanie podrzucony, a oficjalny powód aresztowania wymyślony po drodze do lochu.

- I tak oto wylądowaliśmy w tej dziurze - podsumował grajek.

Chciał spuentować swą opowieść kilkoma akordami na lutni. Byłby to całkiem niezły pomysł, gdyby nie fakt, że jego instrument zarekwirowano. Miecz wojownika niestety skończył tak samo.

Więzień, który siedział razem z nimi w celi, pokiwał ze zrozumieniem głową.

- A ty za co siedzisz?

Jego rozmówca miał koło trzydziestki. Był krótko ostrzyżony. Wyglądał jak ktoś, komu przed więzieniem powodziło się całkiem nieźle.

- Mnie wsadzili za politykę.

Pięknie, pomyślał Ian, siedzę z politycznym.

Spojrzał się na czwartego mieszkańca celi. Ten był z kolei młodym dryblasem, ogolonym na łyso. Sprawiał wrażenie typowego kryminalisty.

- No a ciebie za co wkopali? - spytał długowłosy.

Łysy tajemniczo się uśmiechnął. Polityczny znał tę historię, ale dwójka nowo przybyłych nie miała jeszcze okazji jej poznać.

- Powiem ci na ucho.

- Em… okej.

Więzień przysunął się bliżej.

Wyszeptał mężczyźnie do ucha ze dwa zdania tak, aby nikt inny go nie usłyszał.

Ian zrobił wielkie oczy. Spojrzał się zszokowany na łysego.

Ten odpowiedział uśmiechem.

Wojownik podziękował w tym momencie bogom za to, że siedział plecami do ściany.

Tego nexteła chciałbym zadedykować studiu CD Project Red, za stworzenie pierwszego Wiedźmaka. Dziękuję wam z całego serca. To właśnie dzięki takim tytułom, cieszę się, że jestem graczem.

Noc przebiegła na szczęście spokojnie. Wszyscy cichutko spali na swych łóżkach. Były strasznie niewygodne, ale niestety razem z Kazikiem musieli szybko się przyzwyczaić. Alternatywą był brak snu. A na to nie mogli sobie pozwolić.

Ian obudził się jako pierwszy.

Wstał z łóżka najciszej, jak potrafił.

Wyjrzał przez okno. Było małe. W dodatku wstawiono do niego kratę, na wypadek gdyby jakiś chudzielec próbował się nim wymknąć.

Zza szarych chmur docierały pierwsze promyki słońca. Wywnioskował, że musi to być wczesny ranek. Wskazywały na to, oprócz pogody, pierwsze osoby, chodzące po ulicach. Naturalnie dojrzał także pojedyncze patrole straży.

Westchnął cicho.

Chciał tylko spokojnego, normalnego życia. Nawet jeśli ceną za to było siedzenie aż do śmierci w domowym zaciszu. Odłożyłby miecz na półkę albo wepchnąłby na dno starego kufra. Skórzany strój zamieniłby na prostą koszulę i spodnie. Może nawet ściąłby włosy? Albo chociaż nosiłby związane w kucyk.

Kiedy miał siedemnaście lat, przyszedł raz z takim fryzem do Heathery. Specjalnie z okazji jej urodzin. Na początku się śmiała, ale po dłuższej chwili przyznała, że wyglądał całkiem atrakcyjnie.

A teraz siedział w ciupie. W więzieniu, w kiciu, w pudle. Zamknięty, wręcz zapuszkowany.

Zdarza się, pomyślał na pocieszenie.

Wzdrygnął się na dźwięk otwieranego zamka.

Odwrócił się.

Stalowe drzwi z cichym jękiem starych zawisów otworzyły się. Stanął w nich barczysty strażnik, za nim jeszcze trzech trochę mniejszych.

Reszta mieszkańców celi cały czas była pogrążona we śnie. Jedynie polityczny otworzył delikatnie jedno oko. Zmęczenie szybko jednak zwyciężyło i po chwili znowu przymknął powiekę. A może po prostu nie chciał się mieszać?

- Idziesz z nami - nakazał klawisz.

- Ruszam niezwłocznie - mruknął z ironią wojownik. - W podskokach.

Zaświecili mu lampą w twarz.

Nie było to potrzebne. W ciemnym pomieszczeniu i tak nie widział kompletnie nic, a oślepianie go było tylko przegięciem w drugą stronę.

- Po co tutaj przypłynęliście? - spytał szorstki głos po drugiej stronie stołu.

Jęknął.

- Przecież już mówiłem temu knypkowi na przystani - odparł zrezygnowany. - Zatrzymaliśmy się tu tylko na chwilę. Czy naprawdę to takie dziwne?

- To ja tu jestem od zadawania pytań.

Przesłuchujący postawił lampę na stole. Teraz już nie biła światłem tak bardzo po oczach. Długowłosy mógł wreszcie dojrzeć wystrój wnętrz miejsca, w którym aktualnie przebywał. Było to typowe miejsce przesłuchań, które poza stołem z dwoma krzesłami, miało tylko surowe, murowane ściany i stalowe, zbrojone drzwi.

A za drzwiami strażnicy.

- Zapewne zastanawiasz się, dlaczego was zatrzymano.

- Powiedziano nam, że za przemyt. Byłoby miło, gdybyśmy się dowiedzieli, co takiego przemycaliśmy.

- To stek bzdur - odparł mężczyzna od zadawania pytań.

Dopiero w tym momencie Ian pomyślał o tym, aby przyjrzeć mu się bliżej.

Ubrany był w lekką zbroję. Dość elegancką zbroję, która najprawdopodobniej lepiej wyglądała niż chroniła przed uszkodzeniami wewnętrznymi, czy siniakami. Ogolony i z krótkimi włosami. Dobrze uczesany, zadbany. Blondyn, oczy niebieskie. Bardziej wyglądał na jakiegoś urzędnika aniżeli na tego złego i groźnego od pytań.

- Nasz mile panujący od dawna chciał się z tobą spotkać.

- Wasz wódz? - spytał wojownik, po czym dodał. - To prawdziwy zaszczyt, ale nie do końca rozumiem, co we mnie takiego wyjątkowego.

- Nie rozśmieszaj mnie! Cały Archipelag słyszał o chłopaku, który jako jedyny przeżył pamiętną krwawą masakrę, która miała miejsce dziesięć lat temu. Przed osiągnięciem pełnoletniości wybiłeś więcej plugastwa niż większość wikingów przez całe życie.

- A wy co? Nie jesteście wikingami?

- Nasza kultura jest nieco inna. Poza tym geograficznie jesteśmy trochę oddaleni od wysp typowo wikingowych.

Przesłuchujący zakasłał. Suszyło w gardle.

- Pomogłeś wielu ludziom z różnych osad i miast. Wybiłeś cały garnizon Berserków w pojedynkę jako szesnastolatek, jeśli dobrze pamiętam. Można śmiało powiedzieć, że jesteś swego rodzaju legendą.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Sława mnie wyprzedza, jak widać.

- Uznano, że możesz się nam przydać w nadchodzącej wojnie.

- Chłopiec do bicia wroga wpadł wam prosto w wasze łapki - zaśmiał się Ian. - Chcecie mnie wykorzystać jako najemnika?

- Bezpłatnego wojownika, który będzie nam wdzięczny za darowanie mu życia.

Pięknie <kurka> pięknie, pomyślał długowłosy.

- A jeśli powiem wam, że jestem pacyfistą?

- A jeśli powiem ci, że zawiśniesz, wcześniej spędziwszy dwa tygodnie w celi u brutalnych sodomitów? Nie będę kłamał, twa przyszłość nie wygląda kolo…

Blondyn chciał dodać coś jeszcze, ale ich uszu dobiegł przeraźliwy wrzask.

Chyba jakiegoś strażnika.

Po chwili czyjś głos, a potem kilkanaście.

Przesłuchujący Iana mężczyzna podszedł do drzwi. Gdy tylko je otworzył, oberwał w potylicę. Wojownik odrzucił na bok drewniane krzesło.

Był pacyfistą, ale wyznawał zasadę, że nawet pacyfista musi czasem skopać czyjąś rzyć.

Wyszedł na korytarz.

W jednej chwili zrozumiał.

Bunt więźniów.

Zostaniemy jednak na dłużej…[]

- Hej, stary!

Odwrócił się. Zaskoczył go odrobinę widok Kazika. Tym bardziej, że bard miał przy sobie swoją lutnię oraz miecz długowłosego. Rzucił Ianowi oręż.

- Skąd wytrzasnąłeś nasze rzeczy, co?

- Miałem farta - odparł grajek. - Jakiś dwóch idiotów biło się właśnie o nasze klamoty, po wyważeniu drzwi do zbrojowni. Znasz to powiedzenie - gdzie dwóch się bije…

- Tam tłum gapiów, wśród których jest ten trzeci. Tak, znam.

Mężczyzna rozejrzał się po korytarzu. Dojrzał jedynie dwa trupy dwóch więźniów, a także rannego strażnika. Miał złamaną rękę i prawdopodobnie coś z żebrami. Siedział oparty o ścianę. Jęczał z bólu.

Ian uklęknął przy nim.

- Ej, gdzie tu jest wyjście? - spytał jak gdyby nigdy nic.

Klawisz jedynie opuścił głowę. Jego oddech był bardzo nieregularny i słaby. Tracił przytomność, a może również życie.

- Tylko mi tutaj nie wykituj! - powiedział podniesionym głosem wojownik, uderzając rannego w policzek. - Jeśli już koniecznie chcesz kopnąć w kalendarz na naszych oczach, to chociaż pokaż nam gdzie mamy iść!

Mężczyzna nie odpowiedział.

Sięgnął za to po klucz schowany w tylnej kieszeni. Podał go Kazikowi, który również uklęknął obok. Następnie pokazał im bez słowa kierunek. Po chwili jego dłoń opadła z powrotem na ziemię. Osunął się na ziemię. Koniec.

- Ruszajmy, nic tu po nas, Ian.

- Masz rację, chodźmy już!

Pobiegli wzdłuż korytarza w lewą stronę, tak jak zalecił, jeszcze wtedy żywy, strażnik. Wybiegli na środek wielkiej hali. Było to miejsce zbiórki, na której stawiać musieli się wszyscy więźniowie. Polityczni, mordercy, złodzieje, gwałciciele, oszuści podatkowi, psychopaci, czy też zwykli uliczni rozrabiacy. Lista ciągnęła się tak długo, jak starczało wynaturzeń ludzkich.

Albo kruczków prawnych.

Starali się przejść niezauważenie bokiem, omijając szerokim łukiem niewielką grupkę strażników, która postanowiła przegrupować się tutaj. Ale jak wiadomo, plany mają to do siebie, że się nie udają.

A było tak blisko. Kilka sekund i byliby za drzwiami.

Wyjście było za daleko. Nie zauważyli barda, ale wojownik był w nieco gorszej sytuacji. Kazik zdążył się jeszcze schować za przewróconym stołem. Zrobił to na polecenie Iana. Bez polecenia zrobiłby z własnej woli.

Długowłosy zacisnął palce na klindze miecza.

Zanim przystąpił do ataku, zrobił szybki rekonesans.

Było ich siedmiu. Wszyscy uzbrojeni i doświadczeni w boju. W teorii mógł wbiec między swych przeciwników i rozpocząć taniec śmierci. Ale on był spokojny. Stał, nie ruszając się. Pozwolił się nawet otoczyć. Dwóch za plecami, dwóch po bokach oraz trzech z przodu.

Graj muzyko.

Pierwszy poszedł z lewej. Zaatakował pewnie, wręcz z pogardą. Po prostu nie docenił przeciwnika. Być może zamiast siedzieć w karczmie i słuchać opowieści o TYM Ianie, wolał potulnie stać na warcie. Jego błąd.

Wojownik wykonał piruet. Ostrze strażnika poszło kilkanaście centymetrów za plecami długowłosego. Dało mu to wystarczająco dużo czasu, aby przejechać orężem pewnie i gładko po plecach klawisza.

Ten zawył z bólu, padając na ziemię. Wciąż jednak żył, a zatem nadal siedmiu.

Zanim pozostali zorientowali się, co się dzieje, przebił leżącego mieczem, gdzieś w okolicach nerek.

Sześciu.

Rzucili się na niego gromadą. Trzech naraz. Ian podbiegł do tego, który stał na ich czele. Odbił się od ziemi, przeskakując adwersarza z obrotem w powietrzu. Gdy tylko dotknął stopami podłogi, przykucnął, obracając się wokół własnej osi.

Dwóch ciął po ścięgnach.

Natychmiastowo wstał, atakując trzeciego.

Ten sparował cios. Wojownik odskoczył w bok, unikając tym samym ataku zza pleców. Dwóch pozostałych zaszarżowało od prawej. Jeden z nich był mocno przygarbiony, chciał bowiem zmylić swą postawą Iana, udając zwinniejszego niż był.

Ale mężczyzna nie dał się nabrać.

Wysokim kopnięciem uderzył garbusa w skroń, pozbawiając go przytomności.

Uklęknął na jedno kolano, dzięki czemu miecze dwóch nieprzyjaciół skrzyżowały się tuż nad jego głową. Przeturlał się w bok, wstał błyskawicznie na nogi i wymierzył precyzyjne cięcie w potylicę.

Czyli już tylko pięciu, z czego dwóch powalonych, a jeden nieprzytomny.

Najwyższy z nich podjął jeszcze jedną próbę.

Zaatakował z góry, stawiając tylko na siłę.

Długowłosy zaparł się nogami i sparował uderzenie. Z trudnościami, ale sparował. Drugi ze strażników chciał wykorzystać sytuację i spróbował swego szczęścia, tnąc gładko w klatkę piersiową. Ian odskoczył do tyłu, przez co klawisz drasnął ostrzem swego towarzysza.

Przeniósł następnie ciężar ciała na lewą stronę, co pozwoliło mu na kolejny unik.

Kopnął wysokiego w brzuch, jednocześnie atakując drugiego. I w ten sposób pozostał tylko dryblas. W międzyczasie inny powoli odzyskiwał przytomność, a jeden z powalonych podnosił się na nogi.

Chyba za słabo ciąłem, pomyślał mężczyzna.

Przywódca wykonał zabójczą serię mocnych zamachnięć. Wszystkie jednak zostały przez Iana pewnie sparowane. Przy ostatnim ciosie, schylił się, przeturlał między szeroko rozstawionymi nogami przeciwnika, a następnie ciął w lewą łopatkę.

Później szybkie uderzenie w piszczele, a gdy wróg był już na kolanach, akt ostatni przedstawienia.

Bez chwili namysłu przystawił ostrze do gardła. Jedno pewne pociągnięcie wyeliminowało kolejnego przeciwnika, obryzgało krwią podłogę i osierociło dwójkę dorastających młodzieńców.

Tymczasem wcześniej nieprzytomny zaatakował z lewej. Bardzo szybko i nagle. Zaskoczył tym samym Iana, który po prawdzie zdążył z blokiem, co jednak kosztowało go utratą broni, która najzwyczajniej w świecie wyleciała mu z rąk.

Podświadomie chwycił leżące pod stopami drewniane krzesło. Nieduże, ale dla wojownika wystarczające.

Uskok na prawo, aby nie dać się zaciukać i dramatyczne rozbicie zydelka na głowie strażnika.

W jego rękach zostały już tylko dwie nogi od feralnego siedzenia.

Jeden z nich ostro zakończony. Przeciwnik właśnie padał na kamienną podłogę wielkiej sali. Grzechem byłoby nie wykorzystać sytuacji. Doskoczył do przeciwnika i wbił niewielki kawałek drewna pod gardło, penetrując tchawicę nieszczęśnika.

Krew trysnęła mu na twarz, ale był zbyt pochłonięty walką, aby w ogóle zwrócić na to uwagę. Rzucił w stojącego strażnika swą ostatnią deską ratunku. Dosłownie. Korzystając z zamieszania, dobył sztyletu klawisza, przymocowanego do jego pasa. Wbił go w pachwinę, wyjmując po chwili. Na koniec przebił płat czołowy, aby upewnić się, że tym razem nie wstanie.

Ostatni leżał na ziemi.

Zwykle nie dobijał leżących. Zwykle.

Kazik nie jedno w życiu widział i nie jedno w życiu słyszał.

Teraz panowała już tylko cisza. Nie widział już walki, nie widział już ani mililitra posoki, fruwającej w powietrzu. Co najwyżej trochę rozlanej na podłodze i spływającej mozolnie po ścianach.

A w samym środku tej zawieruchy - chodząca, długowłosa legenda.

Legenda, która stała nad rozpłataną przez potężny miecz twarzą strażnika.

Jako poeta, mógł spokojnie powiedzieć, że to było zdecydowanie zbyt wiele dla jego wrażliwości, że granica dobrego smaku została drastycznie przekroczona, a reszta wiary w ludzkość utracona.

Nazywając rzeczy po imieniu, porzygał się.

Kazik nawet po kilku minutach musiał się podpierać ręką o ścianę, idąc jeszcze jednym kamiennym korytarzem. Niejedno w życiu już widział, o nie jednym jako człowiek kultury słyszał.

W karczmach nieraz widział niemiłe w skutkach burdy. Przechodząc się wieczorami po mieście niejednokrotnie brakowało, aby oberwał za sam wygląd. Nawet podczas tej podróży widział wcześniej różne okrucieństwa. Wciąż miał w swych wspomnieniach krzyki rozpaczy tamtego chłopaka, którego brodaty kapłan zamordował, wcześniej oślepiając.

Nigdy jednak nie był tak blisko krwawej walki. Nigdy nie był tak blisko czyjejś śmierci.

- Spokojnie, stary – uspokajał go Ian, idący obok. - Bądź twardy, już niedaleko.

- Jasne, już mi lepiej… spokojnie – wybełkotał bard.

Ciągle nie mógł odzyskać pełnej świadomości. A przecież było teraz tak spokojnie. Tak cicho.

Przed oczami zamiast długiego korytarza, miał akrobacje swego przyjaciela. Zamiast półmroku, widział długie ostrze, które wchodziło idealnie w przerażoną twarz błagającego o litość strażnika. Leżał bezbronny. Chyba błagał o litość. Kazik nie pamiętał.

Był wtedy na etapie, w którym nie wszystko do niego docierało. Szczerze, nadal był w takim stanie.

Długowłosy coś do niego mówił. Nie słyszał. To znaczy słyszał, ale odnotowywał co najwyżej jakiś przytłumiony głos. Niestety, nie potrafił nic zrozumieć. Coś przeleciało mu przed oczami. Ręka? Skąd ręka?

Wojownik był zniecierpliwiony przymuleniem towarzysza. Pomachał mu ręką przed twarzą.

- Słyszysz mnie? – spytał.

Nie słyszał. Rozglądał się dookoła. A jeszcze przed momentem coś tam jarzył.

- Hej! – krzyknął grajkowi prawie do ucha.

Ten aż podskoczył. Ale usłyszał.

- Na pewno nic ci nie jest?

Bard oparł się o ścianę. Ostrożnie, aby nie zgnieść swej ukochanej lutni, którą przecież niedawno odzyskał, razem z mieczem przyjaciela. Jasne, że nic mu się nie stało. W końcu musiał dojść do siebie.

- Przepraszam, Ian. To po prostu… wiesz, ja nie jestem dzieckiem. Wiem jak ten świat jest skonstruowany, jaki jest beznadziejny.

- Zabijanie to coś nowego dla ciebie, tak? – dokończył za niego długowłosy.

Mężczyzna podniósł gwałtownie głowę, patrząc na wojownika.

- Ale ja nikogo przecież nie zabiłem! – zaczął się tłumaczyć. – Ja nic… tylko… <kufa>, są po prostu rzeczy, których wolałbym nie oglądać.

- Wybacz, ale musiałem to zrobić. Inaczej oni zabiliby nas.

Ian ruszył dalej. Jego przyjaciel po chwili do niego dołączył. Zagrodził mu nagle drogę.

- A ten ostatni?

- Co ostatni? – spytał grajka.

- Nie miał jak się obronić – kontynuował. – Dlaczego go dobiłeś.

Długowłosy położył mu rękę na ramieniu.

- Posłuchaj. Kiedy bronisz swego życia lub życia innych, walczysz. Kiedy walczysz jesteś tak jakby na swego rodzaju małej wojnie. Nieraz chodzi o jakieś ideały, o religię, a czasem po prostu o własne interesy. Na wojnie, cóż, wyzwalają się w człowieku najgorsze instynkty. Rozumiesz?

Kiwnął głową. Rozumiał.

- Za każdym razem, kiedy musiałem walczyć, starałem się skończyć jak najszybciej. Zadajesz sobie zapewne pytanie dlaczego. Może ze względów praktycznych. W końcu mniej się męczysz, nie boisz się, że przegrasz dłużej, niż to konieczne. Powód jest jednak raczej nietypowy.

- Nietypowy?

- Im dłużej jestem w centrum, im dłużej czuję krew… tym chcę jej więcej.

- Co? – Kazik wytrzeszczył oczy. – Chcesz powiedzieć, że jesteś chędożonym psycholem? Sprawia ci to sadystyczną przyjemność?

- Nie. O ile nie przesadzę. Gdyby był sam jeden, po prostu bym go obezwładnił i zostawił w spokoju. Sam jednak widziałeś, że trochę to wszystko trwało. W pewnym momencie coś we mnie pęka. Przed, tylko się bronię i chronię swojego życia. Później, atakuję aby przede wszystkim zabić. On był na końcu. Może chciałem jakoś spektakularnie zakończyć tę batalię…

Zamilkł. Po chwili dodał:

- A może rzeczywiście jestem psychopatą, lubiącym krzywdzić innych. Nie wiem, Kazik. Za długo biegam z mieczem w ręku, aby odpowiadać na takie pytania.

Bard wypuścił głośno powietrze. Najpierw widział latające hektolitry czerwonej posoki, tylko po to, by po chwili usłyszeć monolog o byciu walniętym.

- Jesteś idealistą? – zapytał nagle Ian.

- Nie, mówiłem ci już, że ten świat nie jest idealny i dobrze o tym wiem.

- No właśnie. Każdy ma jakieś wady. Ja mam takie.

Poklepał grajka po ramieniu.

- Właśnie dlatego jeśli kiedykolwiek mnie zdenerwujesz, – dodał z uśmiechem – daj sobie skopać tyłek jak najszybciej. Dla własnego dobra.

Kazik uniósł brew, ukazując zdziwienie.

- Czekaj, czyli te całe twoje <chędożenie>… to było…

- Całe to moje <chędożenie> było całkiem na serio. Czasami nachodzi mnie na takie filozoficzne gdybanie. Podsumowując, jestem wojownikiem i muszę robić czasem niekoniecznie dobre rzeczy. Nabiera się przez to równie niekoniecznie dobre nawyki.

Po tych słowach ruszyli dalej.

Wychodząc na zewnątrz zastanowili się, gdzie mogą się schronić.

- Narobiło się zamieszanie.

Kobieta zasłoniła okno na wypadek, gdyby jakiś szpicel obserwował. W tym chorym mieście panowały nieludzkie zwyczaje. Jednym z najpopularniejszych było donoszenie na swych sąsiadów.

- Naprawdę nie chcemy, aby pani ryzykowała – odparł Ian. – Jeśli trzeba, możemy w każdej chwili odejść. Ma pani kochającego męża, dzieci. Zgaduję, że miejscowa władza nie wlepiłaby wam orderu za przetrzymywanie w ukryciu recydywistów.

- Nasz ukochany pan i władca, oby zdechł <skur…itd.>, woli używać zwrotu ,,wrogowie narodu” – zaśmiała się gospodyni, kładąc na stole obrus.

Kazik chciał spytać się, czy nie trzeba damie w czymś pomóc. Przeszkodziło mu jednak wejście gospodarza.

- Proszę się nie martwić – powiedział mężczyzna. – Żyjemy na tej wyspie zbyt długo, aby się bać.

Usiedli do stołu.

- Poza tym to prawdziwy zaszczyt gościć tak zacną postać.

Wojownik przewrócił oczami z lekkim uśmiechem. Miło mu się robiło na duszy, gdy jego ego było tak pompowane, ale z drugiej strony był raczej człowiekiem skromnym. Dlatego też praktycznie nigdy się nie przechwalał. Bycie pysznym egoistą uważał za idiotyzm.

Po chwili, naprzeciwko gości, usiadły dzieci. Trójka. Dwie dziewczynki, jedna góra pięć, druga siedem lat. Trzeci był natomiast chłopak, już nieco starszy. Miał może z dziesięć wiosen na karku.

- Panie Ian, Panie Ian! – zawołał radośnie Aiden, bo tak właśnie dzieciaczek przedstawił się dorosłym w przedpokoju, gdy wchodzili.

- Słucham cię, chłopcze – odparł długowłosy, rozbawiony entuzjazmem dziecka.

- A nauczy mnie Pan walczyć? Słyszałem od moich kolegów jak Pan rozprawił się z tymi złymi Berserkami. I z tym… jak mu było…

- Dagurem? – dokończył bard, który także słyszał tę historię.

- Tak, właśnie! – pisnęła Nel, najmłodsza. – Antek, ten głupol mieszkający dwa domy obok, opowiadał nam raz tę historię. Musiał oczywiście przy jedzeniu mówić mnie i koleżankom ten fragment, jak Pan wpada do celi i tamtemu złemu Berserkowi… no… wypruł te… flaki.

- Nel, zaraz będziemy jedli! – skarciła ją matka.

Jedyną osobą, która do tej pory się nie odezwała, była Natalia. Mała blondynka oparła głowę na ramionach i uśmiechając się do Iana, wypaliła:

- A co z tą Pana Heatherą?

To w tych opowieściach nawet o niej wiedzą?!, pomyślał.

- Skąd się biorą te wszystkie historie? – spytał długowłosy, nie kryjąc zdziwienia.

- Wszystko zapoczątkował taki jeden bajkopisarz – odrzekł Kazik. – Potem inni, którzy mieli z tobą styczność zaczęli dodawać swoje i jakoś poszło.

Bajkopisarz. Nikt nie przychodził mężczyźnie do głowy.

- Podobno był z wyspy Berserków.

- Jak się nazywał? – zapytał zaintrygowany Ian.

- Aj, aj, aj… teraz to sobie nie przypomnę… Mariusz jakiś, Mario, Marek, Maria Antonina… hm, o już mam! Markus się nazywał.

Markus, powtórzył sobie w myślach długowłosy. Gdzieś już słyszał to imię. Na wyspie Berserków. Nagle w głowie mu zaświtało.

Jaki ten świat jest mały.

- To jak z tą kruczowłosą pięknością? – ponowiła zapytanie dziewczynka.

- Jest najpiękniejszym stworzeniem, jakiego w życiu widziałem – odparł mężczyzna.

- A gdzie teraz jest? – zapytał Aiden.

- W swoich rodzinnych stronach.

- A co tam robi? – spytała Nel.

- Czeka na mnie.

Oczywiście, pan tegoż domostwa musiał także dołączyć się do dyskusji.

- A dlaczego właściwie nie jesteś z nią? Pytam tylko z czystej ciekawości, oczywiście.

Ian się zaśmiał.

- To długa historia.

- Podano do stołu! – zawołała gospodyni.

Byli więźniowie mieli puste żołądki. A wyglądało i pachniało naprawdę nieźle.

- A cóż to takiego? – odezwał się bard.

- Taka nasza rodzinna potrawa, można powiedzieć tradycja – odrzekła kobieta, siadając również do stołu. – Nazywamy to pierogami. Wynalazek mojej prababki, wersja z mięsem w środku.

- No, jak to mówią, - odparł gospodarz – gość w dom, Odyn w dom.

- Albo gość w dom, pieniądze za kominek – szepnął Kazik do ucha Iana.

- Koledze proszę już nie polewać tego zacnego trunku – odezwał się długowłosy. – Żarcik mu się wyostrzył, a to zły znak.

Kurde bele, miałem dzisiaj wenę. ,,Kinematografia” PFK-i jednak była dobrym pomysłem.

Znowu biegniesz ratować świat…[]

Nie palił. Wojownik uważał to za rzecz nie tylko szkodliwą dla zdrowia, ale także kosztowną i trochę bezcelową. Dlatego też gospodarz miał całą zawartość fajki dla siebie. Bynajmniej nie narzekał.

- Muszę przyznać, że Pańska żona naprawdę świetnie gotuje - zaczął rozmowę Ian. Był przy tym w pełni szczery.

- Też tak uważam - odparł mężczyzna, wypuszczając w powietrze kłębek dymu. - Niemniej jednak nie poprosiłem cię na rozmowę w cztery oczy, aby wychwalać kulinarne zdolności mojej żony, choć powiem całkiem nieskromnie, jest o czym rozmawiać.

Zanim przeszedł dalej, dał sobie jeszcze chwilę, aby nacieszyć się kojącą esencją tytoniu.

- Swoją drogą, przedstawiłem ci się, Ian?

- Jakoś nie było okazji, proszę Pana.

Gospodarz szczerze się roześmiał.

- Nie przesadzajmy z tym Panem. Jestem może raptem z dziesięć lat starszy. Przejdźmy na TY, będzie wygodniej.

Wyciągnął do długowłosego rękę, w drugiej trzymając fajkę.

- Nazywam się Brian.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Skoro formalności mamy już za sobą, Ian, posłuchaj mnie uważnie - przeszedł do rzeczy mężczyzna. - Nie będę kłamał, życie tutaj to nie przelewki. Co ja gadam, jest najzwyczajniej w świecie <kijowo>. Syf, kiła i mogiła, bieda z nędzą, umarł w butach.

Podszedł do kominka, w którym nieśmiało żarzył się słaby płomień. Brian dołożył dwie małe kłody drewna, które ogień chciwie zaczął pochłaniać już po chwili.

- Podejdź bliżej, Ian. Ogrzej się trochę.

Usiedli na miękkiej, wilczej skórze przed ogniem.

- Teraz zadajmy sobie pytanie - kontynuował gospodarz - dlaczego tak jest. Przez politykę, to naturalne. Największa zaraza tego świata skutecznie zniszczyła życie na tych ziemiach.

Wskazał ręką dwa obrazy, wiszące nad kominkiem, drugą przystawiając fajkę do ust.

Wojownik przyjrzał się dokładnie obydwu portretom. Ten po lewej przedstawiał wiekowego mężczyznę. Siedemdziesiątka na karku co najmniej, łatwe do wywnioskowania po rzadkiej siwiźnie. Twarz człowieka wyglądała na władczą, ale z drugiej strony na dość niewinną. Z samego spojrzenia postaci uwiecznionej na malowidle dało się odgadnąć jaki miała ona stosunek do swych podwładnych (na tytuł władcy wskazywał z kolei podpis na ramie). Była to osoba wyluzowana i żartobliwa, ale potrafiąca być stanowcza i bardzo surowa, jeśli trzeba.

- Dariusz Wielki - odrzekł dumnie Brian. - Zmarł przed trzema laty, niech mu ziemia lekką będzie, i choć zdarzało się, że bywał srogi, był on jednak świetnym przywódcą. To w ciągu jego czterdziestoletniego panowania nasza wyspa przeżywała złoty okres. Jego rządy miały cechy dyktatury, ale nie uciskał on swego ludu. Stawiał bardziej na szacunek aniżeli strach. Dogadywał się również z sąsiadami.

- Musiał być uwielbiany przez poddanych.

- Oj, tak - pokiwał głową gospodarz. - Wspaniały człowiek. Szkoda tylko, że to chędożone jabłko potrafi spaść tak daleko od jabłoni.

Obraz po prawej przedstawiał młodego, na oko dwudziestoletniego blondyna, z bujną czupryną, postawioną na baczność, jakby trzasnął w nią piorun albo fryzjer był nawalony jak szpadel. Mała blizna w lewym kąciku ust nadawała młodzieńcowi raczej nieciekawego wyglądu. Do tego jeszcze te lodowate spojrzenie…

- A to kto? - spytał długowłosy.

- A to nasz obecny władca - westchnął mężczyzna. - Grimbald, pośród ludu zwany często <walniętym> idiotą. Wypowiedział wojnę wszystkim dookoła. W dodatku podwyższył podatki i skupił się na całkowitej militaryzacji. Jakby mało było nieszczęść wprowadził w społeczeństwie taki strach, że nie mieści się to w pale, Ian!

- Czyli to jest ten zły dyktator - mruknął wojownik.

- Prowadzi nasze małe państewko do nieuchronnej zguby. Na szczęście większość ludzi ma wystarczająco oleju w głowie, aby nie dać się omamić propagandzie i chce coś zmienić. Dlatego właśnie powstał swego rodzaju ruch oporu.

Długowłosy spojrzał się na swego rozmówcę.

- Należysz do niego?

- Czy ja do niego należę? - spytał ze śmiechem. - Ja jestem jednym z głównych przywódców. Szykujemy się do zrywu przeciwko tej ohydnej dyktaturze. Potrzebowaliśmy tylko jakiegoś asa w rękawie, jakiegoś symbolu, kogoś, kto by nas poprowadził.

Ponowne zaciągnięcie się.

- Aż tu pewnego dnia zjawiasz się ty.

Ian zapatrzył się w skaczące płomienie. Zdawały się tańczyć po krótkich, wypalonych drewienkach.

- Mam pokierować ruchem oporu podczas powstania, tak?

- Walkę na ulicach zostaw nam - uspokoił go Brian. - Dla ciebie, jako chodzącej legendy, mam znacznie poważniejsze zadanie.

- To znaczy? - spytał wojownik.

Jeszcze jedno pociągnięcie.

- Zabij tego <skurczy syna>.

No to pięknie, pomyślał długowłosy.

Przez następne kilka dni, służby porządkowe stawały na głowie, aby wyłapać wszystkich, którym udało się zbiec. Większość więźniów miała pecha, i trafili z powrotem to cel, najczęściej jeszcze tego samego dnia, w którym udało im się uciec.

Pomimo pozornych sukcesów, strażnicy miejscy nie spoczywali. Rozkazy były jasne. Znaleźć długowłosego knypka i jego artystycznego koleżkę. Przez ponad tydzień rewizje były na porządku dziennym. Przeszukiwano domy, wyznaczano astronomiczne sumy za choćby podanie strzępka informacji, grożono śmiercią całym rodzinom za ukrywanie zbiegów.

I nic.

Ian i Kazik dosłownie rozpłynęli się w powietrzu.

Co ciekawe ich łódź nadal znajdowała się w porcie. Była praktycznie nienaruszona, a to oznaczało, że poszukiwani nadal byli, jak to określiły władze, na miejscu zbrodni.

Wkrótce sytuacja się rozluźniła. Pomiędzy mieszkańcami znów zapanował względny spokój. Nawet w sprawie wojownika i barda emocje zdążyły opaść. Można było rzec, że wszystko wróciło do normy.

Jednak pod płaszczem niewinności i spokoju krył się ,,wróg publiczny”. Wróg publiczny, gotowy do ataku z zaskoczenia.

Jak co roku, zbliżał się czas na festynu ku czci Dariusza Wielkiego, który za życia uwielbiał rozbawiać wierny lud w taki a nie inny sposób. Tradycja pozostała.

Władca wyglądając przez okno dojrzał lud, idący na rynek główny, aby skorzystać co nieco z tego szarego życia, które na następne kilka dni miało stać się kolorowe.

Gdyby wiedział, że ten sam lud idzie tak naprawdę po odzyskanie wolności, zapewne powstrzymałby to szaleństwo.

Gdyby wiedział…

Wierzył, że jego siatka szpiegowska jest niezawodna. Łudził się, że wśród ludzi znajdą się jednostki podatne na propagandę, albo chociaż pazerne i chciwe, które z chęcią skorzystały by z nagrody, którą wyznaczył za tych dwóch przestępców.

Jego krótkowzroczność i pycha nie mogły niestety dojrzeć prawdy. Nie mogły dojrzeć, a następnie zrozumieć, że uciskane owce, prędzej czy później zamieniają się w lwy.

- Ciepło dzisiaj, prawda?

- Naturalnie, kapitanie. - odparł szeregowy Koniczyna. - Przygrzewa słoneczko, oj, przygrzewa.

Oddział postanowił, że chwila postoju na patrolu dobrze im zrobi. Nawet dowódca był z okazji festynu w nieco lepszym humorze, niż zazwyczaj. I tak oto, dziesięciu uzbrojonych mężczyzn siedziało pod lasem, relaksując się.

Patrolowanie terenów pozamiejskich było tak naprawdę czystą przyjemnością, dla niektórych nawet nagrodą. Wiadomo, w mieście trzeba co chwila rozganiać jakieś zbiegowiska, zrywać antyrządowe plakaty i takie bzdety. Najgorzej było w dzielnicach najbliżej murów i w porcie. Chwila nieuwagi, i jako ukochany stróż prawa, można było dorobić się sztyletu między żebrami.

A tutaj?

Cisza, spokój, żyć nie umierać.

- Panie kapitanie, szeregowy Dąbek z zapytaniem!

- O co chodzi?

- Czy mogę udać się na chwilę między drzewa? - spytał żołdak.

Dowódca podniósł się do pozycji siedzącej.

- Między drzewa? A po jakie licho?

Szeregowy chrząknął.

- Celem wyszczania się, panie kapitanie.

Żołnierze odpowiedzieli głośnym śmiechem. Jak na wojowników na służbie przystało, przyjmowali niekoniecznie kulturalne odzywki z aprobatą. Prostacki humor był wśród nich rzeczą powszechną, która zerowymi kosztami wprowadzała, jak najbardziej wskazane, rozluźnienie atmosfery.

Kapitan machnął ręką.

- Idź, idź! Żołnierz biegający wte i wewte, jak kot, z pełnym pęcherzem, nie będzie przydatny. Ale w podskokach masz wrócić, szeregowy!

- Tak jest!

Zbrojny czym prędzej udał się między drzewa w celach wcześniej wymienionych.

- Jasna (_!_) - zaklął żołnierz. - Wieki miną zanim wyskoczę z tego <przeklętego> pancerza.

Niestety, zruganie zbroi nie przyniosło oczekiwanych skutków, i zamiast rozpaść się ze wstydu, pancerz nadal trwał dzielnie na posterunku, jakim było ciało mężczyzny. Nie było rady, musiał zrobić wszystko ręcznie.

Nie byłoby to jakimkolwiek problemem, gdyby nie alarmujący pęcherz, który domagał się uwagi całego organizmu nad pełnymi zbiornikami. Picie przez połowę nocy nie było, jak widać, najlepszym pomysłem.

Wreszcie po wielu trudach, strażnik wydostał się z objęć zbroi.

W ostatniej chwili.

- Rośnijcie, kwiatki - jęknął z głupkowatym uśmieszkiem. - Rośnijcie, kochaniutkie.

Nigdy nie sądził, że zwykłe oddawanie moczu może być zajęciem tak zajmującym i przyjemnym. Najpewniej rozkoszowałby się dalej swym wiekopomnym dziełem, jakiego dokonał na kwiatkach i korze drzewa, gdyby nie odgłos łamiącej się gałązki.

Odwrócił się, aby zbadać sprawę.

Jakież było jego zdziwienie, gdy dojrzał zakapturzoną postać. W ręce trzymała krótki miecz. Zrozumiał po chwili, że to napad. Nie bał się, był za dobrze wyszkolony, aby mieć jakiekolwiek problemy z pierwszym lepszym bandytą.

Już planował taktykę, gdy zorientował się, że przecież nie ma broni. Jego miecz leżał parę kroków dalej, obok zbroi. On sam był ubrany jedynie w koszulę oraz spodnie, które opuścił wcześniej do kostek.

Spojrzał w dół. To był ten moment, gdy zajarzył, że to, co trzyma w ręku to nie jego miecz.

Bandyta zacząć się chichotać. Żołnierz natomiast, korzystając z chwili, jaką dał mu adwersarz, szybko podciągnął w górę dolną część garderoby, starając się przy tym zwalczyć zalewającą jego twarz czerwień wstydu. Uczucie zażenowania stało się jeszcze silniejsze, gdy żołdak odkrył po tonacji śmiechu, że jego przeciwnikiem była kobieta.

Gdyby kumple widzieli, pomyślał z przerażeniem.

W dwóch skokach był przy swym orężu. Bez chwili namysłu sięgnął po broń i wyjął ją z pochwy.

Nie zdążył jednak zaatakować, bo sparaliżował go ból w prawym boku. Poczuł, jak krew zaczyna powoli wyciekać z jego ciała. Przynajmniej nie tryskała jak z zarzynanego wieprza, zawsze miał więc szanse, by powstrzymać krwawienie. Zdał sobie sprawę z tego, że jakakolwiek walka nie ma sensu. Z krzaków wyszło jeszcze pięciu.

Stawianie oporu nie miało sensu.

Opadł na trawę.

Była miękka.

Pocieszał się jeszcze w myślach, że zginął w walce, tak jak jego przodkowie. W młodzieńczych wyobrażeniach wyglądało to jednak trochę inaczej. A chciał się tylko załatwić.

- Długo go nie ma - mruknął jeden z żołdaków.

Dowódca oddziału podniósł się na równe nogi. Rozejrzał się. W jednej chwili sytuacja zrobiła się bardzo podejrzana. Zawołał po nazwisku zaginionego szeregowca. W odpowiedzi usłyszał jedynie echo, dochodzące z gęstwiny lasu. Pozostali członkowie patrolu również wstali z ziemi.

- Bierzcie broń! - zarekomendował kapitan. - Nie podoba mi się…

Jego głos nagle się urwał. W jednej chwili. Bez zapowiedzi.

Podwładni spojrzeli się na swego dowódcę. Panicznie złapał się rękoma za szyję, na której znajdowała się gładka, długa czerwona kreska, jakby ktoś przejechał pędzlem. Nieporadny malarz zastąpił jednak włoski pędzla grotem strzały, która leżała kilka kroków od niedoszłej ofiary. Pocisk zamiast przebić gardło na wylot, tylko je drasnął.

Padł na kolana.

W całym tym zamieszaniu nie zauważył nawet, jak jego oddział jest atakowany. Tak, to byli dobrzy żołnierze. Czasem śmiecie, ale przynajmniej dobrze wyszkolone i lojalne śmiecie. Niestety, otoczeni padali jak muchy.

Gardło zaczynało boleć. Nie od samej rany, prędzej od żelaznego uścisku, którym starał się za wszelką cenę zatamować krwawienie.

Ktoś kopnął go w plecy, przez co wylądował na ziemi. Obrócił się. Konał, ale przynajmniej chciał dojrzeć twarz swego oprawcy.

- Zdychaj, rządowa marionetko! - usłyszał jakby głos z innego świata.

Kończ już, poprosił w myślach.

Gardło go bolało. Tym razem już od rany i wyraźnie to czuł.

Stojący nad nim mężczyzna uniósł jedną nogę, na której nałożone miał grube, wojskowe karwasze. Następnie z całym pędem uderzył w twarz żołnierza. Głowa praktycznie rozprysła się na kawałki pod taką siłą i ciężarem.

Ale tego stary dowódca nie mógł już poczuć.

Honoru, w przeciwieństwie do wolności, nam nie odbiorą…[]

Wyprężył się dumnie. Wypiął pierś najmocniej, jak mógł, i przejechał wzrokiem po zgromadzonym tłumie. Jak co roku musiał wygłosić na szybkiego jakąś gatkę o wolności i ich wspaniałym państwie. Normalka, ciemny lud i tak kupi.

I zaczął swą płomienną przemowę.

Ludzie słuchali, a nawet entuzjastycznie reagowali. Po głowach większości z nich chodziło jednak zupełnie co innego.

- Masz ognia?

Strażnik aż podskoczył, słysząc szorstki głos nieznajomego. Odwrócił się gwałtownie, sięgając ręką do rękojeści miecza. Zanim wyciągnął broń, postanowił przyjrzeć się tajemniczej osobie.

Nic nadzwyczajnego, facet w kapturze.

- Zerknę - odparł uspokojony.

Obmacał kieszenie spodni, po chwili przechodząc palcami na kolczugę. Wślizgnął się pod nią do koszuli, gdzieś tam powinien mieć krzesiwo. Trochę to zajęło, ale wreszcie dosięgnął.

- Proszę uprzejmie, obywatelu - odrzekł z uśmiechem.

Właśnie w tym momencie zorientował się, że osoba nie mająca nawet drobnej fajki, zwykle nie prosi o ogień. Przyjrzał się nieznajomemu. Coś tu mu nie grało. Mógłby w dodatku przysiąc, że spod skórzanego kaptura wystawały dwa drobne loki długich włosów, a przecież po głosie łatwo było rozpoznać, że ma do czynienia z mężczyzną.

Zrozumiał. Krzesiwo wypadło mu z bezwładnej dłoni.

- O <kufa> - jęknął przerażony.

Przybysz podniósł wzrok. Po karku strażnika przebiegł zimny dreszcz, jakby jego ciało już przedwcześnie wyczuwało nadchodzącą śmierć.

- Nawet miły z ciebie gość - powiedział nagle Ian. - Chyba cię oszczędzę.

Żołnierz nie miał w tej chwili pojęcia, co w ogóle o całej tej sytuacji myśleć.

- Nie ruszaj się przez chwilę.

Szybki prawy sierpowy. Jeden problem z głowy.

Tłum zaczął wiwatować. Władca uśmiechnął się z zadowoleniem. W rzeczywistości jego przemowa praktycznie niczym się nie różniła o pozostałych, i dobrze o tym wiedział. Ale przynajmniej owieczki były posłuszne pasterzowi.

Jedna owieczka… jedna była jakaś dziwna.

Wyróżniająca się osobowość , z zasłoniętą twarzą, powoli przepychała się przez tłum. Niby nic specjalnego. Po chwili jednak ten sam zakapturzony człowiek zaczął poruszać się coraz szybciej. Jasne było, że gdyby nie tłum ludzi, najpewniej by biegł.

Krzyknął coś do strażnika z jego przybocznej gwardii.

Niestety, jego głośne błagania odbiły się od głośniejszej fali wiwatów.

Obrócił się.

Nie miał już kaptura. Długowłosy wojownik wyjął zza pleców miecz, przepychając ostatnie osoby, stojące między nimi. Straże dopiero wtedy zrozumiały, że ktoś zagraża dla ich władcy. Ale było za późno na cokolwiek.

Mogli co najwyżej patrzeć jak wojownik stawia kroki na drewnianej barierce i skacze na króla.

Zanim jeszcze ostrze przeszyło jego pierś, dojrzał kątem oka jak liczne osoby z tłumu wyciągają nagle broń i rzucają się na jego ludzi. Jego zimne ciało runęło na deski razem z jego imperium.

Nim zdążył choćby pomyśleć jaki mógłby być jego następny krok, zaatakowali go strażnicy. Przy samym królu, a właściwie zdetronizowanym trupie, stało ich tylko dwóch. Na ich nieszczęście, władca obdarzył ich ciężkimi pancerzami.

W bitwie sprawdziłyby się idealnie. Przy brutalnej szarży zbroja wytrzymałaby wszystko. Pytanie, co jeśli przeciwnik zaatakuje z tyłu.

Pierwszy z żołnierzy uzyskał odpowiedź, gdy długowłosy przeturlał się, unikając ciosów śmiercionośnych mieczy dwuręcznych. Ian w mgnieniu oka wypatrzył sporą lukę tuż pod lewą pachwiną przeciwnika, sięgającą aż do dolnej części klatki piersiowej.

Jedno celne cięcie w zupełności wystarczyło.

W momencie, gdy długowłosy zadał już cios, natychmiast odskoczył do tyłu.

Miecz drugiego strażnika wykonał efekciarską akrobację. Szkoda tylko, że w powietrzu. Zanim mężczyzna zdążył przyjąć choćby pozycję obronną, wojownik uderzył z pełną mocą od góry. Dwukrotnie. Żołnierz nadal stał, bez wątpienia jednak odczuł obydwa uderzenia nawet przez pancerz.

Po chwili otrzymał od Iana kopnięcie w kolano, gdzie wzmocnienia już nie powalały grubością. Korzystając z konfuzji strażnika, długowłosy wykonał obrót, tuż obok prawego boku mężczyzny.

Nim ten się obrócił, długowłosy przeciął mu ścięgna i na wykończenie przejechał ostrzem po prawie że odsłoniętych plecach.

Tyle w temacie.

Gdzieś w tłumie dostrzegł stojącego Briana. Ten nie czuł jakiegokolwiek zagrożenia, wszyscy oponenci zostali wybici do nogi. Patrzył się z szeroko otwartymi oczyma i rozdziawioną jeszcze szerzej gębą na wojownika. Nie odzywał się. Wiedział, że na jego oczach tworzy się historia. Wiedział, że jest świadkiem czegoś wiekopomnego, o czym Kazik mógłby trzasnąć nie balladę, ale cały chędożony tomik wydumanej poezji.

Wreszcie wydusił z siebie:

- Jak ty to zrobiłeś?

Długowłosy podrapał się po głowie.

- Normalnie - odparł, wzruszając ramionami.

- Jak ci się to udało?

- Wziąłem rozbieg, wyskoczyłem… - odpowiedział ponownie Ian - i tyle.

Przywódca ruchu oporu potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Od dawien dawna próbowaliśmy różnych sposobów. Były zamachy, była konspiracja, antypropaganda, słowem wszystko. A ty… a ty po prostu w jednej chwili wziąłeś rozbieg i go najzwyczajniej w świecie skasowałeś.

Wojownik spojrzał na ciało byłego władcy.

- Wasza wyspa to naprawdę zacny ogród - powiedział. - Ja jestem tylko przejezdnym ogrodnikiem. Z dobroci serca pozwoliłem sobie wyrwać jednego chwasta.

Brian uśmiechnął się słysząc tę metaforę.

Nagle dojrzeli nadbiegającego Kazika. Bard przybywał z raportem z przedmieścia, gdzie wcześniej trwały najcięższe walki.

- Wygraliśmy? - spytał przywódca partyzantki.

- Tak - odparł pośpiesznie tymczasowy posłaniec, łapiąc oddech. Musiał wcześniej biec. Spojrzał na Iana. - Mamy problem. Niedobitki żołnierzy się poddały, złożyły broń.

- Bardzo dobrze, - odrzekł Brian - i mam nadzieję, że nikt nie postanowił sobie urządzić jakiegoś samosądu czy linczu na jeńcach.

- Kiedy tam byłem kilka minut temu spędzali ich do jakiegoś zniszczonego, drewnianego budynku - wydusił z siebie Kazik.

- Po co? - spytał Ian, schodząc z podwyższenia i stając obok swych kompanów.

- Kilku mieszkańców trzymało pochodnie.

Bard spojrzał z wyrzutem na zszokowanego Briana.

- Wspominałeś coś o samosądzie?

Biegnąc w stronę dzielnicy portowej, już z daleka słyszeli przerażające krzyki cierpienia, którym towarzyszyły radosne, wręcz szalone, wiwaty. Przyspieszyli kroku. Brianowi marzyła się bezkrwawa, pokojowa przemiana państwa. W ostateczności ograniczenie ofiar do minimum. Sprawy wymykały się spod kontroli.

- To nie tak miało wyglądać - jęknął.

- Lepiej rusz rzyć i biegnij szybciej - odparł wojownik. - Może jeszcze…

Można temu zapobiec, Ian?

Wbiegając do portu, ich oczom ukazał się ogromny tłum. Wszyscy stali zgromadzeni wokół starego, zrujnowanego domostwa. Całe zbudowane ze spróchniałych desek, nadgryzionych zębem czasu, tylko czekało, aby podleciała do niego choćby iskra.

Miejska legenda głosiła, że nocami w tym domu straszyły duchy.

Podobno czasami można było usłyszeć jakieś krzyki.

Oni też słyszeli krzyki. Bynajmniej, nie należały one do żadnych zjaw. Należały do żywych.

Żywych, dla których lepszym losem byłaby śmierć.

Trójka bohaterów przedarła się przez zbiorowisko. Przed płonącym domem stał krótko ostrzyżony blondyn. Długowłosy już go gdzieś widział. Był to, zdaje się, jeden z dowódców pomniejszego oddziału, który miał rozpocząć rebelię tu, na przedmieściach. W chwili obecnej trzymał w ręce pochodnię, która nadal lekko się żarzyła.

- A taki właśnie los spotyka zdrajców! - krzyknął.

Tłum odpowiedział wiwatami.

- Co ty wyrabiasz, <skretyniały> idioto?! - krzyknął Brian wyrywając pochodnię z jego ręki. - Przecież, <kurcze>, mówiłem, że jeśli się poddadzą, macie ich brać jako jeńców!

Blondyn wskazał na zgromadzony tłum.

- Ci ludzie chcieli zemsty. Miałem im odmówić widowiska? Poza tym tam smażą się także zdrajcy z naszych szeregów.

Nagle zamknięte okno otwarło się na oścież. Wyleciał przez nie młody chłopak. Może dwadzieścia parę lat. Członek ruchu oporu. Z jękiem padł na zabłoconą ulicę. Próbował wstać, jednocześnie trzymając się jedną ręką za brzuch. Jego skóra była czerwona, w niektórych miejscach podchodziła pod czerń.

- Pomocy - szepnął, plując krwią.

- Chcesz pomocy, śmieciu?! - wrzasnął ktoś z tłumu. - Zaraz cię wrzucimy z powrotem.

- Pomocy było szukać u swoich żołnierskich koleżków, zdrajco.

- Ja nie… - jęknął opadając ponownie na ziemię. - Przecież ja…

Blondyn podszedł do niego. Kopnął młodziaka, przewracając go na plecy.

- Proszę - szepnął. - Ja… człowieku, ja… będę miał dziecko. Dziecko, rozumiesz? Za dwa miesiące, może nawet za kilka tygodni. Będę ojcem… moja żona…

Nie dokończył.

Zawył z bólu.

Ostrze blondyna przeszyło jego pierś.

- Znajdzie sobie nowego! - ryknął przywódca oddziału powstańców.

Tłum znów wiwatował, podziwiając tę szopkę.

- Tak będzie wyglądał nowy porządek! - krzyknął mężczyzna. - Kto nie z nami, ten przeciwko nam!

Ian spojrzał na Briana. Nic nie odpowiedział. Opuścił tylko głowę. Był słaby. Nie nadawał się na przywódcę. Długowłosy popatrzył po twarzach wszystkich zgromadzonych.

Walczył z mordercami uciskającymi swój lud.

Zadał sobie w tej chwili pytanie czy lud był lepszy.

Przecież oni wszyscy byli tacy sami. Twarze złych ludzi. Stado dzikich zwierząt wrzeszczących z radości, podczas gdy kilka kroków dalej dogasały ludzkie ciała. Ciała rzekomych morderców. A ten młodziak, który miał być ojcem? Zdaniem ludu już morderca czy niewygodny świadek?

Jaka była różnica między tamtymi, a tymi tu obecnymi?

W tym zacnym ogrodzie, jak to wcześniej określił, nie było podziału na zgniliznę i piękne, czerwone róże. Cały ogród był przepełniony zgnilizną. Większą lub mniejszą. W sumie co za różnica?

Powoli powrócił wzrokiem do blondyna.

Nie myślał racjonalnie.

Nie myślał w ogóle.

Sięgnął dłonią do pochwy, powoli wyciągając broń.

Cały świat widział jak przez mgłę. Jeszcze jeden samosąd był konieczny.

- Co chcesz zrobić? - spytał Kazik.

Nie wiedział. Chyba nie. Odparł nieprzytomnie:

- Wyrwać jeszcze jednego chwasta.

Dokąd zmierzamy...[]

- Stary, na pewno wszystko w porządku? - spytał z lekkim przerażeniem bard.

Coś mu odburknął. Chyba. Naprawdę nie miał pojęcia, co robił, i co jeszcze miał zamiar uczynić. Kogoś zabił. Tak… uwalone we krwi ubranie i upaćkany juchą miecz były całkiem wiarygodnymi symptomami mordu.

Szedł powoli w stronę portu, patrząc się cały czas gdzieś daleko przed siebie. Nie jarzył. Nie jarzył, co się dzieje. Ktoś krzyczał, ktoś darł się, jakby go obdzierali ze skóry. Kiedy tylko mijał jakieś zbiorowisko ludzi, od razu podnosiły się głosy. Domyślał się, że pomimo posiadanej broni, niektórzy chcieli się na niego rzucić.

- Niech spróbują - jęknął półprzytomnym głosem. - <skurczysyny>, niech spróbują szczęścia!

Poczuł silne uderzenie w twarz.

Kto?!

- Możesz się wreszcie ogarnąć, chędożony psycholu?!

Grajek nie był w żadnym razie zdenerwowany na Iana. Był raczej przestraszony. Ale jeśli była to jedyna droga, aby sprowadzić swego przyjaciela z powrotem do świata żywych.

- Chociaż wypuść w końcu z ręki… to coś - dodał z obrzydzeniem Brian.

Właśnie! Jakoś nie zastanawiał się nad tym wcześniej, ale trzymał coś w lewej dłoni. Zmysł dotyku podpowiadał mu subtelnie, że było to coś lekko włochatego, ale też krótko przystrzyżonego. Musiał przyznać, że sprawa była podejrzana. Spojrzał się na przedmiot. Oczy blondyna wyrażały zamiast emocji białą pustkę. Tak, jakby samotnej głowie było już wszystko jedno.

Długowłosy nie przejmował się nawet jakoś specjalnie miejscem pobytu korpusu i całej reszty ciała niedoszłego króla tego przeklętego miasta.

Wypuścił głowę z ręki, która przybrała przez całą tę awanturę barwę jasnej czerwieni.

- Kazik - mruknął wojownik.

- Co jest?

- Wypływajmy stąd - odparł, chowając miecz do pochwy. - Ta mieścina działa mi na nerwy.

I tak oto opuścili dwaj dzielni mężczyźni wyspę, która właśnie pisała swą historię. Zostawiali za sobą pożogę ze sporym dodatkiem śmierci. Za sterami stanął bard. Wojownik natomiast, stojąc przy burcie, o którą oparł się rękoma. W oddali widział zniszczenie. Dym pokrywał dużą część miasta. Rebelia zebrała obfite plony.

Usiadł pod masztem.

Zamknął oczy.

- A może niech to wszystko upadnie? - spytał.

- Co mówisz, Ian?

- Nic, nic. Tak do siebie gadam.

No i ja wiem, że mało! Po prostu jest mały problem... NIE-MAM-KOMPLETNIE-WENY!

Kilka długich i raczej mało emocjonujących dni później…

Lało. Pogoda w żadnym stopniu nie cackała się z samotnikami, dryfującymi na morzu, i wystawiała do boju najcięższe działa. Krople wody bezlitośnie biły Kazika i Iana po głowach. Było ciemno, chłodno, a wiatr wiał równie bezlitośnie. Gdzieś w oddali natomiast dało się słychać grzmoty. Czyli burza. Do pełni szczęścia brakowało już tylko gradu albo ataku chędożonego krakena.

- Nareszcie! - krzyknął bard, stając obok swego towarzysza, który aktualnie stał za sterami.

- Co jest?!

Grajek wskazał palcem na wschód.

Wojownik dostrzegł wyspę. Znajdowali się nawet niedaleko od niej, z piętnaście minut podpłynięciem, nie więcej. Choć warunki pogodowe nie sprzyjały widoczności, długowłosemu udało się dostrzec gęsty las, a może nawet dżunglę, nie miał pewności.

Na środku wysepki majestatycznie prężyła się wysoka góra.

- Sądzisz, że to tutaj?! - spytał Ian, jedną ręką próbując ogarnąć kompletnie przemoczone włosy.

Kazik tymczasem, osłaniając się kurtką, starał się odczytać coś z mapy. Po całej podróży była już niemiłosiernie zniszczona i wykorzystana, ale jeszcze dało się z niej coś odczytać. Mężczyzna spojrzał się w kierunku wyspy, potem powrócił ponownie wzrokiem do trzymanego kawałka przemoczonego papieru.

- Na to wygląda - mruknął.

- Psia pogoda - jęknął Ian, wyciskając wodę ze swych włosów. Wiedział, że minie sporo czasu zanim wyschną.

- <kijowa> chciałeś chyba powiedzieć - odparł Kazik, wycierając lutnię.

- Poetycko to ująłeś.

Szczęście w nieszczęściu, że przy samym brzegu znajdowały się już drzewa. Inaczej niechybnie by się pochorowali zanim udałoby im się znaleźć jakiekolwiek schronienie. Odnaleźli nawet trochę suchego chrustu, dzięki czemu mogli po chwili wygrzewać się przy ciepłym ognisku.

Długowłosy zerknął na morze. Było wzburzone. Targane silnym wiatrem wyglądało trochę strasznie. W głębi duszy cieszył się, że znajdowali się na suchym lądzie. A z drugiej strony było w tej nieokiełznanej, wodnej potędze coś niezwykłego. Coś, co utwierdzało człowieka w przekonaniu, że jest tylko małą cząsteczką ogromnej machiny. Małym trybikiem. W dodatku nic nieznaczącym trybikiem.

Smutne. Ale prawdziwe.

- Nad czym żeś się tak zamyślił, stary druhu? - spytał bard, biorąc do ręki gałąź.

Wojownik obrócił się z powrotem w stronę swego przyjaciela.

- Tak w sumie, to nad niczym konkretnym - odparł po chwili.

- Może zamiast myśleć o tym swoim ,,niczym konkretnym”, choć podejrzewam, że myślisz o babach…

- Dlaczego akurat o… - przerwał Ian.

- Bo jesteś mężczyzną - wciął się mu w słowo grajek.

Coś w tym jest, pomyślał długowłosy.

- W każdym bądź razie może coś byśmy wreszcie zjedli, co? - kontynuował bard.

Na widok jedzenia, wojownikowi zalśniły oczy, a ślina automatycznie rozpanoszyła się w ustach.

- Skąd żeś wytrzasnął dwie kiełbaski, ty koniokradzie? - spytał ze zdziwieniem mężczyzna.

- Były w torbie - odparł Kazik. - Bierz kij i nadziewaj. Nie ma tu się nad czym zastanawiać.

Nadział. Przejął przy tym od kolegi kawałek chleba, który także magicznie uchował się na dnie torby. Po chwili namysłu chlebek także został nadziany. I tak siedzieli. W kompletnej ciszy trzymali wyciągnięte kije. Żołądki podchodziły im z głodu pod samo gardło, ale woleli chwilę poczekać i zjeść porządną kolację. Tak przynajmniej chciał Ian.

- Chędożę, jem na surowo - zadeklarował trubadur, po czym zaczął delektować się smakiem ledwie ciepłego mięsa, zagryzając od czasu do czasu kromką chleba.

- Jak tam chcesz.

Podczas gdy jego towarzysz zajadał się przedwcześnie marny kawałkiem kiełbasy, który w tym momencie był na wagę złota, on postanowił postawić jednak na cierpliwość. Obserwował sobie skaczące po gałęziach płomyki. Z nieznanych mu powodów, był to całkiem przyjemny widok.

- Kazik? - spytał nagle.

- Mhm?

- Tak z czystej ciekawości, co miałeś zrobić po dowiezieniu mnie na miejsce?

Bard wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Staruszek nic nie powiedział. A co?

- A nic. Tak tylko pytam - odparł wojownik.

- A ty wiesz, co zrobisz, jak już załatwisz tego typka?

Długowłosy zaśmiał się.

- Najpierw to ja będę musiał się porządnie wyspać. Dopiero jutro z rana wyruszę w głąb tej dżungli. A później… później zobaczymy. A czy ty, Kazik, masz jakieś plany na przyszłość?

Bard westchnął, biorąc ostatni kęs jedzenia.

- <choroba>, sam nie wiem. Może zaszyję się w jakimś przyjemnym zaciszu, a może będę dalej podróżował i śpiewał gdzie się będzie dało. A skoro o śpiewaniu mowa.

Ian uśmiechnął się pod nosem. Jedzenie było akurat gotowe, a przy dobrym akompaniamencie jakoś zawsze przyjemniej mu się jadło.

- To może… o wódce zaśpiewam? - zaproponował bard.

- Może być - odrzekł długowłosy, zatapiając zęby w soczystym mięsie.

Droga publiczności, przedstawienie czas zacząć…[]

Bard przewrócił się na drugi bok. Jego ciało jakimś cudem wyczuwało, że był to cały czas wczesny ranek, i że nie było sensu stawać na nogi o tak wczesnej porze. Na trawie o dziwo spało mu się tej nocy nad wyraz wygodnie. Tak, jeszcze chwilkę pośpi. Pół godzinki starczy w zupełności.

Ian patrzył na zmagania swego przyjaciela z rozbawieniem. Wojownik także nie należał do rannych ptaszków. Jednak tego dnia był w pełni obudzony i gotowy do działania, gdy tylko zaczęło świtać. Od ponad godziny siedział przy dogasającym ognisku. Rozkoszował się zapachem morza o poranku. Delektował się odgłosami przyrody. Nie pogardził również delikatnym wiatrem, który wiał od północy.

Rozmyślał.

Był pewien tylko jednego. Gdy to wszystko się skończy, wyruszy do domu. Nie na Berk, oczywiście. Na wyspę Heathery. Trochę czasu już jej nie widział. Nie były to wprawdzie lata. Co najwyżej kilka miesięcy. Mimo to czuł się, jakby były to dekady.

Zamknął oczy.

Potrzebował sił i pełnego skupienia. Potrzebował energii i silnej woli. Potrzebował wreszcie dobrego planu, albo chociaż optymizmu.

Wziął głęboki wdech, po czym otworzył oczy i wstał.

Do góry, w której niewątpliwie wszystko miało się wyjaśnić, prowadziła w miarę prosta i niedaleka droga. Kilkanaście minut wcześniej zjadł jakieś resztki, które znalazł w torbie.

Nie był głodny. A nawet jeśli, to był to jego najmniejszy problem.

Przykucnął obok swego towarzysza. Delikatnie potrząsnął go za ramię. Ten ziewnął.

- Co jest? - mruknął Kazik, przecierając zaspane oczy.

- Idę.

Grajek momentalnie podniósł się do pozycji siedzącej. Szybko się obudził.

- Jak to idziesz?

- Nie ma sensu tego odwlekać - odparł długowłosy. - Załatwię to, i po sprawie.

- Ale… jakieś przygotowania… czy coś?

- Jeżeli jestem na to gotowy, - kontynuował Ian - to załatwię starucha jedną ręką. A jeśli nie jestem, to nawet magia mi nie pomoże.

Swoją drogą, żałował, że jego magiczne talenty były daleką i niedostępną już przeszłością. Przydałyby się, oj przydałyby.

- Teraz posłuchaj mnie uważnie, Kazik. Jest wcześnie rano. Odpocznij sobie, ogarnij bagaże, statek i tak dalej. Jeżeli nie wrócę do zachodu słońca…

- Czemu to zawsze musi być chędożony zachód słońca? - wypalił nagle bard.

Wojownik podrapał się po głowie. Wzruszył po chwili ramionami.

- Bo ja wiem - odparł mężczyzna. - Romantycznie jakoś.

Grajek uniósł brwi w zdziwieniu.

- W każdym bądź razie, - powiedział wojownik - jeśli nie wrócę do zachodu słońca, bierz rzyć w troki i odpływaj. Mną się nie przejmuj, w takiej sytuacji najpewniej będę od dawna martwy, a moje ciało chłodne. Rozumiesz?

Rozumiał. Pokiwał głową na potwierdzenie.

- No - mruknął radośnie Ian, wstając. - Komu w drogę temu czas.

Kazik także się podniósł. Myślał, że gdy ten moment wreszcie nadejdzie, będzie miał pomysł na jakąś wspaniałą mowę motywacyjną. W ostateczności mógł zawsze wymyśleć coś na poczekaniu. Niestety, okazało się, że cały swój kunszt artystyczny mógł zwinąć w rulonik i wsadzić sobie… gdzie chciał.

- Nie daj się zabić, ty stary draniu - powiedział bard, klepiąc przyjaciela po ramieniu.

- Postaram się.

Zielona gęstwina tylko z pozoru była normalnym okazem potęgi i piękna matki natury. Chociaż nigdy nie przejmował się przesadnie zabobonami i irracjonalnymi obawami, z jakiegoś dziwnego powodu czuł się obserwowany. Bezwstydne oczy tajemniczej siły wspinały się wzrokiem po jego karku, wywołując zimne dreszcze.

Niech i wywołują.

On nie miał zamiaru zawrócić.

Nie w takiej chwili. Był zbyt blisko osiągnięcia celu.

Idąc w głąb dżungli, przedzierał się przez coraz dziwniejszą florę. Zieleń powoli ustępowała miejsca szarości. Piękne kwiaty zmieniały się w ciernie, a trawa przemieniała się w pojedyncze źdźbła czegoś, co dawno temu być może i było trawą.

Nieczysta magia była niemalże namacalna.

Pod samą górą drzewa praktycznie nie występowały. Został jedynie popiół. Zaczął wspinaczkę. Widział już wejście do wnętrza. Tak, jakby w środku góry znajdowała się jakaś pokaźnych rozmiarów grota. Droga była krótka, ale nie łatwa. Ziemia osuwała mu się spod butów. Drobne kamienie spadały mu co chwila na głowę. Jego ręce natrafiały na bluszcz i kolczaste korzenie nieznanych mu roślin. Już w połowie drogi czuł pieczenie poranionych dłoni. Z czoła delikatnie sączyła się krew. Najwidoczniej któryś kamień uderzył zbyt celnie. Cała przyroda mobilizowała się, aby przekonać go do odwrotu.

Jednak kilka przeszkód terenowych nie wystarczyło.

A kiedy wreszcie stanął przed wejściem do jaskini, obejrzał się za siebie.

Przed długowłosym mężczyzną roztaczała się piękna panorama bezludnej wyspy, otoczonej morzem sięgającym aż po horyzont. Ląd pokryty był w całości zielenią. Jedynie pod górą dominowała szarość.

Nabrał głęboko powietrza.

Przyklęknął.

- Jeszcze raz!

Pięciolatek spojrzał się na wysoką postać. Przymrużył przy tym oczy, chroniąc je przed oślepiającym słońcem. Podniósł leżący na ziemi miecz. Drewniany i noszący liczne ślady, jakie zostały po kilkudziesięciu treningach, ale jak na broń ćwiczebną niezawodny.

- Próbuję już dziesiąty raz, tato - jęknął chłopak, podnosząc się z ziemi. - Sądzisz, że tym razem mi się uda?

- Jest sposób, aby się o tym przekonać - odparł stanowczo jego ojciec.

Wojownik ponownie przyjął pozycję obronną. On także był uzbrojony jedynie w oręż wykonany z drewna. Miał jednak wyraźną przewagę, zarówno we wzroście i masie, jak i doświadczeniu.

- Traf mnie - powiedział. - Tylko mnie traf.

Chłopak początkowo spojrzał na ojca z pewną dozą rezygnacji i sceptycyzmu. Nie wierzył w powodzenie kolejnej próby. Był święcie przekonany, że jego tato jest za szybki i za silny, aby móc go chociażby drasnąć.

I wtedy oczy młodego ucznia spotkały się z oczami jego pierwszego w życiu, i najlepszego zarazem mistrza.

Dojrzał w spojrzeniu nauczyciela swego rodzaju zachętę. Spojrzenie mężczyzny było najlepszą możliwą motywacją. Była nią wiara w sukces chłopca.

Ian uśmiechnął się pod nosem.

Ojczulek uważa się za lepszego, tylko dlatego, że jest starszy? Niedoczekanie.

Chłopak rzucił się na wojownika.

Jednak tym razem zamiast atakując środkiem, odskoczył w ostatniej chwili na prawą stronę. Jego ojciec był naturalnie przygotowany nawet na taką ewentualność. Nie był natomiast przygotowany na jeszcze jeden mylący skok, tym razem z powrotem w lewo.

Mimo to zdążył sparować.

- Prawie ci się udało - uśmiechnął się mistrz.

- Prawie? - spytała kobieta, obserwująca walkę.

- Tak, prawie - odrzekł ze śmiechem, patrząc się na swoją żonę. - Ale trzeba przyznać, że idzie mu coraz lepiej.

- To spójrz w dół, skarbie.

- Co?

Spojrzał. Dojrzał skrzyżowane miecze jego i jego syna. Ale coś było nie tak. Tym razem było inaczej. Popatrzył się dokładnie na drewnianą szablę swej pięcioletniej pociechy. I wtedy dojrzał końcówkę ostrza. Końcówkę, która dotykała ramienia mężczyzny.

- Trafiłem - odparł tryumfalnie Ian.

Pamiętał wszystko dokładnie.

Trafił. Ale tylko dlatego, że się nie poddał.

Podniósł się z ziemi. Wiatr delikatnie muskał jego twarz. Przyjemny chłód orzeźwiał całe jego ciało. Wziął jeszcze jeden głęboki wdech.

Obrócił się następnie w stronę wejścia do groty.

Nie widział, co było w środku. We wnętrzu góry panowała całkowita ciemność. Domyślił się, że nawet jego wyostrzony wzrok, zazwyczaj dobrze radzący sobie w ciemności, będzie musiał tym razem skapitulować. Jeśli w mroku coś się kryło, a kryło się na pewno, byłby zmuszony do nierównej walki.

Postawił pierwsze niepewne kroki.

Był jeszcze czas, aby się wycofać. Przekraczając granicę między światem zewnętrznym, a światem tamtym, w środku wielkiej góry, zatraciłby szansę na bezpieczne odejście.

Postawił kolejne kroki.

I choć wchodził w ciemną dolinę…

Wyjął z pochwy swój miecz, stawiając następne kroki.

Zła się nie uląkł…

Podszedł pod samo wejście.

Bo wiedział, że oni byli przy nim.

- Idę po ciebie, <skurzczy synu> - warknął.

Zanurzył się po tych słowach w ciemności.

Zła się nie uląkł.

Są rzeczy, których nie można wiecznie odwlekać…[]

Jedynymi dźwiękami, jakie docierały do jego uszu, były odgłosy jego własnych kroków. Powoli kroczył dalej, choć kompletnie nic nie widział we wszechobecnej ciemności. Spojrzał się za siebie. Nie widział światła, które powinno docierać do środka jaskini. Miał wrażenie, jakby w miejscu, w którym przed chwilą znajdowało się wejście, była albo kamienna ściana, albo kompletna pustka. W dodatku mógłby przysiąc, że szedł przed siebie już jakieś kilka minut.

- Dobra, kończ tę komedię! - krzyknął Ian, ponownie patrząc się przed siebie.

Zamknął oczy. Niespodziewanie został oślepiony przez bardzo intensywne światło. Nie miał pojęcia, skąd mogła wziąć się ta światłość, ale się domyślał. Nadeszła chwila prawdy.

Otworzył niepewnie oczy.

Stał w niebieskim, połyskującym okręgu. W dalszym ciągu nie był w stanie dostrzec ścian jaskini, ale wszystko, co znajdowało się w obrębie okręgu było o dziwo widoczne. Widział gładką, kamienną posadzkę. Trochę jakby znajdował się w pięknym, kamiennym budynku, a nie surowej grocie.

Podniósł wzrok.

Uśmiechnął się pod nosem.

- Naprawdę myślałeś, że pozwolę ci znów wymordować jakąś osadę niewinnych ludzi? - spytał ironicznie wojownik.

- Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbyś tak po prostu zostawić tę sprawę, rycerzu w lśniącej zbroi.

Długowłosy pewniej zacisnął rękę na rękojeści miecza. Patrzył się na stojącego przed nim młodzieńca, próbując wypatrzeć jakieś luki w pancerzu przeciwnika. Nekromanta nie wyglądał już jak trup, nie wyglądał nawet jak starzec. W tej postaci miał co najwyżej dwadzieścia pięć lat. Wśród krótkich blond włosów, Ian nie dojrzał jakiejkolwiek siwizny. Lekki zarost także wyglądał na całkiem nieźle prosperujący. Wzrostowo byli do siebie całkiem podobni. No i oczywiście spora tarcza i bogato zdobiony miecz, które robiły wrażenie. Podobnie jak lekka zbroja.

- Zmieniło się coś w twoim planie? - spytał wojownik.

- Nie. Wszystko po staremu.

Nekromanta pewniej chwycił trzymaną w prawej dłoni tarczę.

- Powiedz mi, Ian. Czy nie zdziwiło cię ani trochę, że tamten stary mag, którego imienia nawet nie pamiętam, tak po prostu pokazał ci, gdzie masz płynąć?

- Nie - odparł długowłosy.

- Jakieś sugestie, dlaczego tak postąpił? - spytał blondyn.

Ian przewrócił oczami, znużony tą konwersacją.

- Dobrze wiem, że chciał, abym zginął. Za długo chodzę po tym świecie, aby wierzyć, że ludzie podają tego typu informacje z dobroci serca. Miał pełne prawo być na mnie wkurzony, bo przecież gwizdnąłem mu kiedyś konia.

- Tak przecież nie można - mruknął sarkastycznie nekromanta. - Bohaterowie tak nie robią.

- Za mało mi zapłacił, stulejarz - odparł wojownik. - Tak czy siak, pomógł mi, i to w dużym stopniu, więc nie protestowałem.

Blondyn zaśmiał się.

- A czy nie przyszło ci do głowy, dzielny bojowniku o lepsze jutro, że ten sam czarodziej, mógł chwilę po twoim wypłynięciu zawiadomić mnie, że nadciągasz, pozwalając mi tym samym na odpowiednie przygotowanie się do tej walki?

A to już nie ładnie, pomyślał Ian.

- Niestety, życie czasem kopie cię w jaja, jak się okazuje - mruknął wojownik.

- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem.

Długowłosy westchnął. Chciał już walczyć i jak najszybciej to zakończyć. Z drugiej strony, rozmowy, podobnie jak podróże, kształcą.

- A co takiego zrobiło na tobie wrażenie, co? - spytał.

- A choćby to, że nadal zachowujesz spokój - odparł nekromanta. - Byłem niemalże pewien, że rzucisz się na mnie z furią, gdy tylko odnotujesz fakt mego pojawienia się. A tu proszę, miłe zaskoczenie.

- Walczymy, czy mam przynieść herbatkę?

- Nie, nie herbatkę.

Młodzieniec wbił miecz w kamienną posadzkę. W jego dłoni pojawiła się nagle podejrzana butelka. Ian od razu rozpoznał zapach wódki.

- Łyka?

Wojownik prychnął.

- Z frajerami nie piję!

- Z przyjacielem się nie napijesz? - spytał blondyn, wlewając po chwili do gardła solidną dawkę procentowego trunku.

Psst…

Hej!

Jeśli ktoś z was grał w drugiego Wiedźmina, to wiedzcie, że tą sceną właśnie puściłem do was porozumiewawcze oczko.

Tak jakby co…

*mrugnięcie sygnalizujące nawiązanie do drugiego Wieśka*

Butelka zniknęła tak niespodziewanie, jak się pojawiła.

- Swoją drogą, wiesz że magia nadal mi została?

- <kij> mnie to obchodzi! - warknął zniecierpliwiony Ian.

- Mógłbym cię teraz bez problemu spalić żywcem, albo przychędożyć w ciebie piorunem - kontynuował gdybanie blondyn.

Wojownik zacisnął uścisk na rękojeści jeszcze mocniej.

- Ale wiesz co? - spytał nekromanta, podnosząc swój miecz. - Myślę, że dla własnej przyjemności i satysfakcji, spróbuję cię załatwić starymi, sprawdzonymi metodami. Stawaj do walki!

- Już się bałem, że wybierzesz szachy.

Oho!

Dla odmiany tekst z pierwszego Wieśka.

*mrug*

Jednak żaden z nich nie zaatakował. Ani blondyn, ani długowłosy. Żaden z wojowników nie wykonał choćby najmniejszego ruchu. Tak jakby cała wola walki nagle zniknęła, a na jej miejsce weszła cisza i pokora. Idealistyczny pacyfizm był jednak dla nich czymś obcym. Cała ta szopka stanowiła tylko ciszę przed burzą.

Ian czuł jak krew w jego żyłach zaczyna wrzeć, jak jego umysł zaczyna wytwarzać obraz nekromanty utopionego w kałuży swej własnej krwi. Już niemalże czuł zapach czerwonej posoki.

- Zaatakuj mnie, Ian - odparł nagle czarownik.

Wojownik, zamiast zaszarżować, podszedł jedynie kilka kroków zmniejszając dystans między nim, a przeciwnikiem. Odbił po chwili w prawo. Cały czas jednak na spokojnie utrzymywał stałe tempo. Można powiedzieć, że mozolnie sobie spacerował.

- Pomścij swych kochaniutkich rodziców - mruknął z sarkazmem młodzieniec, cały czas nie spuszczając wzroku z wojownika.

Z trudem powstrzymywał trzęsienie rąk. Trzęsienie, wywołane narastającą w głębi duszy furią. Miał ochotę schować, albo najlepiej rzucić byle gdzie swą broń i rzucić się na blondyna, celem rozszarpania go gołymi rękami. Wyobraził sobie jak uderza powalonego przeciwnika w twarz. Raz za razem. Jeszcze raz. Jeszcze raz. I jeszcze raz, aż nie uzyskałby zmasakrowanej, czerwonej mazi, która niegdyś była niebrzydką buźką młodzieńca.

Mimo to dalej kontynuował swój powolny chód. Już tylko kilka kroków brakowało Ianowi do zrobienia pełnego obrotu wokół swego adwersarza. Nie widział twarzy nekromanty, albowiem długowłosy cały czas patrzył się w czarną pustkę. Był za to w stanie usłyszeć wierzganie chłopaka. Cały czas poprawiał w dłoni tarczę, dreptał w miejscu, albo obracał swym mieczem, jakby chciał udowodnić, że oprócz czarnej magii zna się także na szermierce i fikuśnych sztuczkach z bronią.

Ian kumulował cały gniew w środku. Czuł jak poziom wściekłości narasta, z sekundy na sekundę zbliżając się do granicy pomiędzy terytorium poczytalności, a kompletnego szaleństwa i demencji.

Byleby nie wybuchnąć pierwszym, wrzasnął w myślach wojownik.

Słyszał dyszenie nekromanty.

Zatem jeszcze trochę.

Jeszcze tylko odrobinę.

Chwilka i…

- Walcz wreszcie! - krzyknął blondyn.

Młodziak nie wytrzymał. Zaślepiony nienawiścią, jaką pałał do długowłosego, rzucił się na niego. Zapomniał przy tym włączyć zdrowy rozsądek, który oprócz powiadomienia swego pana o podstępie, zasugerowałby również drastyczną zmianę taktyki.

Czarownik, który przyjął rolę wojownika, biegł z uniesionym do góry mieczem oraz tarczą. Obydwie ręce w górze, korpus całkowicie odsłonięty. Kilka luk w pancerzu.

Ian uśmiechnął się pod nosem. Nie był to uśmieszek, jaki zwykle przyozdabiał twarz strudzonego wędrowca. Był to uśmiech niemalże szaleńczy, diaboliczny. Poczuł jak cała złość nagle się uwalnia, jak ucieka z krzykiem na zewnątrz. Dodatkowo miał świadomość, że jego plan właśnie zaczyna działać.

Jeszcze tylko kilka kroków maga.

Młodzieniec już chciał opuścić oręż w dół, aby uderzyć długowłosego. Już podświadomie widział ostrze przesuwające się po piersi mężczyzny, zostawiające za sobą krwawy ślad w postaci cienkiej linii.

Zanim poczuł paraliżujący ból, zdążył jeszcze zauważyć jak Ian nagle przykuca i tnie nekromantę w brzuch. Oręż młodzieńca przeciął powietrze. Z kolei miecz długowłosego gładko przeszedł przez ciało blondyna.

Pamiętał jak następnie uderzył w ziemię.

Zanim adrenalina całkowicie zdążyła zaniknąć, odnotował jeszcze fakt, że nie czuł kompletnie nóg. Jego czucie kończyło się gdzieś w okolicach miednicy. Spojrzał się na dolną część swego ciała. Zrozumiał. Jego dolna połówka leżała obok wojownika, który cały czas trwał w tej samej pozycji. Tam gdzie nekromanta powinien widzieć swój brzuch, widział teraz wnętrzności, powoli wypływające na kamienną podłogę.

Flaki. Mnóstwo ubryzganych krwią flaków.

- Znowu zgubiła cię pycha, magu - usłyszał.

To właśnie wtedy, gdy uświadomił sobie, że został praktycznie przecięty na pół, poczuł ten okropny ból. Myślał, że przypalanie na stosie, z którego w młodzieńczych latach udało mu się w ostatniej chwili uciec, było najstraszliwszym bólem, jaki kiedykolwiek odczuł. Miecz Iana podważył tę tezę.

Przecież tyle się przygotowywał, tyle planowania, tyle godzin poświęconych n medytację. Tak, powinien użyć magii, kiedy miał taką okazję. Powinien dobić wojownika, gdy ten leżał u jego stóp praktycznie bezbronny. Wiedział, że był faworytem, i że wygrana była praktycznie jego. Pycha, zakończona bezwzględną dekapitacją. Surowa, ale za to jakże sprawiedliwa i zasłużona kara.

Chciał ryknąć, wrzasnąć, zacząć drzeć się w niebo głosy. Tak cierpiał.

Z jego ust wydobyła się tylko wydzielina, będąca gęstą mieszaniną krwi i śliny.

- Ja… - szepnął, dławiąc się juchą - przecież nie… mogę…

Wojownik wyrósł jak spod ziemi. Blondyn otrzymał silne kopnięcie w twarz, łamiące mu szczękę. Nie mógł oddychać. To był koniec. Nawet przy użyciu najpotężniejszych czarów, śmierć była nieunikniona.

- Jeśli myślisz, że po tym wszystkim twoje ostatnie słowa mnie choć trochę obchodzą, - powiedział stojący nad nim Ian - to cię rozczaruję.

Długowłosy schował miecz. Obrócił się plecami do nekromanty i odszedł w mrok. Blondyn położył głowę na posadzce. Nie miał już sił.

Widział jedynie ciemność. Odczuwał nieopisany ból. Było mu zimno.

Czuł, jakby całe piekło wyciągało po niego swe karzące ręce.

A mimo to czuł… spokój.

Zamknął oczy.

Bogowie, pomyślał, kończcie już.

Skończyli.

Konsekwencje…[]

Bard spojrzał w górę. Zmrużył momentalnie oczy. Dochodziło południe, naturalne więc było, że słońce świeciło, a raczej bezczelnie oślepiało w pełnej swej okazałości. Mężczyzna powrócił wzrokiem do ogniska. Konkretniej na to, co z ogniska zostało, gdyż zgasło ono dużo, dużo wcześniej.

Niemalże podskoczył, gdy usłyszał czyjeś kroki.

- Ian! - krzyknął Kazik, podbiegając do przyjaciela. - Ty skurczy synu chędożony! Żyjesz?

- Nawet więcej, mam się całkiem znośnie - odparł roześmiany wojownik.

Grajek przejechał wzrokiem po długowłosym, oglądając go dokładnie. Od stóp po sam czubek głowy. Zerkał to na twarz, to na nogi, to na tors. W pewnym momencie nawet okrążył swego towarzysza.

Wreszcie stanął w miejscu.

- Nawet cię skubaniec nie drasnął - wyszeptał z niedowierzaniem.

- Też jestem z siebie dumny.

- To co, wracamy do domu? Ian?

Ian wziął głęboki wdech. Następnie bardzo powoli wypuścił powietrze z płuc, rozkoszując się morską bryzą.

- Czy wracamy? - odparł, patrząc się na Kazika. - Niezupełnie.

I właśnie w tym momencie bard przestał cokolwiek z tego wszystkiego rozumieć.

- Em… co?

- Mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia, Kazik.

Wojownik podszedł po chwili do miejsca, w którym tymczasowo stacjonowali. Grajek powoli obrócił się w tym samym kierunku, nie ruszając z miejsca.

- Jakich spraw? - spytał po chwili zastanowienia.

- Wsiadaj na łódź - odparł Ian, biorąc do rąk część ich dobytku. - Po drodze na szybko ci wyjaśnię co i jak.

- A kogóż to widzą moje oczy?!

Kogo jak kogo, ale tej dwójki Brian się nie spodziewał.

Ian i Kazik ostrożnie przywiązali łódź do wystających belek, aby móc po chwili spokojnie zejść na suchy ląd. Gdy tylko przeskoczyli przez burtę i stanęli na deskach pomostu, zostali wyściskani przez mężczyznę.

- Nam też miło cię widzieć, stary - odparł wojownik. - Widzę, że całkiem nieźle sobie radzicie.

Zniszczone wcześniej budynki stały już wstępnie odbudowane. Te uszkodzone zaś zostały solidnie wyremontowane. Już w samej przystani widać było powszechnie panującą wśród miejscowej ludności radość. Radość i wolność.

- Chodźcie, moja rodzina z wielką przyjemność was ugości.

- Nie, dziękujemy - odparł pospiesznie bard. - Tak naprawdę zatrzymaliśmy się tu tylko na chwilę, aby zerknąć jak sobie radzicie. Przede wszystkim czy dużo się tu zmieniło.

Długowłosy rozejrzał się wokoło, jakby chciał się upewnić, że nikt ich nie słyszy.

- Poza tym - dodał przyciszonym głosem - nie chciałbym tak się tutaj panoszyć po tym jak tamtego gościa… no wiesz…

Brian klepnął wojownika w ramię.

- Człowieku, tutejsza ludność jest ci niezmiernie wdzięczna za załatwienie tego <drania> - powiedział. - Ludzie szybko zdali sobie sprawę z tego, że ten jeden człowiek mógłby nieźle namieszać z tym swoim ,,nowym porządkiem”.

- A tak z ciekawości, - odparł uspokojony Ian - kto teraz rządzi?

- A wybraliśmy wszyscy takiego jednego gościa. Starszy facet, trochę już siwy, ale jak na swój wiek naprawdę ma typ charyzmę. Mądry jest, na ludziach się zna, do tego szczery. No i jaja ma chłop ze stali, byle gadką go nie zastraszysz.

Po chwili dodał:

- Chodźcie. Coś wam się za pomoc w wyzwoleniu spod jarzma należy, nie?

Ostatecznie Brian przekonał przybyszów, aby chociaż przenocowali.

Udali się prosto do jego domu.

Po drodze nie było żadnych patroli uzbrojonych po zęby żołdaków. Jedynie od czasu do czasu przechodziło się po dwóch strażników, którzy najczęściej śmiali się i spokojnie ze sobą gaworzyli. Na widok Iana oraz Kazika uniżali lekko głowy na powitanie, okazując tym samym należyty szacunek.

Wszystko wydawało się takie kolorowe, takie fantastyczne. Przez chwilę para nowo przybyłych zastanawiała się, czy to nie jest aby jakaś podejrzana halucynacja, wywołana ich zeszło nocnym świętowaniem. Świętowaniem, naturalnie, zakrapianym.

Przebiegające obok dzieci z kolei piszczały z radości, trwoniąc cały swój wolny czas na różnorakich zabawach.

- Dobrze jest być bohaterem - mruknął wojownik.

- To gdzie teraz, Ian? - spytał po raz dziesiąty Kazik.

- Cierpliwości, stary - odparł wojownik. - Niedługo dopłyniemy.

Bard mruknął coś pod nosem. Długowłosy co prawda nie usłyszał, co dokładnie powiedział jego towarzysz, ale coś mu mówiło, że może to i lepiej. Grajek przysiadł tymczasem obok burty. Był zmęczony. Słońce już zachodziło, a oni nadal byli gdzieś na środku morza.

- Daleko jeszcze?

- Już widać ląd - odpowiedział Ian.

Kazik ponownie stanął na nogi, opierając się rękami o stojącą obok beczkę. Przystawił dłoń do czoła, aby nie dać się oślepić przez zachodzące słońce. Mógłby przysiąc, że już gdzieś tę wyspę widział. Skądś kojarzył ten brzeg i znajdujący się obok niego las. Nagle w głowie zaczęło mu świtać. Gdzieś… kiedyś…

- Ian, to tutaj się zatrzymaliśmy swego czasu, prawda? - spytał.

- Prawda - usłyszał w odpowiedzi.

- Dlaczego akurat tutaj?

Wojownik wzruszył ramionami.

- Jakoś tak… z sentymentu.

Kłamstwo w dobrej sprawie wcale nie musi być złe, czyż nie?

Ian ułożył głowę do snu. Kazik, siedzący po drugiej stronie ogniska, zrobił to samo.

- Dobranoc - mruknął zaspany długowłosy.

- Mbrnoc…

Wojownik leżał spokojnie, nie wykonując nawet najmniejszego ruchu. Minęło kilka chwil, a bard już smacznie spał. Ian, słysząc donośne chrapanie przyjaciela, powoli podniósł głowę. Następnie, podpierając się ramionami, podniósł się do pozycji siedzącej. Ognisko skwierczało, Kazik chrapał, wiatr delikatnie powiewał.

Ian, mając już pewność, że grajek zapadł w głęboki sen, podniósł się z ziemi. Otrzepał się z piachu, który zgromadził mu się na spodniach.

Kątem oka dojrzał coś między drzewami.

Dyskretnie spojrzał się w tamtym kierunku. Tak jak się spodziewał, dojrzał żółte oczy. Zniknęły nagle, bez żadnego ostrzeżenia.

Długowłosy pewnie ruszył przed siebie, podążając dokładnie do tej samej groty, w której był podczas ich poprzedniej wizyty na wyspie. Nie chciał robić u niej nic konkretnego. Po prostu chciał pobyć z czarodziejką chociaż przez chwilę. Absolutnie nie chciał zaciągać jej do łóżka, lub co bardziej prawdopodobne, być zaciągniętym. Postanowił ograniczyć się tylko, i aż, do rozmowy. O byle czym.

Była samotna.

Nie miała tu często gości.

Tylko porozmawiać.

Nic więcej.

Heathera by mnie zabiła, pomyślał.

Odbili od brzegu z samego ranka. Artysta, widząc zaspaną twarz swego kompana, postanowił wyręczyć wojownika, zajmując miejsce za sterami jako pierwszy. Ian zszedł na niższy pokład, stając za stertą skrzyń i beczek. Otrzymali to wszystko od mieszkańców miasta, w ramach podziękowania za pomoc w wyzwoleniu. W środku, oprócz dużej ilości prowiantu, znajdowały się także przeróżne przedmioty, zarówno drobne świecidełka, jak i pokaźnych rozmiarów drogocenne dobra w stylu rzeźb czy nawet obrazów.

Najbardziej do gustu przypadł jednak mężczyźnie złoty pierścionek. Może i prosty, wręcz typowy, ale drobne zdobienia na zewnętrznej stronie sprawiały, że stawał się on wyjątkowy. Do zaręczyn idealny. Przyda się, jak już wróci do swej ukochanej.

Jego wzrok przykuło pojawienie się tajemniczej kobiety na klifie. Kazik był odwrócony do niej plecami, nie miał więc szans, aby ją dojrzeć. Ian natomiast widział wszystko jak na dłoni. Kłęby rudych włosów powiewały bezwładnie na wietrze. Pomimo dużej odległości, jaka ich dzieliła, wojownik dojrzał uśmiech na ustach czarodziejki. Drobny, niewinny, chwilowy, ale za to szczery.

Uniosła rękę. Powoli i delikatnie, wręcz niepewnie.

Zrozumiał, że to pożegnanie.

On także uniósł dłoń. Powoli, delikatnie, ale pewnie.

Bard obejrzał się za siebie. Dojrzał klif, na którym jednak nikogo nie było.

- Do kogo tak machałeś?

- Ja? Nie… przywidziało ci się coś.

Grajek podrapał się po głowie. Czasami miał wrażenie, że Ian jest jednak odrobinę szalony.

Ostatnia grudka ziemi została usypana na swoim miejscu. Bard delikatnie przejechał łopatą po usypanym kopcu, aby nadać mogile w miarę gładki kształt. Nic wielkiego. Tylko kilka kamieni, trochę piasku i gnijące ciało dwa metry niżej. Ale woleli zdecydowanie takie rozwiązanie, aniżeli pozostawienie nieżyjącego chłopaka na środku plaży.

- Szkoda chłopa - westchnął Kazik. - Młody był jeszcze. Całe życie przed nim.

- Jeśli by tutaj został aż do starości, to ja nie wiem czy takie życie byłoby lepszym rozwiązaniem - mruknął chłodno Ian.

- Widziałeś jak go załatwili, prawda?!

Pokiwał głową. Widział. Doskonale pamiętał ze szczegółami.

- Już nawet beznadziejny żywot byłby ze sto razy lepszy od takiego końca - dokończył z frustracją w głosie grajek.

Słońce powoli zachodziło. Fale przybierały artystycznej mieszanki barw czerwieni i pomarańczy. Robiło się późno i chłodno. Nie chcieli się tutaj zatrzymywać dłużej, niż to było konieczne. Mimo to postanowili pobyć na wyspie chociaż jedną noc. Uznali to za swego rodzaju okazanie szacunku zmarłemu.

Gdy tylko zapadł zmierzch, ułożyli się wygodnie przy ognisku. Kazik położył głowę na zwiniętym kłębku materiału, który pełnił chwilowo funkcję poduszki. Usnął momentalnie.

Długowłosy siedział przez chwilę, nawet nie myśląc o spaniu.

Poprawił miecz na plecach, po czym wstał.

Czas działać, pomyślał.

Kolejny dzień gorliwej modlitwy. Kolejny dzień mądrych nauk, które głosił nieprzerwanie przez wiele lat bez przerwy. Kolejne zbłąkane baranki, przyłączone do tego małego stada wilków.

- Miłych snów, mistrzu - szepnął przechodzący obok młodziak w czerwonej szacie.

- Nawzajem, bracie - odparł brodacz.

Po raz tysięczny przechodził tym samym korytarzem. Odgłosy kroków, które stawiał w swych ciężkich, skórzanych butach, odbijały się echem. Pochodnie standardowo żarzyły się, oświetlając drogę. Na kamiennych ścianach wisiały liczne malowidła. Kult krwawego boga wymagał zaangażowania i należytej powagi. A także oddania.

Pchnął delikatnie drzwi do swojej kwatery.

Po całym dniu ciężkiej pracy czuł się wykończony. Zmęczony przejechał ręką po zaspanej twarzy. Już zaraz miał wylądować w miękkim łożu, i nareszcie porządnie się wyspać. Tak, sen. O niczym innym nie marzył.

Kiedy tylko zamknął za sobą drzwi, zorientował się, że jego pokój wyglądał jakoś… inaczej. Meble stały na swoich miejscach. Łóżko znajdowało się centralnie przed nim. Minęło kilka sekund nim zauważył, że w pomieszczeniu jest zdecydowanie za ciemno. Zwykle jego uczniowie zapalali trzy świece. Jedna przy łóżku, druga na biurku, a trzecia na stole, który stał pod samą ścianą. Tym razem paliła się jedynie ta ostatnia.

Nie to było to jednak największe zaskoczenie kapłana. To należało bowiem to obecności mnicha w czerwonej szacie, który stał przy stole. Tajemnicza postać stała ukryta w kącie. Gdyby nie światło byłaby kompletnie niewidoczna.

- Bracie, co ty tutaj robisz?! Nie masz pozwolenia, aby przebywać w tym pokoju, a już szczególnie, gdy JA tu jestem! Odejdź stąd natychmiast!

Postać stała nieruchomo. Jej wzrok padał na ziemię. Twarz była całkowicie zasłonięta przez kaptur.

- Dobrze, odejdę - szepnął nieproszony głos.

Mnich powoli skierował się do wyjścia. Nagle drogę zagrodził mu barczysty i o wiele wyższy brodacz.

- Zaczekaj chwilę - powiedział szorstko kapłan. - Zanim stąd wyjdziesz pokaż mi swą twarz i powiedz jak się nazywasz, bracie!

- Nazywam się Ian - odparł cicho przybysz.

Ian. Hm… Ian, Ian. Próbował sobie przypomnieć czy któryś z jego uczniów, albo chociaż pomocników miał tak na imię. Żaden osobnik, o imieniu Ian, nie przychodził mu jednak do głowy.

- Nazywam się Ian - powtórzył długowłosy, zrzucając z głowy czerwony kaptur.

Mężczyzna poczuł jak serce na chwilę mu ustało, a krew zatrzymała się w żyłach. Tak. Znał jednego Iana. Teraz pamiętał.

- A to dla ciebie, <skurczy synu>!

Ostrze sztyletu, głęboko wbite w brzuch brodacza, przesunęło się powoli aż do klatki piersiowej, po drodze skrupulatnie rozcinając skórę i mięśnie. Kapłan początkowo próbował stawiać opór. Kiedy ból stał się nie do zniesienia, chwycił napastnika za ramiona. Ale nie krzyknął z bólu. Nie chciał dać wojownikowi tej satysfakcji.

Ian puścił sztylet, zostawiając go w ciele mężczyzny na wysokości serca. Kopnął przeciwnika w kolano, powodując tym samym jego upadek. Następnie kopnął go w twarz, nie dając mu czasu na wstanie, albo jakąkolwiek inną reakcję. Przypadkiem kopnął jednak w skroń.

Brodacz bezwładnie rozpłaszczył się na podłodze.

Stracił przytomność.

Pomimo lejącej się spod noża krwi, cały czas oddychał.

Wojownik wiedział, że niedługo kapłan się wykrwawi. Oczywiście, o ile pozostanie nieprzytomny. Ian jednak nie miał zamiaru czekać.

Zrzucił z siebie niewygodną szatę, po czym wyjął zza pleców miecz.

Szybkie przejechanie ostrza po krtani zaowocowało tryśnięciem małej ilości czerwieni na pobliską szafę oraz dywan. Po dwóch sekundach krew polała się obfitym potokiem z gardła mężczyzny. Dzieliło go już kilka oddechów od ostatniego tchnienia.

Wojownik schował miecz.

Robota skończona.

Został ostatni.

Kwestia ostatnia…[]

Czarodziej nerwowo wyjrzał przez okno swej wieży. Chyba już piąty raz w ciągu kilkunastu minut. I tak od trzech dni. Całe dnie w stresie, całe dnie w ciągłym strachu.

Odkąd utracił kontakt z nekromantą, żył w ciągłej niepewności.

W teorii był potężnym magiem, którego bali się niemal wszyscy, którzy mieli wątpliwą przyjemność lepiej go poznać. Teoretycznie w otwartym pojedynku zabiłby jakiegokolwiek przeciwnika w ułamku sekundy za pomocą jakiegoś prostego zaklęcia. Nawet jeśli rzuciłby się na niego cały oddział zbrojnych, jego kilka machnięć rękoma wystarczyłoby, aby zapadli się pod ziemię. Albo spłonęli żywcem. Albo doznali nieprzyjemnych krwotoków wewnętrznych i zmiażdżenia organów.

A z drugiej strony, długowłosy wojownik mógł zrobić wszystko.

Mógł wkraść się którejś nocy do wieży i zasztyletować starca we śnie.

Mógłby także wyzwać czarodzieja na otwarty pojedynek. Ale tylko z wykorzystaniem broni białej. W takiej sytuacji duma starca nie pozwoliłaby na odmowę, a w szczególności na oszukiwanie.

Albo na przykład z rana, gdy czarownik chodziłby jeszcze zaspany. Ian wpadłby do środka i zaszlachtował starca swym mieczem, zanim ten zdążyłby sobie przypomnieć formułkę jakiegokolwiek czaru.

Człowiek w podeszłym już wieku odczuwał zmęczenie znacznie częściej niż młodziaki. Akurat zachodziło słońce. Wstał powoli z miękkiego fotela. Zagrożony czy nie, musiał się wyspać.

- To jaki masz plan? - spytał Kazik.

Wojownik podniósł kufel piwa na wysokość ust. Wziął następnie kilka konkretnych łyków. Musiał osuszyć gardło, a alkohol sprawdzał się w tej roli znakomicie. Siedzieli w karczmie. Znajdowała się ona w dzielnicy portowej. Teoretycznie była to najgorsza część miasta, ale podróżnicy mieli wystarczająco dużo szczęścia, aby uniknąć pobicia, ograbienia z dobytku, czy też rozpłatania gardła przez recydywistów o nie koniecznie dobrych zamiarach wobec obcych.

- Szczerze powiedziawszy, - mruknął Ian - to nie mam żadnego.

- Nic?

- Nic.

Bard podrapał się po czuprynie w zastanowieniu.

- Ale - kontynuował po chwili - tak kompletnie nic? Zero? Działanie na spontanie?

Długowłosy westchnął. Został ostatni łyk. Sekunda i kufel był pusty.

- Wbijanie do tej przeklętej wieży bez jakiegokolwiek planu to pewne samobójstwo - odparł Ian. - Muszę coś wymyślić.

- Chwilka - odparł nagle grajek. - Ale przecież coś tam wspominałeś, jeszcze podczas naszej podróży, że nasz ukochany staruszek bez wątpienia chce twojego zgonu. Skoro tak, to czemu teraz chcesz go załatwić? Mogłeś to w sumie zrobić wcześniej, jeszcze przed wyjazdem.

- Widzisz, nie chodzi tu nawet o życzenie mi śmierci. Owszem, jest to perfidne i niegodne, ale z drugiej strony ma prawo gniewać się za tamtego konia.

Kazik patrzył na przyjaciela wyczekująco.

- Problem w tym, że kontaktował się z tamtym <durnym> nekromantą, tym samym mu pomagając… swoją drogą, nie poznałem ostatecznie imienia tamtego gościa.

- Nie znać imienia swojego nemezis - mruknął bard. - Przyznaję, że to dość nietypowe.

Długowłosy machnął ręką.

- Najważniejsze, że go sprzątnąłem.

Kazik zaczął obserwować pozostałych klientów tego zacnego przybytku. Wieczorami zawsze było w takich miejscach tłoczno. Większość z obecnych tu ludzi bez wątpienia zaliczała się do niechlubnego grona rzezimieszków i typków spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście, gościli tutaj także ludzie porządni. A przynajmniej na takowych wyglądali.

Nagle jego wzrok spoczął na wysokim mężczyźnie. Młody, niewiele starszy od nich człowiek, powoli przedzierał się przez gęstwinę ludzi. Harde spojrzenie, szatyn. Przy pasie miał miecz. Schowany jak na razie w pochwie, ale nie było pewności, czy broń nie znajdzie się zaraz w dłoni jej właściciela.

Z jakiegoś powodu była to postać ciekawa. Dlaczego grajek tak bardzo zaciekawił się tym człowiekiem? A no może dlatego, że szedł w kierunku ich stolika.

- Ian.

- Co jest, Kazik? - spytał wojownik, ziewając głośno.

- Ten typek do nas idzie.

- Jaki typek?

Długowłosy obrócił się, aby spojrzeć na tajemniczą personę.

- Dillon! - zawołał wojownik, wstając.

Mężczyzna podszedł bliżej do ich stolika, uśmiechając się.

- Ty <skurczybyku> - rzekł Ian, ściskając dłoń przyjaciela na powitanie.

Czy też raczej uderzając ręką w jego rękę, co zaowocowało głośnym plaśnięciem. Powitanie, jak na starych kumpli przystało.

I może Dillon był kilka lat starszy. Ale przecież gdy Ian miał może 11 lat, to właśnie on pomógł mu z odnalezieniem kilku zleceń. Miał przy tym upierdliwy zwyczaj budzenia wojownika z rana. Raz nawet doprowadziło to do ciekawego dialogu długowłosego z karczmarzem. Dillon był również tym, który podprowadził Iana pod wieżę maga, kiedy wojownik był w tym mieście ostatnim razem.

Jeden z tych kumpli na dobre i na złe.

- Czyli krótko mówiąc, chcesz zasiekać staruszka?

Ian pokiwał głową, potwierdzając tę tezę. Kazik tymczasem poszedł w ślady Dillona, biorąc kolejny łyk z kufla.

- To niemożliwe.

- Jak to niemożliwe? - spytał zdziwiony wojownik.

- Normalnie. Siedzi ostatnio w tej swojej wieży. To znaczy, zawsze tak siedział, nigdy nie wychodził na zewnątrz, chyba że z jakiejś specjalnej okazji. Po prostu czuć w powietrzu, że coś go martwi.

- Że czegoś się boi - sprecyzował bard.

Długowłosy westchnął zrezygnowany. Nie miał złudzeń. Czarodziej siedział zabarykadowany w swej twierdzy i raczej nie palił się do wyjścia.

- A tak przy okazji, nie miałeś płynąć na Wyspę Kord po tym wszystkim? - spytał Dillon.

Wyspa Kord była jedną z najdalej wysuniętych wysp archipelagu. Trudno było określić czy jej mieszkańcy byli jeszcze wikingami, czy już przedstawicielami zupełnie innej kultury i mentalności. Ian już tam kiedyś był. To właśnie tam mieszkała Heathera.

- Tak miałem. Ale chciałem najpierw uporać się jeszcze z tym magiem. Cóż, obawiam się, że nie pozostaje mi nic innego, jak zostawić go w spokoju.

- A czym przypłynęliście? - zapytał mężczyzna.

- Mamy taką małą łódź - odrzekł Kazik. - Stoi zacumowana w porcie.

Dillon zmarszczył brwi.

- Czekaj, czekaj. To ten stateczek, który przycumowany był do pomostu obok latarni morskiej, tak?

- Jak to ,,był”?! - wojownik spojrzał się na niego zszokowany.

- Kilka minut temu widziałem jak ktoś tym statkiem odpływał.

Ian i Kazik spojrzeli na siebie grobowym wzrokiem. Całe bogactwo jakie mieli na statku poszło się chędożyć. Bard miał tylko swoją lutnię. Wojownik swój miecz i pierścionek, który na szczęście miał przy sobie. Oprócz tego mieli ze sobą trochę oszczędności.

- Przecież strażnicy miejscy stale tych okrętów pilnują, choćby to była i szalupa! - warknął wściekły Ian.

- Podejrzewam, że złodzieje dali w łapę strażnikom, aby ci na chwilę się ulotnili. Albo poszli się odlać. Albo…

- Nie ważne - jęknął grajek. - Ważne jest to, że jesteśmy w (_!_).

Dillon lekko się uśmiechnął.

- Spytałem, bo tak się zabawnie składa, że ja też płynę na Kord.

Spojrzeli na niego.

- Mój brat jest handlarzem - kontynuował mężczyzna. - Ma spory okręt z różnymi towarami. Kilkanaście osób załogi. Powiedział, że zabierze mnie ze sobą, a że nie mam co ze sobą zrobić, to płynę. Dwie osoby wte czy wewte nie zrobią mu raczej żadnej różnicy.

- My też mieliśmy trochę dóbr na naszym statku - mruknął Kazik. - Szkoda tego wszystkiego. Zapracowaliśmy na to.

- Naprawdę byś nas zabrał ze sobą? - spytał Ian.

- Jasne. Żaden problem, stary.

- A kiedy wypływacie?

- Jutro rano. Lepiej wynajmijcie sobie pokój na noc. Chętnie bym was ugościł u siebie, ale ja także wynajmuję pokój w jednej karczmie… a spanie z dwoma facetami w jednym łóżku jakoś mi się nie uśmiecha.

Starzec otworzył wrota. Rzadko kiedy wychodził na zewnątrz, ale jeszcze nigdy pod drzwiami jego wieży nie leżał żaden papier. A już w szczególności list. Obok leżała drobna sakwa.

Zamknął wejście na cztery spusty.

Wyminął przy tym dwie służące. I tak nie były bytami materialnymi, ale z przyzwyczajenia je wymijał, jakby były prawdziwymi ludźmi.

Usiadł przy stole.

Kto to mógł napisać?

Sytuacja była co najmniej dziwna, jeśli nie podejrzana.

Położył worek na biurku i rozwinął list.

Drogi śmieciu!

Zapewne zastanawiasz się, kto mógł zainteresować się twoim <zafajdanym> i nędznym żywotem. Otóż, wyobraź sobie, że ja. Chciałem cię zabić. Chciałem cię ukatrupić, wypatroszyć, a wnętrzności rzucić bezpańskim psom, aby świat miał z ciebie jakiś pożytek, draniu.

Naprawdę nie wiem czemu posunąłeś się aż tak daleko, aby kolaborować z tym nekromantą. No ale dobra. Zostańmy przy założeniu, że jesteś po prostu chędożonym idiotą, który jakimś cudem wywinął się selekcji naturalnej.

Nie zrobię ci nic złego.

Spieszy mi się i nie mam czasu na takie <fekalia> jak ty.

I choć tobą gardzę, postanowiłem zebrać trochę oszczędności i umieścić je w tej sakwie. To za twego wierzchowca. Swoją szosą, był prawie bezużyteczny. Padł kilka kilometrów za murami miasta.

Nigdy nie wrócę po zemstę. A uwierz mi, za to, że dogadałeś się z tamtym gnojkiem miałem ochotę powyrywać ci nogi z rzyci.

Pomimo tego, iż pisząc to wylewają się ze mnie hektolitry jadu i wściekłości, najzwyczajniej w świecie odpłynę w swoją stronę. Mam inne rzeczy na głowie.

Nie staraj się uprzykrzać mi w przyszłości życia w jakikolwiek sposób. Jeśli jednak strzeli ci do głowy taki debilny pomysł, to wiedz, że cię odnajdę. A potem zabiję. Nie miej złudzeń. Jestem w pewnych kwestiach dość konsekwentny.

Po prostu żyj i daj żyć innym.

I mam nadzieję, że tym oto listem zakończymy naszą niechlubną znajomość.

Chędoż się!

Żegnam cię ozięble, Ian

P.S. Znajdź ty sobie wreszcie człowieku jakąś kobietę. Serce mi się kraje, jak pomyślę, że ktoś jest w stanie przez całe życie jechać na ręcznym. Jeśli wiesz co mam na myśli, stary zboku.

Prawda jest taka, że za nic nie miałem weny do pisania tej walki. Dlatego też poszedłem ,,na skróty", jak widać. Zgaduję, że nowy poziom lenistwa został właśnie osiągnięty.

Wszystko będzie jak dawniej…[]

Jakiś czas później

Znowu. Znowu była zdenerwowana. Była wkurzona, zmęczona i sfrustrowana tym wszystkim. I jeszcze tłumaczenia rodziców, że to dla jej dobra, i dla dobra ich wszystkich. W rzyci miała takie dobro.

Jak zwykle miała nałożoną metalową, lekką i segmentowaną zbroję. Zaczęło się niedługo po wyjeździe długowłosego. Pamiętała jak powoli ze słodkiej i niewinnej dziewczynki, zmieniała się w agresywną i zamkniętą w sobie kobietę. Nawet opuszczenie Berk niewiele pomogło. Cały swój gniew wyładowywała na wszystkim na czym się dało.

To rzuciło się jakimś talerzem.

To rozbiło się jakiś wazon.

To wrzeszczało się do rodziców rzeczy, których dobrze wychowana dama nie powinna nigdy mówić nawet szeptem.

I tak, pewnego razu rozpoczęła trening. Pomyślała sobie, że walka pomoże rozładować emocje. Początkowo uczyła się podstaw od ojca, któremu niewiele brakowało do pięćdziesiątki. Był pacyfistą, co nie oznaczało, że nie potrafił trzasnąć kogoś w twarz, jeśli wszelkie inne argumenty by zawiodły.

Następnie rozpoczęła sparingi z innymi wojownikami. Uczyła się od lepszych. Nikt nie dawał jej fory. Nie trzeba było długo czekać na jej zwycięstwa.

Wreszcie, gdy uznała że umie już wystarczająco dużo, postanowiła zostać samoukiem.

Niemalże codziennie chodziła do lasu. Na drugim końcu wyspy znajdowała się niewielka polana. Zdawała się być kompletnie odizolowana od całej reszty tego paskudnego świata. Co jednak najważniejsze, miała do dyspozycji bardzo dużo drzew, które chwilowo mogły pełnić funkcję tarcz treningowych.

Była wściekła. Musiała się wyżyć.

Nie bawiła się nawet w rozgrzewkę czy tego typu bzdury.

Krzyknęła jedynie, wyrzucając z ust plugawe przekleństwa. Wyjęła zza pleców topór. Nagle, po wykonaniu jednego obrotu, broń miała dwa ostrza. Po jednym na każdym końcu drewnianego ,,rdzenia” topora. Ostrza leżały naprzemianlegle do siebie.

Rzuciła.

Nie musiała nawet patrzeć.

Usłyszała głośny odgłos wbijania się ostrego przedmiotu w drewno. Echo uderzenia rozeszło się po okolicy, aby wreszcie zamilknąć na wieki.

Usiadła na trawie.

Uśmiechnęła się, ale tylko na chwilę.

Ian byłby z niej dumny. Podkuliła kolana do siebie, opierając na nich podbródek. Zamknęła oczy. Południe. Lekki, chłodnawy wiatr, który z niemałym trudem przebijał się przez liście oraz pnie miejscowej flory. Gdzieś w oddali dało się usłyszeć przechadzające się zwierzęta. Mogłaby w sumie zapolować. Nie. Nie miała siły.

Jedyne na co miała ochotę, to odpoczynek.

Niestety, nie było jej dane nawet odrobinę odetchnąć. Usłyszała ciche kroki. Skórzane buty powoli dreptały po trawiastej ziemi. Zacisnęła pięści. Przyszedł za nią. Odnalazł jej sanktuarium. Jej osobiste miejsce napawania się prywatnością i nienaruszalnością przestrzeni osobistej.

Przybysz był kilka kroków od niej.

Pewnie zaraz położy rękę na jej ramieniu, powie kilka miłych, a może i sprośnych i niegrzecznych słówek. Tak przynajmniej sądziła. Była tego pewna.

Nie miała zamiaru dać mu tej przyjemności.

Chwyciła kamień, leżący obok niej.

Gwałtownie wstała. Wycelowała w nieproszonego gościa.

- Mówiłam ci, abyś mnie zostawił, ty skur…

Jej krzyk urwał się nagle. Zamarła. To był jeden z tych momentów w jej życiu, kiedy wszystko wywróciło się do góry nogami. Kiedy wydawało się, że wszystko wreszcie się ustabilizowało i wyrównało, nagle przychodzi coś lub ktoś i wszystko niszczy, zostawiając za sobą jedynie kompletną dezorganizację.

Wszędzie by rozpoznała jego twarz. Blizna na prawym oku w żadnym stopniu go nie oszpecała. Choć mogło by się wydawać to niemożliwe, włosy przybysza były jeszcze dłuższe niż wtedy, gdy się z nią żegnał na Berk. Jedynie zarost wydawał się ciut bardziej obfity niż w jej wspomnieniach.

Ale oczy… niebieskie oczy. Pamiętała. Tęskniła.

Opuściła wyprostowane ramię. Kamień wypadł jej z dłoni.

Z wrażenia prawie zapomniała o oddychaniu.

Przybysz rozłożył życzliwie dłonie.

- Zwyczajne kotku lub kochanie by wystarczyło - odparł roześmiany.

Zrobiła pierwszy krok. Bardzo niepewnie podeszła do niego bliżej. Wojownik śnił się jej wielokrotnie po nocach. Przez te kilka miesięcy rozłąki zdążyła przelać zbyt wiele łez tęsknoty. Nie raz budziła się rano z myślą, czy on w ogóle jeszcze żyje. Samotność pożerała ją od środka. Aż po pewnym czasie, w jej wnętrzu została sama ciemność.

I oto, tego dnia przyszło światło. A raczej powróciło.

- Czy to sen? - szepnęła, dotykając jego policzka.

- W czasie swego życia oberwałem po łbie nie raz, nie dwa - zaśmiał się ponownie. - Ale zapewniam cię, z całą swą świadomością, że jestem jak najbardziej prawdziwy.

Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, powoli uniósł lewą dłoń, którą przyłożył do jej dłoni. Nie chciał, aby zabierała ją od niego. Chciał czuć dotyk jej twardych, wyćwiczonych przez walkę palców, którym udało się jednak zachować, choć ułamek dawnej delikatności. Chciał do końca życia widzieć tylko oliwkowe piękne oczy. Nie chciał być w tej chwili nigdzie indziej, jak przy niej.

Przyciągnął ją nagle do siebie.

Nie czekał już na nic. Żadnych przeszkód. Żadnych ograniczeń.

Poczuł lekkie ciarki na plecach ukochanej, gdy przejeżdżał po nich rękoma, ani na chwilę nie przestając całować jej ust jak opętany. Jej ręce wylądowały za szyją mężczyzny. Palce kobiety niemalże wbijały się pomiędzy długie, lekko kręcone włosy kochanka. Trzymała go przy sobie tak blisko jak tylko mogła. Nie zwalniała. Nie odrywała ust, choć brakowało jej powietrza. Bała się, że gdy tylko przestaną, on zniknie. Bała się, że znów go straci. Sama myśl, że dni pełne samotności i przygnębienia z pogranicza depresji mogą powrócić, wypełniały ją strachem. Ale po drugiej stronie tej uczuciowej barykady stała miłość. Obok ciepło i pożądanie. Pocałunek i dotyk, jakich właśnie doświadczała.

Oderwał się wreszcie od niej. Niechętnie i ślamazarnie. Jej dłonie spełzły ciut niżej, spoczywając na jego barkach.

Znowu się uśmiechnął.

- Wróciłem.

Stary człowiek podrapał się kolejny raz po swej siwej głowie. Czuł w kościach, że ten dzień będzie jakiś inny. Spodziewał się, na ten przykład, burzy bądź też innej katastrofy naturalnej. Coś mu mówiło, że być może będzie miał miejsce jakiś skandal. Albo że dojdzie do nie fajnego pojedynku na śmierć i życie pomiędzy zazdrosnym mężem a kochankiem jakiejś damy.

Jednak nawet przez chwilę nie spodziewał się ujrzeć w swym domu rozpromienionej z radości córki. I to jeszcze w takim towarzystwie.

A mimo to miał przed oczami siedzącą przy stole Heatherę, która to, trzymając długowłosego za ręce, nie spuszczała z Iana wzroku nawet na moment. Zapatrzyła się w swego ukochanego i ani myślała patrzeć na cokolwiek, a już tym bardziej na kogokolwiek innego.

- Przyznam szczerze, - rzekł wreszcie mężczyzna, siadając obok nich - że w życiu bym się ciebie nie spodziewał.

- Dlaczego nie? - odparł Ian, spoglądając na swego rozmówcę. - Przecież dzień dobry na powrót jak każdy inny.

- Tak, ale… to po prostu wydarzyło się tak nagle. Bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Wyobraź sobie, że wychodzisz sobie na spacer, a tu nagle wpada ci do domu roześmiana córka, która nie uśmiechała się już od dawien dawna, a obok niej wchodzi wybranek jej serca, którego widziałeś ostatnio kilka lat wcześniej, jeśli nie więcej.

Wojownik się uśmiechnął.

- To rzeczywiście dość nietypowa sytuacja.

Ponownie spojrzał się na ojca kruczowłosej.

Evan, bo tak zwał się jego potencjalny teść, cały czas nie mógł się pozbyć z twarzy wyrazu zaskoczenia. A przecież nie jedno już w życiu widział. Kilkakrotnie w ciągu swego długiego żywota omal nie wyłysiał, takie dziwy miał okazję widzieć. Na szczęście i przy tym niemałym szoku udało mu się zachować resztki krótkich, ale już siwych włosów.

Usłyszeli odgłosy kroków. Ktoś schodził nieśmiało po schodach z piętra.

- Ian?

Anna. Żona Evana, i naturalnie, matka Heathery. Gdyby ktoś kiedyś spytał po kim ukochana wojownika odziedziczyła tak piękne czarne włosy i oliwkowe oczy, po ujrzeniu tej staruszki od razu znałby odpowiedź. Pomimo swego sędziwego już wieku, zachowała nie tylko te atrybuty, ale także smukłą sylwetkę, siły i chęci na cokolwiek. No i jeszcze dwa inne atuty, na widok których jej mąż pokazywał, jakiż to wiecznie niewyżyty młodzieniec drzemie w głębi jego duszy.

- A to ci niespodzianka! - zawołała radośnie.

Ian wstał z drewnianego krzesła, odrywając ręce od dłoni kruczowłosej, na co ta zareagowała smutnym mruknięciem. Nie oderwała jednak wzroku. Chciała chociaż tyle.

- Bardzo mi miło panią spotkać po tylu latach - odpowiedział długowłosy, przytulając kobietę na powitanie. - To prawdziwe szczęście móc tutaj być.

Anna dotknęła silnych ramion mężczyzny. Następnie przyjrzała się jego młodej twarzy. Ujęła dłonią podbródek Iana, aby po chwili obejrzeć wojownika z profili. Zaśmiała się, odchodząc od niego na dwa kroki.

- Idealny materiał na męża dla Heathery - powiedziała z nieukrywaną radością.

Nagle spochmurniała.

- Szkoda tylko, że…

Długowłosy to zauważył. Evan wyszedł na chwilę do kuchni, jakby chciał za wszelką cenę odizolować się od całej reszty. A Heather… nie patrzyła się już na Iana. Patrzyła się tępym, wręcz martwym wzrokiem gdzieś w podłogę. Bała się choćby rzucić okiem na ukochanego.

- Co się stało? - spytał wojownik, siadając z powrotem na swym miejscu.

Nikt nie odpowiedział.

- Kochanie.

Powoli podniosła głowę. Bardzo ostrożnie i nieśmiało. Jej oddech drżał.

- Ian, wiedz, że to nie moja wina - wydukała na jednym oddechu, chcąc jak najszybciej to z siebie wyrzucić.

- Co się stało? - ponowił pytanie.

Otwierała już usta, aby udzielić mu wyczerpującej odpowiedzi.

Ich rozmowę przerwały jednak drzwi, które nagle otworzyły się z hukiem.

Co tu się u diabła dzieje, spytał siebie w myślach Ian, odwracając się w stronę nowego gościa.

I to tyle jeśli chodzi o szczęśliwą miłość…[]

W wejściu stanął młody mężczyzna, mniej więcej w wieku długowłosego. Ten jednak był ostrzeżony na krótko, włosy blond z nieogarniętym irokezem na środku. Może taka artystyczna wizja, a może w tę głowę nieszczęśliwie trzasnął kiedyś piorun. Ian nie miał pojęcia. Wojownika o wiele bardziej zaciekawiła natomiast ogromna blizna na twarzy przybysza. Szrama była dosyć głęboka, zaczynała się nad lewym okiem, i przebiegając na skos przez całą twarz, kończyła się dopiero na końcówce prawego policzka.

Przy czymś takim, blizna Iana wydawała się być jedynie drobnym skaleczeniem.

Podejrzane indywiduum było w dodatku uzbrojone. Miecz, bez wątpienia jednoręczny, wisiał przy prawym boku mężczyzny. Rękojeść pokryta była licznymi zdobieniami, w tym również złotymi. Jakby tego było mało, właściciel tejże broni wyglądał no kogoś, kto potrafił się nią posługiwać.

- Witam szanownego gościa - powiedział po chwili milczenia blondyn.

Podszedł następnie bliżej. Jako pierwszy wyciągnął rękę.

- Ty musisz być Ian, prawda?

Człowiek z blizną uważnie obserwował twarz swego rozmówcy. Zaciekawiła go ze względu na swój brak negatywnych emocji. Zazwyczaj ludzie, kolokwialnie mówiąc, patrzyli na jego zakazaną mordę z obrzydzeniem, w najlepszym przypadku ze zdziwieniem.

Tymczasem długowłosy obserwował lico przybysza z niemałym zainteresowaniem i ciekawością.

- Tak, to ja - odparł wojownik, ściskając dłoń tajemniczego gościa. - A ty jesteś…

- Akira - odrzekł blondyn, odpowiadając krzywym uśmiechem. - Tak, wiem… dziwne imię, szczególnie w tych stronach, ale cóż mogę na to poradzić?

Mężczyzna odwrócił się stronę Heathery.

- Witaj, kochanie - powiedział do kruczowłosej. - Mam nadzieję, że wam za bardzo nie przeszkodziłem?

Ian poczuł jak jego serce stanęło na kilka chwil. Najpierw z ogromnego szoku, który następnie przerodził się w końską dawkę wściekłości. Długowłosy przestał nad sobą panować. Jego lewa ręka sama zaczęła powoli pełznąć w stronę miecza. W stronę jego drugiej najważniejszej, obok siedzącej przy stole, towarzyszki życia. W stronę katowskiego argumentu, który nigdy nie zawodził.

Ojciec Heathery stanął przy nim w ostatniej chwili.

- Ian, to jest Akira - powiedział starzec, strategicznie stając pomiędzy mężczyznami. - Jest on przyszłym mężem mojej córki i…

- Skarbie, może pójdziemy na spacer? - przerwał im blondyn.

Kobieta po raz pierwszy od wejścia okaleczonego wojownika podniosła wzrok. Spojrzała na niego, na swego ojca, na swą matkę, która stała przy schodach. Powróciła swymi oczami na Akirę.

- Przepraszam, ale nie czuję się dzisiaj najlepiej - szepnęła niepewnym głosem.

- Nalegam! - odparł szorstko blondyn.

Wziął nagle kruczowłosą pod ramię. Nie próbowała nawet z nim walczyć. Skierowali się, a właściwie skierował się mężczyzna, od razu w stronę wyjścia. Ona, mając rękę uwięzioną w jego uścisku także musiała tam się udać.

Spojrzała się jeszcze w ostatniej chwili na Iana.

Przepraszała.

Bez słów, ale przepraszała.

Drzwi zatrzasnęły się tak nagle jak się otworzyły. Tym razem zamknięte zostały przez gospodarza. Długowłosy usłyszał ciche kroki na schodach. Najwidoczniej żona Evana nie chciała mieć z tym nic wspólnego.

- Domyślam się, - zaczął ojciec Heathery - że pragniesz wyjaśnień?

Dłonie Iana zacisnęły się w pięści.

- <kufa>, no raczej! - warknął.

Evan wypuścił głośno powietrze. Podrapał się z zakłopotaniem po potylicy. Nie miał się co czarować. Szykowała się bardzo niemiła rozmowa.

- Usiądź proszę - powiedział spokojnym głosem, wskazując długowłosemu miejsce przy stole.

Usiedli.

- Tylko proszę bez żadnej szopki - syknął wojownik. - O co tutaj chodzi? Prosto z mostu. Nie po to <zachędażałem> przez pół świata, aby zastać Heatherę u boku jakiegoś frajera, którego pierwszy raz na oczy widzę!

- Ian, to nie jest jej wina - westchnął starzec. - Naprawdę chciałbym, abyś to ty był mężem mej córki. Od razu zaznaczam, iż Akira nie ożenił się z Heather.

- Jeszcze nie - dodał z przekąsem młodzieniec.

Evan uciekł oczami od swego rozmówcy. Kontakt wzrokowy był w tym momencie ostatnią rzeczą, o jakiej marzył. Błądził za to po ścianach. Wzrok przemierzył całe pomieszczenie, lądując wreszcie z powrotem na Ianie. Określenie go jako poirytowanego całą tą sytuacją byłoby bardzo delikatnym eufemizmem.

- Słucham!? - warknął. - Wyjaśnienia! Co on tu robi? Dlaczego chce hajtnąć się z kobietą mego życia? I dlaczego w ogóle mu na to pozwalacie?!

- Ponieważ nie mamy wyjścia - jęknął zrezygnowany wódz.

- Z całym szacunkiem, ale myślałem, że to Pan rządzi na tej wyspie, a nie jakiś pierwszy lepszy przybłęda!

Evan pokiwał głową.

- To nie jest żaden przybłęda - mruknął. - To syn wodza sąsiedniej wyspy. Pochodzi ze starego rodu Yamaoka.

- Thorze, wszyscy się u nich tak złowrogo nazywają? - spytał sceptycznie długowłosy.

Starzec wzruszył ramionami.

- Niektórzy mówią, że nazwa tej rodziny brzmi jak muzyka.

- Przerażająca to musi być muzyka - odparł Ian, przysuwając się bliżej stołu. - Wracając do tematu… dobrze, jest synem wysoko postawionego faceta, niech będzie. Ale co ma z tym wspólnego Heathera?!

Evan milczał przez chwilę. Znów westchnął. Musiał uporządkować myśli.

- Akira przypłynął do nas niedługo po tym, jak wróciła tutaj moja córka - zaczął cichym, rozgoryczonym głosem. - Okazało się, że jego ojciec chciał zeswatać tego drania z twoją ukochaną.

- A Pan się tak po prostu zgodził?! - spytał zdziwiony Ian.

- Nie, nie tak po prostu! Musisz wiedzieć, że prowadziliśmy z nimi wojnę. Wiele, wiele lat temu, nie było cię nawet na świecie. Co tu dużo gadać, dostaliśmy wtedy solidne baty. Jedynie sprawna dyplomacja mego ojca uratowała nas przed zniewoleniem, a może i całkowitą eksterminacją.

Zamilkł.

- Proszę mówić dalej - powiedział z zaciekawieniem i ze spokojem w głosie długowłosy.

- Od tamtej pory stosunki między nami były raczej dosyć chłodne. Co najgorsze, ostatnimi czasy ich wyspa urosła w siłę. W przypadku kolejnego konfliktu nie będziemy nawet w stanie prowadzić skutecznej wojny obronnej, o kontrofensywie nie wspominając!

- No dobrze, ale…

- Poczekaj, daj mi skończyć, młodzieńcze. Angus, przywódca i głowa rodu Yamaoka, nie postawił żadnych warunków. Ale przekaz jest jasny. Albo wydam swą córkę za jego obleśnego synalka…

- Albo Kord zostanie spalone do ostatniej deski, mężczyźni wyrżnięci, a kobiety i dzieci wzięte do niewoli - dokończył wojownik.

Znów zapanowała cisza. Nie na długo.

- Teraz już rozumiesz, Ian - zaczął ponownie starzec. - Dobrze wiem, że życie u boku tego mężczyzny będzie piekłem dla mej córki, ale co mogę innego zrobić? Jako wódz… nie, jako ojciec czuję się kompletnie bezradny, rozumiesz?! Nawet nie wiesz jakie to uczucie widzieć jak twoje dziecko zaczyna pałać nienawiścią do wszystkiego i wszystkich, a ty nie możesz nic na to poradzić!

Wojownik wstał nagle z miejsca. Przeszedł kilka kroków przed siebie. Potem zawrócił. Wykonał w ten sposób kilka kursów wzdłuż i wszerz pokoju. Wreszcie przystanął i spojrzał się na Evana.

- Przecież musi być jakiś sposób - jęknął bezradnie.

- Jaki?! - spytał starzec z nie mniejszym smutkiem. - Nie można nic zrobić. Rozumiesz? NIC!

Ian ponownie zaczął spacerować. Analizował sytuację. Przecież wychodził już z o wiele gorszego bagna. Musiał znaleźć wyjście i z tego parszywego labiryntu. Jak nie on, to kto?

Żeby tak można było tego całego Akirę najzwyczajniej w świecie zaciukać, pomyślał.

Zatrzymał się gwałtownie.

Pstryknął palcami. Genialne!

Podszedł do swego rozmówcy i usiadł obok niego.

- Proszę Pana, - powiedział z wyraźnym ożywieniem w głosie - czy pamięta Pan jak byłem tu pierwszy raz?

- Nie da się zapomnieć, chłopcze - uśmiechnął się gospodarz. - Wiele wspomnień.

- No właśnie, i czy pamięta Pan, co mi się tutaj najbardziej spodobało?

Mężczyzna podrapał się po swej siwiźnie. Musiał się chwilę nad tym zastanowić. Dzwony biły. Nawet więcej, ryczały jak szalone. Ale w którym kościele?

- Tak… zdaje się, że kultura… nie, MAM!

Spojrzał się na Iana.

- Opowieści! Nasze legendy o wojownikach i ich czynach.

- Dokładnie - odrzekł z rozbawieniem długowłosy. - A pamięta Pan opowieści o miłościach tychże dzielnych wikingów?

- Nie do końca rozumiem. Do czego zmierzasz?

Starzec miał pewne obawy.

Wojownik wstał z miejsca. Nabrał głęboko powietrza.

- Czy pojedynki dwóch dzielnych mężów o rękę damy swego serca są nadal u was modne? - spytał na jednym oddechu.

- A wy co zamierzacie dalej zrobić?

Dillon wziął jeszcze jeden łyk piwa. Nie miał pojęcia z czego je warzyli, ale było pierwszorzędne. Odstawił niespiesznie kufel.

- Ja już byłem kilka razy na tej wyspie - odrzekł po chwili. - Mają tutaj taką radę starszych. Udowodniłem już, że jestem przydatny, no i mogę tutaj zostać. Mieszkam u brata.

- Tego, z którym przypłynęliśmy? - włączył się do rozmowy Kazik.

- Nie, tamten już odpłynął. Mieszkam u innego.

- To ilu ty masz tych braci? - spytał Ian.

- Kilku by się znalazło.

Rodzice mieli co do roboty, pomyślał długowłosy.

- No a ty, Kazik? - spytał wojownik. - Też udowodniłeś tej całej radzie, że jesteś, jak to określił nasz kompan, przydatny?

- Człowieku, - zaśmiał się bard - jedna ballada i już jestem pełnoprawnym obywatelem tej wioski. Ty lepiej opowiedz o tym swoim pojedynku z tym… no… jak mu było?

- Akira - mruknął Dillon, który miał już wcześniej okazję usłyszeć o mężczyźnie to i owo.

Ian chciał już odpowiedzieć. Ale najpierw łyk na przepłukanie gardła. Przechylił kufel, opróżniając go z resztek chmielowego nektaru. Niech to szlag, dobre mieli tu piwo. Odstawiając naczynie na stół, rozejrzał się po gospodzie, w której biesiadowało akurat z pół wioski.

Nie był to pierwszy lepszy zamtuz na rozstaju dróg, gdzie szatan mówił chędoż się. Bardziej przypominało to te miłe, sympatyczne i dobrze prosperujące karczmy, które znajdowały się w dzielnicach handlowych bogatych miast, i w których to można było jednej nocy przepić cały swój majątek. Owszem, spora część gości była nawalona jak szpadle. A jednak zachowywali oni resztki godności i kultury osobistej. Dzięki temu było głośno, było hucznie, ale było spokojnie. Nikt nie rzucał się innym gościom do pyska. Nikt nie chciał rozrabiać. Panowało tutaj nieoficjalne zawieszenie broni.

Było tylko braterskie żłopanie piwska.

- Kiedy powiedziałem staruszkowi o moim planie, trochę się przestraszył - powiedział wreszcie długowłosy. - Po chwili obrzucania się argumentami wreszcie uległ i zaprowadził mnie przed tą swoją radę, mając nadzieję, że przemówią mi do rozsądku i odciągną od tego szalonego pomysłu.

Słuchali go uważnie.

- Na nieszczęście Evana, jestem upartym idiotą i nawet cała zgraja oligarchów nie mogła zmienić mojego zdania - kontynuował wojownik.

Przywołał do siebie kelnerkę. Jeszcze jedno piwo. Dla niego… no i dwa dla kolegów.

- Skąd ty masz jeszcze pieniądze? - spytał grajek. - Ja na przykład jestem już ogołocony.

- Dlatego ja stawiam - odrzekł Ian. - A kasę jeszcze mam. Resztki, ale jakieś są. Wracając do tematu, ustaliliśmy razem… razem, to znaczy ja, Evan i tych dwunastu starszych…

Przerwała mu młoda dziewczyna. Blondynka. Przyniosła trunki.

- Kłaniam się pięknej damie w pas, aż po same kule - podziękował z zawadiackim uśmiechem Kazik.

Piękna dama odwdzięczyła się drobnym uśmiechem, po czym odeszła bez słowa.

- <choroba>, muszę sobie znaleźć w końcu jakąś ,,kobietę życia” - mruknął sam do siebie.

- Generalnie ustaliliśmy, że jak załatwię Akirę, będę mógł tu zostać jako obywatel honorowy.

- A jak to on załatwi ciebie? - spytał Dillon.

- Wtedy najpewniej będę trupem - odrzekł wojownik. - Gość ponoć nie <chędoży> się w tańcu.

Stawka była wysoka, a gra ostra. Tak jak lubił.

Bard tymczasem podążał wzrokiem za odchodzącą blondynką.

- Tę burzę włosów każdy zna - zaczął nucić. - Przy ustach dłoni chwiejny gest…

(KULT - Celina)

Ian chrząknął głośno, wyrywając zamyślonego przyjaciela ze świata marzeń.

- To co panowie? - spytał długowłosy, unosząc do góry kufel. - Nasze zdrowie?

- Jak najbardziej! - odparł Dillon.

Stuknęli się kuflami. Trochę piwa poleciało na stół, ale trudno. Zdarza się.

- Jeszcze jak - szepnął Kazik, biorąc pierwszy łyk.

I tak by beztrosko biesiadowali…

Ale oczywiście…

Drzwi do gospody otwarły się z hukiem, zwiastując przybycie jakiegoś nieszczęścia.

- Ian! - zawołało nieszczęście w postaci Akiry. - Gdzie jesteś, ty <skurczy synu>?! Pokaż się, abym mógł cię zabić, łajzo!

W jednej chwili w budynku zapanowała cisza. Nikt nawet nie odważył się poruszyć. Dwójka przyjaciół spojrzała się wyczekująco na wojownika. Ten ze spokojem wziął kolejny łyk. W gospodzie było słychać jedynie odgłos połykanego napoju.

Po chwili doszły jeszcze odgłosy ciężkich kroków.

- Wstań, <kufa>! - warknął mężczyzna podchodząc do długowłosego. - I patrz na mnie jak do ciebie mówię! Mamy parę spraw do omówienia!

Bez pośpiechu. Ian wstał z krzesła. Powoli, cały czas mając przy sobie kufel. Spojrzał się Akirze prosto w oczy. Siedzące obok osoby czuły się nieswojo, niepewnie. Niektóre nawet lekko dygotały.

A długowłosy nawet się nie przejął obecnością człowieka z oszpeconą twarzą.

Jeszcze jeden łyk.

Otarł rękawem brodę, na której znalazło się kilka kropel chmielowego napoju.

- Wal śmiało - powiedział.

Przecież nigdzie mu się nie spieszyło.

Kazik cieszył się w głębi duszy, że siedział po drugiej stronie stołu. Pomiędzy dwójką wojowników wytwarzało się pole potężnej, ale i tajemniczej niewiadomej. Z jednej strony nienawiść i wściekłość, a z drugiej kompletna ignorancja, wręcz pogarda. Ktokolwiek śmiałby im teraz przeszkodzić, nie zdążyłby nawet pożałować swego głupiego czynu.

Akira wycelował w długowłosego palec.

- Co ty sobie wyobrażasz, co? – syknął. – Tak po prostu sobie przypływasz i jeszcze masz czelność próbować odbić moją kobietę?!

- Dla twojej wiadomości Heathera jest moja – odparł Ian. – Była mi przeznaczona jeszcze zanim zacząłeś myśleć o jakichkolwiek kontaktach z płcią piękną. Kocham ją, a ona kocha mnie i dobrze o tym wiesz. Mieliśmy już nawet okazję… że tak to ujmę, poznać się bliżej. Więcej niż raz.

Kolejny łyk.

- Poza tym wolałbym określenie dama mego serca, albo…

Blondyn jednym machnięciem ręki wytrącił kufel z rąk wojownika. Ten spojrzał się na naczynie, uderzające o podłogę. W tej nieprzerwanej ciszy, jaka zapanowała po wejściu oszpeconego człowieka, brzmiało to jak uderzenie pioruna, albo i od razu całej burzy.

Szkoda, pomyślał Ian.

Piwny strumyk zaczął płynąć leniwie pomiędzy deskami, które tworzyły podłoże całej tej karczmy. Naprawdę szkoda. Ze dwa łyczki by się jeszcze zebrały. Powrócił wzrokiem do bezczelnego typa, który pozbawił go procentowego napoju orzeźwienia.

- Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – mruknął obojętnie długowłosy.

Wprawdzie sprawa rozlanego trunku była w istocie dość poważna, ale nie miał naprawdę siły, ani tym bardziej chęci na kłótnię z blondynem.

Akira prychnął.

- Kim ty jesteś, śmieciu? – spytał. – Naprawdę myślisz, że masz ze mną jakiekolwiek szanse? Jestem najlepszym wojownikiem jaki chodził po tym świecie. Urżnę ci łeb jednym machnięciem. Skręcę ci kark jednym dmuchnięciem. Wypatroszę cię. I nawet się nie zmęczę.

Splunął nagle wprost pod nogi Iana. Tak, bez wątpienia nie miał on choćby i odrobiny szacunku dla swego rywala.

- Nieskromnie mówiąc, - odparł długowłosy – też jestem nie najgorszy.

Jego rozmówca wybuchnął niespodziewanym, szaleńczym śmiechem. Obrócił się do zebranych w pomieszczeniu ludzi. Wskazał niedbałym ruchem ręki na wojownika. Nie mógł powstrzymać śmiechu. Robił to jednak specjalnie. Było to wyraźnie widoczne. Dojrzał to nawet Kazik i Dillon, do których Akira odwrócony był plecami. Chciał wyprowadzić ich przyjaciela z równowagi. Ale ten stał niewzruszony. Jedną rękę trzymał w kieszeni. Drugą podrapał się po głowie, jakby miał na to wszystko wywalone. I w istocie miał.

- Nie najgorszy – powtórzył, chichrając się, człowiek z blizną. – Nie najgorszy…

Nikt nie zdążył zareagować. Zgromadzeni gapowicze dojrzeli jedynie pędzącą pięść. Nikt nie spodziewał się takiej zwinności. Atak był wyjątkowo niespodziewany. Blondyn chciał upokorzyć swego przeciwnika. A czy jest lepsza metoda niż strzał w pysk?

Trafił.

Pięść uderzyła z całą prędkością.

Problem Akiry polegał na tym, że dosięgnięty cel nie był twarzą Iana, a jedynie jego dłonią, która zacisnęła się wokół pięści blondyna, przyjmując na siebie całą siłę uderzenia, tym samym parując cios.

A wszystko to wydarzyło się w ułamku sekundy.

Akira chciał zabrać rękę, ale uścisk długowłosego był silniejszy.

- Chciałeś mnie zaskoczyć? – odparł po chwili Ian. – Synku, w swoim życiu otarłem się o śmierć co najmniej kilka razy. Walczyłem z paskudztwami o jakich nawet nie śniło ci się w najgorszych koszmarach. Położyłem trupem sporą część garnizonu wyspy Berserków, ratując z ich obleśnych rąk Heatherę. Zabijałem smoki, najróżniejsze gatunki. Potem na nich latałem. A ty chciałeś mi zrobić krzywdę takim nędznym machnięciem swej niewieściej łapy?

Puścił uścisk. Blondyn odsunął się o krok. Splunął ponownie, tym razem trafiając w prawy but wojownika. Ten nawet nie mrugnął.

- Nie mogę się doczekać pojedynku – syknął Akira. – Nie będę się z tobą bawił. Walka będzie na śmierć i życie, żadnych półśrodków, jasne?!

- Jak słońce – odparł długowłosy. – Coś jeszcze?

Mężczyzna ostentacyjnie obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku nadal otwartych drzwi wejściowych. Wychodząc, trzasnął nimi jeszcze głośniej niż przy wejściu. W gospodzie jeszcze przez moment panowała grobowa cisza.

Ale biesiadnicy szybko zapomnieli, o tym godnym pożałowania incydencie. Piwo zostało szybko zmyte z podłogi, a sympatyczna kelnerka nalała Ianowi jeszcze jedno. Na koszt firmy i ze specjalnymi pozdrowieniami od karczmarza. Życie toczyło się dalej.

- Masz jaja, chłopie – powiedział Dillon, gdy wojownik siadł z powrotem na swoim miejscu.

- Ależ z tego będzie ballada – dodał zafascynowany swym geniuszem Kazik.

Lecz długowłosy nie odpowiedział. Głęboko zamyślony rozmasowywał sobie dłoń, na którą przyjął uderzenie. Nad czymś się zastanawiał.

- Ej, coś się stało? – spytał bard.

Ian podniósł głowę, patrząc się na swych towarzyszy.

- Ten młokos ma naprawdę mocny cios – odparł po chwil.

Łyk.

Odstawił kufel.

- <choroba>, to będzie trudna walka.

Dokąd to wszystko zmierza…[]

- Jeszcze raz bardzo Panu dziękuję - powtórzył Ian.

Evan machnął ręką. Uśmiechnął się przy tym do swojej żony, która właśnie przyniosła kolejny talerz swego kulinarnego specjału.

- Drobiazg, mój drogi - odparł mężczyzna. - Gdzie indziej chciałeś się zatrzymać, hę? Poza tym zawsze będziesz u mnie mile widzianym gościem.

Długowłosy tak naprawdę nie miał pojęcia, co mógłby ze sobą zrobić. Pieniędzy było jak na lekarstwo, a pokoje w karczmie do najtańszych nie należały. W ostateczności mógł oczywiście poprosić Dillona o gościnę. Na szczęście nie musiał jednak nadużywać hojności swego przyjaciela. Ojciec kruczowłosej miał dobre serce. Nawet ugościł wojownika kolacją.

- Kazik pewnie przenocuje u jakiegoś znajomego barda, czy coś w tym stylu - mruknął Ian, delektując się w międzyczasie kuchnią Anny. - Tak swoją drogą, gdzie jest Heathera?

Staruszek wskazał ręką w górę.

- Jest u siebie, na piętrze. Pewnie śpi, albo jest nie w humorze. Te spacery… sam rozumiesz.

Długowłosy kiwnął głową.

- Ja też chyba pójdę na górę - mruknął, wstając od stołu, aby odnieść naczynia. - Mój pokój jest na końcu korytarza, tak?

- Tak, tak - odparła pospiesznie kobieta. - Tuż obok jest łazienka.

- Naprawdę bardzo Państwu dziękuję.

Westchnął z ulgą. Musiał przyznać, że spokojna, wieczorna kąpiel była jednym z najzacniejszych wynalazków cywilizacji. Będąc już na korytarzu, nałożył na siebie koszulę nocną. Nigdy nie bawił się w takie ceregiele. Po prostu chodził spać w samych spodniach, w ubraniu lub też kompletnie nagi.

Ale skoro został tak ciepło ugoszczony, nie było co wybrzydzać.

Pod pachą trzymał kilka swoich rzeczy. Chciał zanieść je do pokoju, aby mieć wszystko przy sobie. Ruszył powoli w stronę sypialni. Lecz momentalnie się zatrzymał, słysząc ciche skrzypnięcie drzwi.

Odwrócił się.

Heathera stała w drzwiach swego pokoju. Ona również była przebrana specjalnie do spania. Skromna, lekko różowa Koszula nocna, zasłaniająca wszystko od szyi, aż po same kolana. To było coś nowego, musiał przyznać.

Jej twarz była zmęczona, ale nie była zaspana.

- Nie możesz spać? - spytał Ian, otwierając na chwilę drzwi do swojego pokoju, aby wrzucić do środka swój dobytek.

- Czasem tak mam - szepnęła.

Podszedł bliżej. Objął ukochaną w pasie.

- Martwisz się, prawda? - spytał.

Westchnęła. Nic nie powiedziała, w żaden sposób nie zareagowała. Położyła tylko głowę na jego ramieniu.

Martwiła się. Wręcz bała się jak diabli.

Pogłaskał delikatnie jej włosy.

- Idź spać, skarbie - szepnął jej do ucha. - Nie ma sensu siedzieć tak po nocy.

Pocałował ją w policzek. Na pożegnanie, można powiedzieć. Odszedł w swoim kierunku, do sypialni. Ledwie przeszedł kilka kroków, gdy ponownie musiał się zatrzymać. Wyszeptała jego imię.

Bardzo cicho, z lekką trwogą.

Jakby było to wołanie o pomoc.

Lecz kruczowłosa lekko się uśmiechnęła.

- Tak?

- Ian, nie chcę zabrzmieć jak jakaś mała dziewczynka… ale…

Podszedł bliżej, ponownie ją przytulając.

- Czy mógłbyś spać dzisiaj ze mną? - dokończyła po chwili.

Spojrzał się na nią lekko zaskoczony. Odgarnął delikatnym ruchem dłoni włosy z jej twarzy, chcąc spojrzeć się jej prosto w oczy. Może i za dnia była twardą, silną wojowniczką. Ale gdzieś tam, głęboko, to nadal była jego cicha, skromniutka Heathera. Dama jego serca, która chciała zawsze z nim być, czując się u jego boku bezpiecznie i beztrosko.

Jak miał jej odmówić?

Dwoje kochanków nie wypowiedziało słowa od dobrego kwadransa. Co jak co, ale mowa była w tym momencie zbędna. Jedynie nędznym dodatkiem do ich silnych uczuć.

Niby nic wielkiego, oto po długim okresie rozłąki, leżeli obok siebie.

Wokół jedynie ciemność, ale przede wszystkim cisza i spokój. Wtuliła się w niego. Ten objął ją czule swymi ramionami. Jej głowa unosiła się i opadała wraz z jego piersią w rytm oddechu wojownika. Od czasu do czasu, niepozornie przejeżdżał palcami po jej plecach, czując przez cienki materiał ubrania ciarki ukochanej.

A jednak, był to moment wielkich emocji. Odkąd ponownie się spotkali, nie czuli tak silnej więzi. Każdy jego dotyk spotykał się z jej westchnieniem. Otworzyła jeszcze na chwilę oczy. Cały czas był przy niej. Nigdzie się z resztą nie wybierał.

Złożył na jej ustach krótki, skromny pocałunek.

- Śpij, kochanie - szepnął, przytulając ją do siebie jeszcze mocniej.

Zamknęła oczy.

Dlaczego noc musiała być taka krótka?

- Ty też, Ian.


Mamma Mia, coś mi dzisiaj nie chciały wchodzić do worda ,,artystyczne” opisy i dialogi.

Zanim jednak sobie pójdziecie, jest sprawa.

Bo widzicie, tak zerkam na te komentarze, i zerkam. No i spoko, są. Od Angel. No i ode mnie. Co wyście się, na cichociemnych wytrenowali czy co? :/

Wiecie, nie chcę żebrać o jakiekolwiek komentarze. Nie chodzi mi tutaj o nabijanie licznika, choć takowe nabijanie potrafi być diabelnie satysfakcjonujące dla autora. Po prostu chcę wiedzieć na czym stoję. I tak będę tę historię pisał, mam zamiar ją skończyć. Chociażby dla Aniołka, którego dewizą życiową chyba zostanie wkrótce ,,Dawaj Iana” :)

I przede wszystkim dla siebie samego.

Chcę tylko wiedzieć, czy dla kogoś jeszcze.

O wiele przyjemniej mi się pisze, gdy wiem, że przeczyta to więcej niż jedna osoba.

Króciutkie ,,Zgłaszam się na służbę” i będę z was dumny.


No ale dobra, żeby nie było, że tak zostawiam was z takim smętnym monologiem, obczaicie sobie tego fanfica:

[1]

Dawno nie czytałem opka, które wywołało by we mnie takie emocje. Owszem, jest po angielsku, co niektórych może odrzucić. I uprzedzam od razu - to NIE jest różowiutkie opowiadanie. To właśnie alternatywna historia z pierwszej części filmu, ukazująca jak wyglądało by naprawdę życie Czkawki, gdyby JWS nie było filmem dla dzieci. Poważna tematyka, atmosfera zaszczucia i przemoc (fizyczna, psychiczna, nawet seksualna).

Co tu dużo gadać, polecam gorąco!

Niemiłe wieści!

Po raz pierwszy od półtora roku dostałem karę na kompa... :(

Zasłużenie, nie powiem. Problem w tym, że jest ona ,,do odwołania"

Mógłbym teoretycznie zamieszczać wpisy gdzieś po cichu, ale kara to kara. Wybaczcie, ale z moimi rodzicami gram fair, tak zostałem wychowany.

W związku z tym nexty w najbliższym czasie mogą się nie pojawić (chyba, że wybłagam na chwilę dostęp do worda), co nie oznacza, że będę próżnował. Spiszę sobie przy najbliższej dawce weny wszyściutko na karteczkę, rozplanuję dokładnie przebieg akcji, a potem, gdy nadarzy się okazja, dodam ciąg dalszy.

Proszę zatem o cierpliwość i dziękuję serdecznie za zgłoszenie się na służbę, moja mała, aczkolwiek lojalna armio smoczych najemników :)

Obudził się pierwszy. Wystarczyła jedynie krótka chwila, a już doskonale wiedział gdzie był, i co się dokładnie wydarzyło. Powoli i ostrożnie przejechał pacami po włosach śpiącej ukochanej. Jej głowa spoczywała na jego piersi. Nie pamiętał nawet kiedy zdjął koszulkę. Tylko czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Był półnagi, lecz komu to przeszkadzało?

Po uśmiechu Heathery zgadł, że na pewno nie jej.

Delikatnie się przesunął, cały czas bacząc, by nie obudzić właścicielki tej cudnej, czarnej burzy włosów. Dalej trwała w swym błogim uśpieniu. Wtuliła się mocniej w Iana, jakby utrzymanie go przy sobie było jej jedynym celem, a może i marzeniem.

Wojownik westchnął cicho.

W głowie długowłosego, oprócz wybranki jego serca, cały czas siedziała wizja walki z Akirą. Tamten cios… nic wielkiego, tak by się mogło zdawać. Sparowany bez problemu. Nie wyrządził nawet większych szkód, ale jednak był mocny. A tym samym miał prawo napawać, jeśli nie strachem, to chociaż niepewnością.

Bo co do umiejętności szermierczych przybysza Ian nie miał żadnych wątpliwości. Widział w swoim życiu wielu świetnych wojowników. Po prostu potrafił ich rozpoznać na kilometr. Zawsze otaczała ich dziwna, indywidualna aura.

Każda się nieco różniła. Jedna emitowała respekt, inna groźbę. Od drugich epatowała wspaniałomyślna chęć ochrony słabszych, tylko po to, by trzecie zwalały z nóg chęcią zagarnięcia siłą wszystkiego, co da się posiąść lub podbić.

Co zaś tyczyło się Akiry… był zimnym <skurczy synem>. To było pewne. Subtelny problem polegał na tym, że był on niebezpiecznym, zimnym <skurczy synem>.

Niewykluczone, że był również walniętym psychopatą.

- Nad czym rozmyślasz, skarbie?

Prawie podskoczył, słysząc cichy kobiecy głos tuż nad uchem. Tak głęboko zawędrował w głąb swych fantazji i rozmyślań, że nawet nie zauważył, kiedy Heathera zdążyła się obudzić.

Odpowiedział uśmiechem.

- Nad niczym szczególnym - szepnął.

Ponownie ułożyła głowę, tym razem na barku wojownika. Jej dłoń zawędrowała gdzieś za jego szyję, podczas gdy druga rozkosznie wędrowała po jego klatce piersiowej. Spojrzała na chwilę w tamtym kierunku. Zapamiętała swego mężczyznę, jako dobrze zbudowanego przystojniaczka, który, przynajmniej dla niej, mógłby zostać synonimem atrakcyjności i piękna.

Bała się, że się zmienił. Lub jeszcze gorzej, że ona zmieniła się nie tak, jak on chciał. W końcu z niewinnej i słodziutkiej kokietki zmieniła się w rozgoryczoną i twardą wojowniczkę. Ale przy nim, przy nim czuła się inaczej. Na co dzień zgrywała niedostępną i wrogą każdemu, kto spróbuje ją skrzywdzić. Jednak nie dla niego. I nie dla Akiry.

Pierwszego bowiem kochała, drugiego zaś się bała.

- Będę się już powoli zbierał - mruknął Ian, podnosząc się do pozycji siedzącej.

- Zostań jeszcze chwilę - szepnęła Heathera.

Sięgnął po swą koszulkę. Jak ona znalazła się na podłodze? Dziwne.

Wewnętrzny głos podpowiadał mu, że jego ukochana miała w tym procederze dość spory udział.

Kobiety…

- Spokojnie, przecież nigdzie nie ucieknę - zaśmiał się, wkładając ubranie.

Spojrzał na kruczowłosą. Ona także siedziała. Szybko zauważył także kilka niezgodności. On usiadł bowiem jak rozluźniony chłopak na jakimś biwaku. Ot, przykucnąć na ziemi, aby nie stać. Ona natomiast była lekko pochylona w jego kierunku. Mężczyzna mógł dzięki temu podziwiać jej cudowne ciało. Tak, aksamitna skóra i powalająca figura. No i ciągle wyrabiające się mięśnie na ramionach, które jednak miały, w jego mniemaniu, niemały potencjał.

Po chwili dotarło do niego, co mu się nie zgadzało. On był niewinny i wyluzowany. Ona z kolei była jak kocica. Lekko przymknięte powieki, nieznacznie otwarte usteczka, do tego jeszcze palce, zjeżdżające bezceremonialnie po jego torsie.

A oprócz tego, gdzie podziały się JEJ ubrania?!

Chwyciła drugą wolną dłonią jego włosy. Jej uścisk był mocny, temu nie mógł zaprzeczyć. Automatycznie objął ją w talii. Wreszcie ich usta się złączyły. Oplotła nogami jego biodra. Przyciągnęła go jeszcze bliżej siebie, ich ciała całkowicie się stykały. Niepostrzeżenie przemieściła dłonie na policzki długowłosego, podtrzymując jego głowę. Tak jakby miał nagle paść ze zmęczenia i wwalić się twarzą gdzieś w okolice jej piersi.

Chociaż, czy miała by coś przeciwko?

Kiedy zszedł na dół, do jadalni, dojrzał bardzo ciekawą scenę. Anna krzątała się gdzieś po kuchni. Najpewniej była lekko podenerwowana, czego łatwo można było się domyśleć po odgłosie upadających na podłogę garów.

Evan starał się zachować pokerową twarz, stojąc jak najbliżej drzwi, aby w razie czego móc jak najszybciej otworzyć drzwi, przez które gość mógłby szybko wyjść.

Wisienką na torcie, a raczej gwoździem do trumny, był Akira. Przywitał Iana krzywym uśmiechem, szczerząc przy tym swe białe, aż do granic możliwości, zęby. Aż chciało się mu sprzedać szybki lewy sierpowy.

Bez kilku zębów wyglądałby lepiej, pomyślał wojownik.

- Szykuj się, przyjacielu - zaśmiał się Akira, kierując się w stronę drzwi. - Pojedynek dzisiaj w południe.

No fajnie.

Bój to będzie nasz ostatni…[]

Może to było trochę niesprawiedliwe. W końcu tamten cwaniaczek mógł się odpowiednio przygotować. Ian w teorii też, ale czym była ta pół godzinna rozgrzewka, którą odstawił przed chwilą w pobliskim lesie, jak ostatnią szopkę. Przedstawienie, które było komedią, za chwilę mogło zamienić się w nienajgorszy dramat. Nienajgorszy dla widza i głównego antagonisty.

Widzowie byli na miejscu na długo przed podniesieniem kurtyny. Utworzyli wokół sceny, której rolę tymczasowo pełnił niewielki placyk, znajdujący się na uboczu wioski, niewielki okrąg. Przedstawienie rozpoczęła przemowa konferansjera. Ta rola przypadła Evanowi. Mówił coś o tradycji, no i o zasadach pojedynku.

Walka kończyła się w momencie, gdy któryś z wojowników się podda. W praktyce oznaczało to zrób z przeciwnika trupa lub tym trupem zostań.

Długowłosego martwił tylko jeden mały problem. Nie walczyli na żadnym chodniku, ani tym bardziej czerwonym dywanie. Pod ich nogami była tylko sucha ziemia. A niedawno zaczęło kropić. Mżawka zamieniała się na ich oczach w zacny deszcz, aby tuż przed rozpoczęciem pojedynku ewoluować do siermiężnej ulewy.

Nigdy nie był fanem walki w deszczu. Akirze najwidoczniej to nie przeszkadzało.

Tuż obok wodza stała jego żona, a obok niej Heathera.

Wojownik puścił w jej kierunku nieznaczny uśmiech. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Nie żegnał się z nią przed pojedynkiem. Ian nie miał zamiaru zginąć. Miał zamiar załatwić adwersarza bez poniesienia większego uszczerbku na zdrowiu. Doświadczenie jednak mówiło mu, że w takich sytuacjach wszystko może się zdarzyć. Tak już ten świat funkcjonuje.

- Niech wygra lepszy - powiedział wreszcie Evan.

- Sprzątnij tego drania, skarbie - powiedziała cicho Heathera, jednak wystarczająco głośno, by usłyszeli ją obydwaj mężczyźni.

Akira obrócił się w jej kierunku.

- Dla ciebie wszystko, maleńka - odparł z zawadiackim uśmiechem.

Skrzywiła się i jęknęła z obrzydzeniem, słysząc te słowa. Długowłosy wyjął miecz. Jego przeciwnik, obróciwszy się z powrotem w kierunku wojownika, zrobił to samo. Ian zrobił dwa kroki w bok.

Usłyszał dwa chlupnięcia. Zerknął w dół. Deszcz zamienił ziemię w małe bagienko. Po tym błocie można już było się praktycznie ślizgać.

W ostatniej chwili uniósł miecz do góry, parując cios. Akira chciał wykorzystać jego nieuwagę i szybko zakończyć tę walkę. Jednak Ian był cały czas skupiony.

Widownia wiedziała kiedy dokładnie wszystko się zacznie. A mimo to, gdy tylko klingi mieczy wojowników starły się ze sobą, każdy podskoczył, jakby ktoś wrzasnął nagle nad uchem.

Długowłosy odskoczył do tyłu. Lecz człowiek z blizną natychmiast do niego doskoczył, atakując z góry. Kolejny blok. Ian postanowił nie czekać na specjalne zaproszenie, ani tym bardziej na błąd przeciwnika. Odpychając ostrze przeciwnika, szybko zamachnął się na lewe biodro drugiego wojownika. Jednak ten również mógł się popisać niemałym refleksem.

Jeszcze dwa szybkie ciosy, i od siebie odskoczyli.

- Coś tam umiesz - syknął Akira. - Bardzo dobrze, przynajmniej będę miał choć odrobinę satysfakcji, wypruwając ci flaki.

Długowłosy, wyskakując z dwutaktu, uniósł miecz w górę, dając mu następnie swobodnie opaść na głowę czarnego charakteru tej sztuki. Gdyby tylko wojownik przeczytał wcześniej scenariusz, przewidziałby, że Akira bez problemu przyblokuje jego cios, a następnie uderzy go wolną ręką w twarz, tym samym kompletnie wybijając mężczyznę z rytmu.

Ian zaparł się z całych sił nogami, starając się nie poślizgnąć.

Kiedy wreszcie świat wokół przestał falować po otrzymanym uderzeniu, zauważył jak przeciwnik znowu szarżuje. Tutaj na szczęście wystarczył obrót w lewo. Piruet wyglądał jak wyjęty prosto z jakiegoś baletu.

Zanim wojownik zdążył wyjść z kontrą, Akira postanowił ponownie zaatakować.

Ian, przyjmując uderzenie na klingę, uderzył z całej siły trzykrotnie. Ostatni cios przełamał blok. Niestety, drasnął on jedynie ramię mężczyzny z oszpeconą twarzą.

- No nieźle, nieźle - syknął. - Ale nie miej złudzeń, Ian. Za chwilę się zmęczysz, a wtedy urządzę ci prawdziwe piekło. Będziesz zdychał z twarzą w błocie. Wnętrzności wypłyną ci na zewnątrz, tonąc gdzieś pomiędzy kroplami deszczu. I nikt ci nie pomoże.

- Skończ już gadać i walcz - warknął długowłosy uderzając lekko na prawy obojczyk.

Akira sparował, po chwili odpychając wojownika kopnięciem.

- Tak bardzo chcesz wyrwać mi mą Heather, że nawet nie myślisz racjonalnie - zaśmiał się człowiek z blizną. - Co z tego, że znasz ją dłużej. Wiesz jak to mówią, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

- Zaraz będziesz błagał o litość!

Ian po raz kolejny przejął inicjatywę i zaatakował pierwszy. Najpierw podbiegł jak najbliżej, w ostatniej chwili uskakując w bok. Zanim Akira zdążył się obrócić w jego kierunku, długowłosy ciął go gładko w biodro. Ostrze przejechało po skórze mężczyzny, powodując jego krzyk.

- Tak pogrywasz, <hultaju>?! - syknął. - Powiem ci, co zrobię. Gdy tylko z tobą skończę, zabiorę tę kruczowłosą piękność do lasu.

Odepchnął Iana, który jeszcze raz chciał spróbować szczęścia.

- Sam na sam. Ona i ja. Nie martw się, przyjacielu. Dobrze się nią zaopiekuję. Moja księżniczka będzie piszczeć, wyć, jęczeć, błagać o więcej. A jutro, zaraz po ślubie, zrobię to znowu. A pojutrze nie będzie już nawet pamiętać twojego imienia, Ian.

- Spróbuj ją tylko tknąć. Przysięgam, że obetnę ci rękę, zanim zdążysz się choćby do niej zbliżyć. Potem utnę ci obydwie nogi, a jeśli będziesz do niej pełzł, urżnę ci łeb, śmieciu!

Teraz to Akira był zdenerwowany.

Odbił w prawo, tylko po to, aby odbić z powrotem w lewo. Zmyliło to trochę Iana, lecz dekoncentracja nie trwała długo. W ostatniej chwili odchylił się do tyłu, mijając stal naostrzonej broni o kilka centymetrów.

Szybka kontra.

Akira zrobił unik.

I w tym momencie długowłosy zorientował się, że miał całkowicie odsłonięte plecy. A to właśnie za nimi miał akurat wrogiego człowieka z blizną. Ten nie zamierzał przepuścić takiej okazji. Włożył w uderzenie całą siłę.

Ian wiedział, że jeśli przyjmie na siebie cios, prawdopodobnie rozpłata go na pół.

Bez namysłu skierował ostrze za plecy. Zgiął kolana, ledwie wytrzymując uderzenie. Widownia westchnęła zszokowana. Spodziewali się niezłego widowiska. Nie spodziewali się natomiast repertuaru.

Długowłosy wykonał szybki półobrót.

Niestety tym razem to Akira zdążył wykonać fartowny cios.

Ian odskoczył wprawdzie do tyłu, ale i tak ucierpiał. Całe lewe ramię, od zewnętrznej dłoni, aż pod sam łokieć. Z rany od razu zaczęła wypływać czerwona posoka. Niedobrze. Ale z drugiej strony, nie było odwrotu. O antrakcie nie było nawet mowy. Krwawienie? Tia, może później się tym zainteresuje i coś z tym zrobi.

Przeturlał się w prawo.

Miecz Akiry uderzył z impetem w ziemię, wzbijając niedużą falę błota.

Ian cały czas pozostawał w ruchu. Jeden krok w lewo. Dwa w prawo. Trochę do przodu, aby sprowokować, a chwilę później szybki uskok w tył, aby zmęczyć przeciwnika. Ciągle w ruchu, ani na chwilę nie popadając w monotonny rytm. Trzeba było w każdej sekundzie burzyć na nowo powstającą harmonię. Nikt nie mógł pod żadnym pozorem przewidzieć jego następnego ruchu.

On sam natomiast, obserwując stale przeciwnika, musiał myśleć pięć ruchów naprzód.

Jak w szachach.

Nie było wprawdzie podania sobie dłoni na początku partii, ale walka była równie zażarta. Tylko bardziej dynamiczna.

Utrata pionka - rana powierzchowna.

Zbicie skoczka lub gońca - oj, to już trochę zaboli.

Wieża przechodzi do przeszłości - trzeba szybko zatamować krwotok.

Zbity hetman - spokojnie, z uciętą ręką także wygrywali pojedynki.

Mat… ale nie z uciętą głową.

I właśnie tak to trwało. Cios za cios, punkt za punkt.

Sielanka trwałaby nadal, gdyby nie rozpędzona pieść Akiry, która już po raz drugi uderzyła w twarz Iana. Ponownie wszystko zafalowało. Gdzieś w oddali słyszał podniesione głosy zebranych widzów. Wszystko było przytłumione, coś tam krzyczeli. Miał tylko nadzieję, że to jemu kibicowali.

Już chciał przyjąć pozycję obronną, już miał przygotować się do odparcia nadchodzącego ciosu.

Lecz wraz z gwałtownym bólem, miecz wypadł mu z rąk. Padł na kolana.

Złapał się za brzuch.

Duuuuża rana.

Krew lała się z niej obficie. Gdyby ostrze weszło z pięć milimetrów głębiej, zapewne mógł podziwiać także swoje jelita. Na szczęście przeciwnik włożył w uderzenie za mało siły, oszczędzając wszystkim tego widoku.

Nie zmieniało to tylko faktu, że był zdany na łaskę Akiry.

Ten triumfalnie rozłożył ręce, obracając się w stronę wodza. Widownia zamarła. Cisza zapanowała niepodzielnie. Towarzyszyły jej jedynie odgłosy kropel deszczu, uderzające w błoto. Chlupnięcie za chlupnięciem.

- Chyba mamy zwycięzcę - zarechotał Akira.

Spojrzał się na Heatherę.

- Szykuj się - szepnął szyderczo, podchodząc bliżej. - Jesteś moja.

Ian podniósł głowę. Z trudem łapał każdy kolejny oddech. Jego długie włosy były przesiąknięte wodą, niemalże sztywne. Zasłaniały mu połowę twarzy. Gdzieś znad lewej brwi także lała się powoli krew. Rozwalony łuk brwiowy? Całkiem możliwe. Przejechał wzrokiem po zebranym tłumie. Dojrzał skonsternowanego Evana. Obok zszokowana Anna, która zasłoniła swe usta rękoma. Nadal miała w głowie małego chłopca, który chadzał na spacery z jej córką. A teraz, będąc już mężczyzną, wykrwawiał się na jej oczach.

Dojrzał wreszcie Heatherę.

Jej wzrok wyrażał jedno - błaganie.

Było niczym wołanie o pomoc. Prośba. Jej treść - nie zostawiaj mnie.

Spojrzał jeszcze na Akirę, cieszącego się nadchodzącym zwycięstwem. Paradował przed całą wioską, jak paw, jak zwycięzca, któremu stawiać będą pomniki i łuki triumfalne. Jak legionista, wracający z kolejnego podbitego państwa. A teraz chciał zabrać jego ukochaną. Również przemocą.

Miał dwie możliwości.

Mógł zasnąć. Sen byłby wieczny, to fakt. Ale przynajmniej miałby spokój. Położyłby tylko głowę na mokrej ziemi i zamknąłby oczy. Następnie nadeszłoby nagłe rozluźnienie, przecież kiedyś już to przerabiał, jakieś cztery lata wcześniej. A potem nicość.

Lecz w tym samym czasie jego ukochana pozostałaby tu, na Ziemi. Musiałaby przeżyć resztę swoich dni u boku tego obleśnego, oszpeconego faceta. Czy nadal byłaby to Ziemia czy może już piekło? Koszmar czy od razu trauma? I wyobraził sobie jak Akira zabiera ją do lasu. Ona ledwie powstrzymuje łzy, on wybucha maniakalnym śmiechem. Zdzierając po kolei jej ubrania, zwycięzca podśpiewuje jakąś sprośną piosenkę. A gdy już nie oddziela go od niej nic, wchodzi w nią gwałtownie. Żadnej delikatności, żadnych hamulców. Jak dzikie zwierze, jak barbarzyńca. I robiłby to dzień w dzień. A on mogłaby jedynie przyjmować każde takie upokorzenie z milczeniem.

Nagle nie czuł już bólu.

Nawet się nie zastanawiał.

Wybrał drugą opcję.

W głowie słyszał tylko bicie swego serca. Łomotało na cały regulator, przypominając Ianowi, że przecież wciąż żyje. Adrenalina wypełniła całe jego ciało. Podniósł miecz, a następnie podniósł swoje ciało z ziemi.

Akira obrócił się powoli.

Długowłosy oddychał powoli i głęboko. Jego oczy wyrażały jedynie złość i furię.

- Pamiętasz co wczoraj mi mówiłeś?!

Nie pamiętał.

- Walka ponoć miała być na śmierć i życie. A ja wciąż stoję!

Człowiek z blizną uśmiechnął się krzywo. Zrobił popisowy młynek swym orężem. W połączeniu z pozłacaną rączką miecza wyglądało to nie najgorzej. Ale na Ianie nie zrobiło to wrażenia.

- Dobrze, Ian. Chodź, spróbuj szczęścia.

Spróbujmy, pomyślał długowłosy.

Starli się po raz kolejny. Tym razem inicjatywa należała zdecydowanie do Iana. Atakował raz za razem, nie dając przeciwnikowi nawet chwili wytchnienia. Z góry, bokiem, bokiem, jedna strona, druga, uskok, szybki doskok i cięcie w lewą pachwinę. Mógł tak w nieskończoność.

Lecz Akira nie zamierzał biernie stać i czekać, aż otrzyma śmiertelny cios.

Wytrącił oponenta z rytmu jedną, szybką kontrą.

Natychmiastowo uderzył z prawej. Jednak Ian już na niego czekał. Pewnie sparował, a gdy tylko nadeszła jego kolej, uderzył w kompletnie nie pokryte prawe ramię. Nie zadał może żadnych poważnych ran, ale krew i tak trysnęła obficie. Czerwonej posoce towarzyszyła mała wiązanka przekleństw, jaka padła z ust wojownika, gdy ten padł na ziemię. Ostrze przejechało po całym ramieniu, i choć była to lekka rana powierzchowna, bolało jak diabli.

- Wstawaj, dopiero się rozkręcam - syknął długowłosy.

Akirze nie trzeba było dwa razy powtarzać. Stanął na nogi. Z jękiem i drobnymi trudnościami, ale wstał. I pierwsze co zrobił, to napaść na przeciwnika.

Bez większego namysłu zaczął wymachiwać mieczem, z pozoru na oślep. W rzeczywistości były to doskonale wyćwiczone i opanowane do perfekcji ciosy w sekwencji lewa-prawa, lewa-prawa. Jedną rękę wojownik trzymał przy piersi, podczas gdy druga, trzymająca oręż, cięła ostrzem powietrze, starając się dosięgnąć skóry długowłosego. Ian zwinnie się wycofywał, choć musiał przyznać, że walczył Akira z prawdziwą gracją.

Po chwili okazało się, że również i z ogromną skutecznością.

Będąc zdezorientowanym, dał się trafić. Cios w pierś. Końcówka klingi przemieściła się od miejsca, gdzie zaczynał się prawy bark, aż pod samo serce. Niby drobne muśnięcie, a czerwień pociekła jakby poharatało długowłosemu wnętrzności. Ubranie w okolicy rany momentalnie zabarwiło się od krwi.

Lecz wojownik nawet się nie zachwiał. Ku zdziwieniu, a może i przerażeniu Akiry, Ian nie wydał z siebie nawet dźwięku. Nie upadł na ziemię, ani nie złapał się za źródło bólu, który bez wątpienia musiał odczuwać, nawet pomimo pulsującej w jego żyłach adrenaliny.

Długowłosy ryknął nagle.

Jego przeciwnik dopiero po chwili zrozumiał, że był to jedynie kolejny symptom przepełniającej mężczyznę wściekłości i żądzy mordu.

Akira zdążył w ostatniej chwili unieść do góry miecz, blokując potężne uderzenie.

Chciał sprytnie skierować ostrze do góry i zaatakować niespodziewanie.

Nagle Ian złapał go za włosy. Wydawało się to absurdalne. Głębszy sens całej tej sytuacji człowiek z blizną dostrzegł dopiero, gdy ostrze broni długowłosego przebiło go na wylot. Głownia przeszła przez zewnętrzną tkankę bez najmniejszego oporu. Namieszała następnie w jelitach, aby na koniec spenetrować jedną z nerek. Przebicie skóry po drugiej stronie było już tylko czystą formalnością.

Miecz wypadł mu z dłoni. Złapał się obydwiema rękami za ramiona wojownika. Krew zaczęła wylewać mu się z ust. Ledwie mógł oddychać. Czuł jak powoli zaczyna zjeżdżać w dół, choć starał się ustać za wszelką cenę. Czuł potężny puls w skroni, jakby miała rozsadzić samą siebie od środka.

- Miała… miała być moja - zacharczał Akira.

Długowłosy wyjął nagle ostrze z ciała przeciwnika. Ostrze poszło całkiem niezamierzenie w górę, zahaczając nieśmiało o żołądek.

- Wybacz, - odparł chłodno - jest zajęta.

Padł na ziemię. Twarz uderzyła z głośnym plaskiem w błoto. Krople deszczu bębniły wszędzie wokół, uderzając również w jego potylicę. Nagle poczuł całkowite rozluźnienie. Spięte jeszcze przed chwilą kończyny, kompletnie się wyluzowały. Jego ciało przeleciał przyjemny chłód. I chociaż cały jego plan legł w gruzach, i chociaż miał zaraz stanąć oko w oko z kostuchą, o chociaż leżał pokonany i upokorzony, uśmiechnął się delikatnie. Już było po wszystkim.

I koniec.

Ian stał cały czas bez ruchu, obserwując jak Akira przestaje oddychać. A gdy emocje wreszcie opadły, do jego uszu dobiegły głośne wiwaty publiczności. Skandowali jego imię. Ponownie, jak niejednokrotnie podczas swej długiej podróży, poczuł się jak bohater.

Może i był poobijany, pokaleczony, zmęczony, obolały, ale czuł, że naprawdę był coś wart.

Dojrzał twarze tych wszystkich ludzi, którzy przez ostatnie lata żyli w ciągłym strachu, bojąc się o swoją wolność, a nawet i o własne życie. Pokazał im, że nie muszą wiecznie brnąć przez życie na kolanach. W końcu potężny przeciwnik także był człowiekiem. Dodatkowo pokonanym w honorowym pojedynku.

Widział także jak Evan bierze swą ukochaną w swe ramiona. Objął ją czule i pocałował. Delikatnie z początku, a po chwili już zachłannie. Jak mogli ukryć tak wielką radość, że ich jedyna i najdroższa córka będzie mogła wyjść za kogoś, kogo naprawdę kocha?

No i była jeszcze sama Heathera.

Zdziwiło go to nieco, ale… trzęsła się. Jej ręce dosłownie dygotały. Może z zimna, a może z nadmiaru emocji. Szczerze powiedziawszy, nie robiło to dla niego różnicy.

Chciał do niej podbiec. Uściskać ze wszystkich sił, wzorem jej rodziców. Zrobił nawet dwa kroki do przodu. Ale wtedy poczuł, jak cała adrenalina całkowicie z niego spływa. Deszcz zmył najwidoczniej wszelkie pozostałości po krwawej jatce, jaka miała miejsce kilka minut wcześniej. Dopiero w tym momencie dotarło do niego jakie miał szczęście, że jeszcze żył. Ból niespodziewanie wypełnił całe jego ciało. Przebiegło się po jego karku, paraliżując go od stóp po czubek głowy.

Runął na ziemię, obok zimnego już trupa Akiry.

Jego misja skończona.

Z tej drogi chyba się nie wraca…[]

Kiedy nowe życie postanawia wyjść z ciemności kobiecego łona i przybyć na ten nieprzyjazny świat, sprawia matce nieopisany ból. I choć rodzicielka dobrze wie, że męczarnie po kilku chwilach się skończą, ona i tak cierpi. Dopiero widząc twarz swego nowo narodzonego dziecka może odetchnąć z ulgą.

Będąc jeszcze małymi dzieciaczkami, silniejsi od razu pokazują gdzie jest miejsce tych słabszych. Gnębią ich, poniżają, raz za razem odbierają im radość życia. I to dziecko, które jeszcze przed momentem leżało w pieluchach i stawiało pierwsze, bardzo niepewne kroki, uczy się jak ten świat funkcjonuje. Myśli że to jest dobre. Skoro on doświadcza przemocy, to musi przekazać ją dalej. Odczuwający ból, później ten sam ból zadaje.

Po osiągnięciu dorosłości, silni i zdrowi mężczyźni wysyłani są na wojny. Naturalnie na front posyłają ich cierpiący na przerost ambicji ,,wielcy” przywódcy narodów. Dzielni wojownicy oddają życie za każdy skrawek ziemi, bądź też owe życie odbierają. Krew płynie potokami przez wioski, przez miasta, przez łąki, przez prastare lasy. Sprawiają ból, ale i sami są na tę nieprzyjemność narażeni.

Lecz ci, którzy będą mieli wystarczająco dużo szczęścia, aby dożyć starości, ponownie spotykają się z bólem - starym przyjacielem, z którym nie widzieli się od lat. Starzec zaczyna mieć trudności z najprostszą nawet czynnością, nie jest już taki krzepki, taki rześki. Cierpi.

Można powiedzieć, że ból jest wpisany w nasze długie, nudne biografie pozłacanymi literami. Trochę jak nieproszony gość. A my, choć wydaje się to mocno niesprawiedliwe, musimy jako dobroduszni gospodarze tego drania przyjąć i ugościć.

To wszystko było takie dziwne.

Już raz przecież przerabiał to całe umieranie i agonię. Nie spodziewał się, że za drugim podejściem najdą go takie pseudofilozoficzne myśli.

Nie do końca kontaktował. Ten poruszony tłum stał przecież ledwie kilkanaście kroków od niego, a wszystkie głosy jak jeden mąż brzmiały gdzieś w oddali, jakby pochodziły już z innego świata. Chwilę mu zajęło, nim się zorientował, że leży w objęciach Heathery. Trzymała go za rękę. Dłoń długowłosego była cała zakrwawiona. Próbował jakoś zatamować nią krwotok. Bezskutecznie.

Krople deszczu tonęły we wszechobecnym błocie, uderzając od czasu do czasu w jego zmęczoną twarz. Zmęczoną i również poranioną. W końcu miał rozwalony łuk brwiowy.

Wszystko wokół było dla wojownika przytłumione, trochę zamazane i zdeformowane, zniekształcone. Momentami wydawało mu się, że nie widział nic poza czerwienią. Powietrze z coraz większym oporem napływało do płuc. Zimno. Nie chciał tam być.

Choć w normalnych warunkach wydawałoby się mu to niedorzeczne, obecność tylu ludzi w jednym miejscu go przytłaczała. Czuł na sobie ich wzrok. A przecież to byli przyjaciele. Koniec końców, zabił potencjalnego najeźdźcę. Dlaczego zatem patrzyli takim wrogim spojrzeniem? Nie widział tego, ale był pewien, że tak właśnie na niego zerkali. Takie rzeczy po prostu się wyczuwa.

- Nie opuszczaj mnie.

Ktoś szepnął. Tak, to zdaje się była jego ukochana.

Klęczała przy nim, układając głowę konającego wojownika na swych kolanach. Jej dłonie z przesadną wręcz delikatnością czule obejmowały głowę ukochanego. Jego druga ręka, leżąca dotąd bezczynnie na ziemi, dotknęła jej dłoni.

- Już jesteś bezpieczna - wypowiedział Ian. Nawet mówienie przychodziło mu z trudem. - Nic ci nie grozi, będziesz wreszcie szczęśliwa.

- Bez ciebie? - szepnęła z niedowierzaniem. - Ian, przecież… to wszystko… po co mi wolność? Nie chciałam jej, nie za taką cenę!

Uśmiechnął się nieśmiało. Przynajmniej nie zaniosła się płaczem. Nie chciał, aby się smuciła. Z jego powodu? Bez przesady.

- Nie wpadajmy w patos, Heather - mruknął, cały czas trzymając na ustach uśmiech. - Mam do ciebie prośbę.

Milczała. Czyli chciała słuchać.

- Nie marnuj swego życia na użalanie się nade mną. Po prostu… idź dalej. Szukaj miłości, znajdź kogoś i bądź szczęśliwa.

Zakasłał. Chwila przerwy. Musiał nabrać powietrza.

- Tylko… pamiętaj o mnie. Od czasu do czasu wspomnij o mnie w modlitwie, szepnij coś pod nosem i takie tam… ale proszę cię, nie popadaj w jakąś bezsensowną żałobę.

Z niechęcią zabrał wzrok z jej pięknych, oliwkowych oczu. Spojrzał się na niebo. Ciemne i ponure. Chociaż, mógłby przysiąc, że gdzieś tam wysoko, za szarymi chmurami, czai się słońce.

Żeby tak teraz niebiosa się rozstąpiły i przepuściły trochę światła, pomyślał.

Tak, śmierć w wielkim stylu.

Ból. Nie chciał już dłużej cierpieć. Po co?

- Dziękuję, kochanie - szepnął, spoglądając ostatni raz na swą ukochaną. - Za wszystko.

Jej ręce się trzęsły. Czuł to bardzo wyraźnie, w końcu obejmowały jego głowę, gładząc długie włosy mężczyzny. Jej oczy wyrażały błaganie. Błaganie o litość. Prosiły uniżenie, aby walczył, aby nie zostawiał jej samej.

- Jestem zmęczony. Prześpię się. Tak… na chwilkę.

Zamknął oczy. Przed śmiercią chciał jeszcze raz poczuć w nozdrzach orzeźwiające powietrze. Byli blisko wody. Morska bryza? Może być. Na ostatnie sekundy życia jak znalazł. Było bardzo zimno. Ale to miało się zaraz skończyć. Już za chwilkę. Będzie po wszystkim, wreszcie poczuje upragniony spokój. Odpoczynek, trochę szkoda, że wieczny, ale po co być wybrednym? Już za moment.

Poczuł nagle jak palce kruczowłosej zaciskają się wokół jego loków, jakby trochę mocniej. Ale nie z rozpaczy.

Ze… wściekłości?

I właśnie wtedy, bogowie dali mu jeszcze jedną szansę. Wybrali przy tym chyba najbardziej nietypowy sposób ze wszystkich możliwych. Oto bowiem, otrzymał siarczyste uderzenie płaską dłonią w policzek.

- Co je…

Zaniemówił. Był dzielnym, mężnym wojownikiem. Nie jedno już w życiu widział, o nie jednym też słyszał. Jednak, gdy ujrzał mrożący krew w żyłach wzrok swej ukochanej, który przeszywał go na wylot, poczuł jak jego ciało obejmuje całkowity, bezlitosny paraliż. Chwyciła go za ubranie, przyciągając do siebie z siłą, jakiej on sam by się nie powstydził. Ich twarze dzieliło kilka centymetrów.

- Dobra, skoro już odstawiłeś ten cały teatrzyk, - syknęła z nieukrywaną wściekłością w głosie - to posłuchaj mnie bardzo uważnie, skarbie. Nie po to tak długo na ciebie czekałam, abyś mi teraz wykitował na sam koniec. Nie obchodzi mnie, czy jesteś lekko poobijany, czy mocno poharatany. Teraz grzecznie wstaniesz…

- Ale przecież… - jęknął.

Jej uścisk stał się jeszcze mocniejszy.

- Nie przerywaj mi! - warknęła. - Wstaniesz, oświadczysz mi się, po czym zabierzesz swą rzyć do naszej zielarki. Ona poskłada cię na nogi, za parę dni weźmiemy ślub, huczny, cała wioska zaproszona, tłumy gości, będziemy tańcować jak zagra nam orkiestra, a w noc poślubną…

Nabrała głośno powietrza.

- A w noc poślubną wynagrodzisz mi te wszystkie miesiące rozłąki. Zrobisz mi dziecko. Chłopca. Nie, wróć! Dwójkę dzieci. Chłopiec i dziewczynka, kolejność dowolna. Wychowamy ich na porządnych i mądrych ludzi, zestarzejemy się razem, żyć będziemy jak idealne małżeństwo, i dopiero gdy osiwiejemy i chodzić będziemy o laskach… dopiero wtedy odejdziemy z tego świata. Razem!

Nikt nie odważył się choćby pisnąć.

- Czy wyraziłam się dość jasno?!

Przełknął głośno ślinę. Oj, zrozumiał. Bezpieczniej było dla niego, aby wszystko było jasne niczym słońce.

- Cóż… skoro tak stawiasz sprawę…

Wokół rozległy się głośne wiwaty. Jeszcze przed chwilą przybity i smutny tłum, w tej chwili dosłownie skakał z radości. Rany? Zagoją się. Krwawienie? Kilka bandaży i Ian będzie jak nowy.

Kruczowłosa pomogła wstać rannemu mężczyźnie. Wydał z siebie przy tym kilka jęków. Żarty żartami, ale naprawdę musiał jak najszybciej udać się do miejscowej medyczki, albo jego organizm trafiłby kompletny szlag.

Lecz najpierw trzeba było załatwić jeszcze jedną sprawę niecierpiącą zwłoki.

Wsadził rękę do jednej z kieszeni.

Oczy kobiety rozszerzyły się do niebotycznych granic, gdy ujrzała jak wojownik trzyma w rękach skromne czarne pudełko. Kwadratowy przedmiot był raczej niepozorny, ale co do jego zawartości nie było żadnych wątpliwości.

- Kochanie, ja wiem, że warunki są raczej niesprzyjające, - zaczął Ian, gdy wszystkie głosy wreszcie ucichły - ale muszę wiedzieć tu i teraz, czy…

Przyklęknął, otwierając pudełko.

- Weźmiesz za męża takiego starego drania jak ja?

Początkowo nie była nawet w stanie powiedzieć słowa. Nie zmieniało to oczywiście faktu, że już dawno znała odpowiedź.

- Oczywiście, że tak!

Ponownie rozległy się brawa i wiwaty. Długowłosy wstał, jeszcze raz korzystając z drobnej pomocy narzeczonej. Nałożył pierścień na jej aksamitną dłoń. Jego ręka co prawda była trochę obryzgana posoką, ale wojowniczce ani trochę to nie przeszkadzało. A gdy wreszcie wszystko się dokonało, mogli przejść do najlepszej części.

Pocałunek, zgodnie z przewidywaniami, był długi i powolny. A także trochę zachłanny, czy wręcz wyjątkowo namiętny. Trwali tak w błogiej ekstazie przez dłuższą chwilę, nie przejmując się kompletnie zebranymi wokół ludźmi. To był ich moment. Tylko ich. I nikt nie miał prawa tego zepsuć.

Gdy wreszcie oderwali się od siebie, ułożył głowę na jej piersiach. Przypadkiem w takim miejscu, chciał się tylko przytulić. Objęła go uczuciowo, nie wypuszczając nawet na chwilę.

Tak bardzo tęskniła za chwilami, takimi jak ta.

- Kochanie - szepnął Ian.

- Tak?

- Wiesz, nie chcę psuć tej pięknej chwili, - mruknął - ale możecie mnie już zabrać do tej zielarki? Głupio by było odwalić teraz kitę na twoich cyckach.

Prawdziwy romantyk, pomyślała.

Ale od teraz - JEJ romantyk.

Ale kto powiedział, że to musi być TA droga…[]

Przez następne kilka dni życie na wyspie Kord przeżywało całkowitą stagnację. Naturalnie cała wioska przygotowywała się do ślubu córki wodza i długowłosego przybysza. Musieli się jednak uzbroić w cierpliwość. Ciężko byłoby w końcu przeprowadzić jakąkolwiek uroczystość bez głównej osobistości.

Podczas gdy mieszkańcy niespiesznie ogarniali wszystkie sprawy związane z zaślubinami, pan młody leżał w domu zielarki, dochodząc do siebie po wygranej, ale i wyczerpującej walce.

Nie narzekał na samotność. Cały czas była przy nim Heathera. Była tak uparta, że nie wracała do swego domu nawet na noc. Chciała być przy ukochanym przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. Oprócz tego, Iana odwiedzali Dillon oraz Kazik, a i miejscowa medyczka okazała się być bardzo sympatyczną, starszą kobieciną.

Był środek dnia, gdy kruczowłosa została sama z wojownikiem.

- Jak się czujesz? - spytała, podając mężczyźnie kufelek wody.

Długowłosy podniósł się do pozycji siedzącej. Jęknął cicho. Rany na torsie wciąż dawały o sobie znać. Poprawił przy tym bandaż, który miał nałożony na czoło. Łuk brwiowy. Wypił całą zawartość kufelka, po czym położył głowę z powrotem na poduszce.

- Czyli już jutro będziemy małżeństwem? - spytał wojownik, przykrywając się kocem.

- Tak - szepnęła Heathera.

Patrzyła się na niego pustym wzrokiem. Sprawiała wrażenie nieobecnej. Zapatrzyła się tylko w jego twarz, nawet nie mrugnęła. Zero emocji. No. Może tylko odrobina zmartwienia. To z kolei zaniepokoiło Iana.

- Wszystko w porządku?

Dopiero wtedy się ocknęła.

- Tak, tak… tak tylko myślałam, jeśli nadal źle się czujesz, to oczywiście wszystko możemy…

- Kochanie, spokojnie - mruknął z rozbawieniem długowłosy. - Ja naprawdę czuję się już lepiej.

- Na pewno? - spytała z niepokojem. - Nie wyglądasz za dobrze.

Złapała go za rękę, drugą dłoń przystawiając do jego czoła.

- Bogowie, ale jesteś rozpalony.

Uśmiechnął się dwuznacznie.

- Dla ciebie zawsze, maleńka.

Prychnęła ze śmiechu. Uderzyła go lekko w ramię.

- Przestań, jeszcze ktoś usłyszy - zachichotała.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, podniósł się i przesunął na krawędź łóżka. Usiadł na krańcu łoża, jakby chciał wstać. Kołdra ześlizgnęła się gdzieś na bok, ukazując jego owinięte opatrunkami ciało. Od pasa w górę widać było jedynie mięśnie i w przeważającej większości bandaże. Lekko się skrzywiła. Świadomość, że to jej ukochany wygrał pojedynek była bardzo pocieszająca. Z drugiej strony wiedziała, że wyniesione z tej batalii rany prawdopodobnie będą się goiły jeszcze przez bardzo długi czas.

- Co ty robisz, Ian?

- Wstanę tylko na chwilkę - odparł, powoli podnosząc się na nogi. - Wiesz, żeby rozprostować kości.

Ona także gwałtownie wstała z krzesła.

- Kochanie, przecież wiesz, że powinieneś leżeć, dopóki w pełni się nie wykurujesz! - odparła szorstko. Bardziej niż zamierzała. - Połóż się z powrotem!

Lecz wojownik zdążył się podnieść. Nie musiał nawet opierać się o szafkę.

- Spokojnie, moja ty rozczochrana - odparł długowłosy. - Jak widzisz jestem cały i…

Bez ostrzeżenia, mężczyzna runął na ziemię.

Zdrowy?

Kruczowłosa natychmiast kucnęła przy nim, obracając ukochanego na plecy. Wyglądał jakby nagle zasnął. Albo umarł. Przyłożyła ucho do jego piersi, panicznie próbując złapać odgłos tętna. Byłoby to niezwykle głupie, gdyby wojownika zabiła jego własna, męska duma.

- Ian, co ci jest?! - jęknęła, potrząsając nim za ramiona.

Nie oddychał.

Kolejny fan JWS spojrzał się na czytelników siedzących obok. Uniósł brew, obserwując ich mimikę z nieukrywaną ciekawością. Kwaśne miny tego dosyć wąskiego grona stanowiły obrzydliwie wręcz śmieszną mieszankę złości, szoku i żądzy mordu.

Siedząca na czele adminka wyciągnęła z torebki nóż. Na nim napisane było:

Kolejny fan JWS - w przypadku ukatrupienia Iana, użyć bezzwłocznie.

Po czym zaczęła nim wymachiwać trzęsącą się ręką. Jej oczy wyrażały tylko jedno - zabić, zabić, zabić, zabić!

,,Pisarz’’ z długimi włosami zaśmiał się.

- Dobra, wyluzujcie trochę. Zgrywam się tylko.

- Ian, co ci jest?! - jęknęła, potrząsając nim za ramiona.

Instynktownie sięgnęła po topór, gdy usłyszała kroki tuż za sobą. Odwróciła się w ułamku sekundy, przygotowując się na atak niespodziewanego gościa. Ujrzała uśmiechniętego szesnastolatka z długimi kręconymi włosami. Wyglądał identycznie jak Ian, gdy ten był jeszcze nastolatkiem. Nie zgadzał się jej tylko czarny cylinder, który przycupnął na głowie chłopaka.

- No hej - zaczął rozkosznie autor opowiadania, nie kryjąc radości z tego spotkania.

Kobieta przystawiła mu broń do gardła. Wyglądała na wyjątkowo wściekłą, a erupcja furii była tuż za rogiem.

- ZEPSUŁEŚ MOJEGO FACETA, <DRANIU>! - wrzasnęła, robiąc krótkie pauzy między słowami.

- Ależ Heathero, nie denerwuj się. Ja to naprawię. Tylko spokój nas uratuje.

Podszedł do leżącego na podłodze martwego wojownika.

Gdyby nie fakt, że długowłosy był już w zaświatach, Kolejny mógłby powiedzieć, że twarz mężczyzny wyraża zażenowanie całą tą sytuacją. Autor spojrzał się w bok. Tuż przy nim stała rozwścieczona Heathera.

- Albo coś z tym zrobisz, - syknęła - albo obedrę cię żywcem ze skóry i zagram na twoich żebrach chędożoną sambę!

- A skąd ty możesz wiedzieć co to w ogóle jest samba?

- A co mi pozostało?! Udawać, że wcale nie jestem bohaterką opowiadania, po tym, jak w wyjątkowo niekonwencjonalny i głupi sposób zburzyłeś czwartą ścianę?! Czy naprawdę tak bardzo ci zależy na sztucznym wydłużeniu tego opka, że musiałeś dać coś tak chorego?! Nie mogłeś po prostu przejść do sceny wesela, <kufa>?! Masz ty w ogóle rozum i godność człowieka?!

,,Pisarz’’ westchnął zrezygnowany.

- Dobra, wstawaj - mruknął do Iana.

Ku zaskoczeniu kobiety, jej ukochany po chwili stał przed nią cały i zdrowy.

- No hej - przywitał się wojownik.

- W ramach zadośćuczynienia za nerwy, na jakie cię naraziłem, - powiedział Kolejny, odwracając się do Heathery - zafunduję ci pięciosekundowe wakacje na Hawajach, na koszt własny.

Wystarczyło jedno pstryknięcie palcami tajemniczego typka w cylindrze, aby cały świat wokół nich nagle zamienił się z klaustrofobicznego pokoju w piaszczystą plażę, skąpaną w blasku słońca. Wystarczyło jeszcze jedno pstryknięcie, aby tuż obok kruczowłosej wyrosły dwie palemki, na których zawieszony był hamak.

I wystarczyło pięć sekund, aby wszystko trafił szlag…

Ponownie znajdowali się w niedużym pokoiku.

- No ja wiem, że króciutko, - mruknął Kolejny, drapiąc się w potylicę z zakłopotania - ale na więcej zabrakło mi funduszy.

Nagle się ukłonił.

- Dobra, na mnie już czas. Po prostu… róbcie swoje.

Po tych słowach, chłopak dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Nie pozostawił po sobie nawet śladu.

Heathera spojrzała się nagle w stronę czytelnika. Ian zrobił to samo.

- Po prostu zignoruj to, co właśnie zobaczyłeś - powiedział bardzo poważnym głosem wojownik.

- Nic nie widziałeś, o niczym nie słyszałeś, nic nie wiesz - dodała równie poważnie wojowniczka.

I patrzyli się tak na czytelnika, do momentu aż ten zjechał w dół, czytając dalszą zawartość tej strony.

Kolejny usiadł z powrotem przed monitorem. Zdjął po chwili cylinder z głowy i położył go obok siebie na biurku.

- Co ja żem właśnie <odwalił>?

To było dobre pytanie.

Szczęśliwe dni naszego życia…[]

Rodzina Akiry przyjęła wieść o jego śmierci ze stoickim wręcz spokojem. Był to moment, kiedy wyspa Kord mogła wreszcie odetchnąć z ulgą. Ród Yamaoka słynął bowiem z nieprzewidywalnych posunięć wobec swych sąsiadów. W teorii wojownik zginął honorowo w wiekopomnym pojedynku i nikt nie miał prawa mieć o to pretensji. W praktyce natomiast wszystko mogło być pretekstem do wojny.

Ian doszedł do siebie dość szybko. Wiedział wprawdzie, że minąć musiało jeszcze co najmniej kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, aby mógł być w pełni sprawny, ale przecież i tak nie planował jakiejś kolejnej wielkiej przygody, pełnej walki, bluzgów i magicznych wróżek hasających beztrosko z krasnoludkami w czerwonych czapeczkach i o czerwonych nosach. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.

Ponieważ nic już nie stało zakochanym na przeszkodzie, czym prędzej rozpoczęto bezpośrednie przygotowania do ceremonii złączenia pary nierozerwalnym węzłem małżeńskim. Cała wioska zaproszona, wszyscy szczęśliwi, przygrywająca orkiestra i tak dalej, i tak dalej.

Wszystko zakończyło się wreszcie w słoneczne popołudnie, kiedy to wszyscy zebrali się na placu głównym. Kazik starał się nie zwracać uwagi na nietypowy strój swego przyjaciela.

Ian ubrany był naturalnie elegancko, w końcu wymagały tego okoliczności. Skórzaną brązową kurtkę nosił nieprzerwanie od ponad dziesięciu lat. Oczywiście po drodze zmieniał się rozmiar. W kilku miejscach skóra została nawet dodatkowo wzmocniona, aby móc pełnić rolę lekkiego pancerza. Jednak przez całą dekadę jej ogólny zarys pozostał niemalże ten sam.

I choć wojownik nie chciał kogokolwiek udawać, a już na pewno nie przed Heatherą, postanowił posłuchać się swego przyszłego teścia, który stał teraz tuż obok niego, i przywdział w dniu ślubu najprawdziwszy pancerz, jaki zwykli nosić wikingowie, gdy wyruszali na bitwy. Należał on do Evana, ale jak sam stwierdził, był już za stary na takie ,,zabawy’’.

Na wierzch długowłosy zarzucił niedźwiedzią skórę, która to z kolei należała do Anny. Ponoć w furii upolowała go kiedyś gołymi rękami. Wyjaśniałoby to, dlaczego była razem z mężem tak spokojnym małżeństwem.

Ian zastanawiał się, czy tak właśnie wyglądać miało życie u boku swej ukochanej. Był dla niej w stanie poświęcić naprawdę wiele, może nawet wszystko. Po prostu miał nadzieję, że żarty o życiu małżeńskim jako niewoli były odrobinę wyolbrzymione.

Tym co natomiast najbardziej przykuwało wzrok, szczególnie tych którzy znali pana młodego trochę dłużej, były włosy mężczyzny. Po raz pierwszy od dawna nie latały na wszystkie strony w postaci burzy kręconych strąków. Były gładko ułożone i zwinięte w kucyk. Właśnie to najbardziej drażniło barda. Grajek absolutnie nie chciał wybuchnąć śmiechem na ślubie swojego kumpla.

Nic nie mógł poradzić na to, że Ian z kucem wyglądał tak… nietypowo.

Postanowił jednak nie mówić tego głośno. Może i długowłosy zostawił miecz w domu, ale nadal miał obydwie ręce. Ręce nieskrępowane i gotowe do rękoczynów. A takie najbardziej lubią dawać w zęby.

Dillon zajęty był dla odmiany obserwowaniem zebranych gości. Do ostatniej chwili był przekonany, że mówiąc cała wioska, Kazik przesadzał i przyjdzie co najwyżej połowa mieszkańców. Otaczający ich tłum okazał się być jednak wystarczająco dobrym argumentem, aby zmienił zdanie.

Poruszenie wywołane przybyciem panny młodej natychmiast ściągnęło go z powrotem na ziemię.

Niby nic specjalnego, biała suknia ślubna, na tyle długa, że jej końcówki musiały być trzymane przez dwie inne, również młode, kobiety, aby jedwabna biel ani trochę nie poszarzała od kamiennej posadzki placu. Nie zabrakło miejsca również dla welonu. Standard.

A mimo to ślubny strój i rozpuszczone czarne włosy Heathery tworzyły tak zabójczą mieszankę, że nawet Ian, który widział wybrankę swego serca tysiące razy, był przez chwilę onieśmielony jej nieziemską urodą. Może to dlatego, że nie widział ją przez kilka dobrych miesięcy i dopiero teraz mogli w pełni się sobą nacieszyć?

A może była po prostu tak bardzo seksowna i dostojna jednocześnie? Niebezpieczna mieszanka.

Podeszła bliżej i stanęła obok ukochanego, uśmiechając się lekko i trochę nieśmiało. Była może i wojowniczką, w dodatku całkiem niezłą, ale nawet ona czuła się przytłoczona tym wszystkim. Wiedziała, że obowiązywała ich tradycja i formalności. Gdyby to jednak od niej zależało, już dawno wkopałaby swego faceta do pierwszej lepszej łódki, wywiozłaby go na pierwszą lepszą bezludną wyspę, po czym od razu przeszłaby do celebrowania miesiąca miodowego. Na swój własny, sprawdzony i odrobinę niegrzeczny sposób.

Tuż przed parą kochanków stanął wódz wioski. Spojrzał ostatni raz na swą córkę. Przecież pamiętał jakby jeszcze poprzedniego dnia była jego małą słodką dziecinką. A tu proszę, wychodzi za mąż. I to on miał udzielić jej ślubu.

Westchnął cicho.

Czas odklepać formułkę i podziwiać jak jego córeczka staje się kobietą.

Twierdza stała na wzgórzu. Nie była to, jak mogłoby się wydawać, majestatyczna budowla o niebotycznie grubych murach i spiczastych wieżach sięgających nieba. Gdyby nastąpiła dziwna potrzeba wyjaśnienia czteroletniemu chłopcu jak wygląda główny budynek wyspy Kord, wystarczyłoby użyć określenia ładny dom. Tylko trochę większy. Pomimo swej nazwy, Twierdza przypominała bardziej mały pałacyk, czy raczej letnią rezydencję. Oczywiście posiadała militarne smaczki, jak chociażby małe okna, z których można w miarę bezpiecznie prowadzić zmasowany ostrzał, ale wyraźnie było widać, iż nie jest to budowla będąca w stanie przetrzymać większe, dłuższe i dobrze zorganizowane oblężenie. Co ciekawe, mieszkańcom wyspy ani trochę to nie przeszkadzało.

Wszyscy wikingowie, którzy tutaj żyli, byli bowiem zgodni w jednej kwestii. Jeśli jakimś delikwentom przyjdzie na myśl atakowanie ich domu, nikt nie będzie się chował po kątach. To właśnie dlatego, od strony czysto technicznej, Kord nie było nigdy oblegane. Dochodziło jedynie do otwartych bitew, najczęściej na przedpolach wioski.

Twierdza pełniła funkcję czysto reprezentacyjną. Przede wszystkim wykorzystywano ją na różnorakie święta czy wiekopomne wydarzenia. A takim bez wątpienia było wesele córki wodza i znanego na całym Archipelagu wojownika.

Z tej wyjątkowej okazji dołożono wszelkich starań, aby miejsce, które tego dnia miało pomieścić całą populację wyspy i kilku zacnych gości z państewek ościennych, wyglądało co najmniej imponująco. Zewnętrzne ściany przyozdobiono licznymi kwiatami, wieńcami, napisami pokroju ,,Zdrowie młodej pary’’ i tego typu kosmetycznymi wariacjami.

Jednak to wnętrze wielkiej sali zrobiło na świeżo upieczonym małżeństwie największe wrażenie. Gdy tylko weszli do środka, na chwilę stanęli w miejscu, podziwiając piękny wystrój ogromnego pomieszczenia. Ściany były zapełnione różnorodnymi arrasami, wśród których dominowała czerwień. Na środku sali pozostawiono sporo wolnego miejsca przeznaczonego tylko i wyłącznie na tańce. Wokół parkietu rozstawione były długie stoły. Obłożono je białymi jak śnieg, jedwabnymi obrusami. A na obrusach, bo jakże by inaczej, srebrne sztućce, porcelanowe naczynia, nawet trochę złota tu i ówdzie się znalazło.

Na końcu sali natomiast rozstawiono podwyższenie. Miało to być pole do popisu dla orkiestry.

Ian nie miał w sobie zbyt wiele z estety i krytyka sztuki, ale musiał przyznać, że całość wyglądała jak życiowe dzieło wyjątkowo utalentowanego artysty.

Zapowiadało się długie popołudnie, a po nim wyjątkowy wieczór.

Wciąż nie wyzdrowiał na tyle, aby móc biegać. Generalnie nie mógł jeszcze pozwolić sobie na przesadnie duży wysiłek. W teorii taki chociażby skoczny taniec był zatem wykluczony. Długowłosy jednak nigdy nie był odpowiedzialny.

Nawet nie rozważył opcji nietańczenia na własnym weselu.

Zawsze powtarzał, że jest z niego rzyć wołowa a nie tancerz. Ale kiedy dowiedział się, że Heathera także nie umie zgrabnie wirować na parkiecie, bez zastanowienia ruszył z nią w tany. Nie trzeba było długo czekać, a dołączyli do nich pozostali. Evan porwał w ramiona zaskoczoną Annę, co ta przyjęła z radością. Również Dillon znalazł sobie jakąś partnerkę do tańczenia. Kazik zazwyczaj w takich sytuacjach również ruszał spróbować swoich sił jako mistrz tanecznych imprez.

Tym razem nie miał takiej możliwości. Z bardzo prostej przyczyny.

Wchodził w skład orkiestry. Nikt raczej nie wątpił w jego umiejętności muzyczne, więc postanowił wspomóc zespół swym wokalem. A że głos Kazika należał do tych raczej potężnych i donośnych, słychać go było głośno i wyraźnie. Początkowo muzykom zajęło chwilę ustalenie repertuaru, ale na szczęście cała orkiestra szybko doszła do porozumienia.

Lecz bard nie miał zamiaru ograniczyć się do jakiś grzeczniutkich pioseneczek, mówiących o tym jaka to miłość jest wspaniała i poważna. Bynajmniej, to nie było w jego stylu. Dlatego też pozwolił sobie na trochę więcej.

A orkiestra grała.

Ludzie wirowali w tańcu.

Nawet pan młody radził sobie całkiem znośnie. Kruczowłosa w pewnym sensie zostawała w tyle, tuż za nim. Za każdym razem Ian był tym, który przejmował inicjatywę, ustalając choreografię ich tańca. To on stawiał pierwsze kroki, ona zaś podążała za nim, czyniąc to samo jakby była jego lustrzanym odbiciem. Drugą połówką. Jednością. Tak nie było?

- Gdy nie ma dzieci w domu – zaśpiewał grajek – to jesteśmy niegrzeczni.

(KULT – Gdy nie ma dzieci)

Heathera uśmiechnęła się znacząco do swego męża. Objęła ukochanego jeszcze mocniej przylegając do niego. Przekaz nie mógł być jaśniejszy. On także odpowiedział uśmieszkiem. Niewinnym i pozornie nieświadomym.

Wojownik rozejrzał się po tańczących.

- Kochanie – szepnął jej do ucha.

- Tak, Ian?

- Właściwie, dlaczego nie zaprosiłaś Czkawki, Astrid i całej reszty? – spytał długowłosy. – Przecież to nasi przyjaciele!

Nawet nie zauważyli kiedy zdążyli zejść z parkietu. Stanęli odrobinę na uboczu.

- Ależ oczywiście, że wysłałam zaproszenie na Berk – odparła pospiesznie pani młoda. – Dawno temu. Po prostu Czkawka niedawno został wodzem, w dodatku ostatnio było na ich wyspie trochę nieciekawie. Do dziś kończą odbudowę. Słyszałeś co się tam u nich wydarzyło?

Kiwnął głową. Słyszał to i owo w trakcie swojej podróży.

- Astrid napisała mi, że prawdopodobnie nie będą mogli przybyć – dokończyła Heathera.

- A pozostali jeźdźcy? – spytał z nadzieją wojownik.

- Nie wiem, Ian. Nie wiem.

Westchnął ze smutkiem.

- Szkoda – powiedział długowłosy.

- I ty chcesz być wielkim wodzem?! – powiedział z wyrzutem Sączysmark. – Człowieku, przecież ty nawet zwykłej mapy nie ogarniasz!

Nocna Furia spojrzała na Jorgensona. Zmrużyła oczy, przeszywając jeźdźca swym lodowatym spojrzeniem. Wiking lekko się wzdrygnął. Zrobił to ponownie gdy dojrzał kolejne nieprzyjaźnie nastawione oczy. Te należały do pewnej wojowniczki.

- Masz rację, kuzynku – mruknął ironicznie młodzieniec, lecący na Nocnej Furii. – Ty będziesz o wiele lepszy w roli bohatera, przecierającego niezbadany morski szlak.

Jeździec, którego twarz skryta była za brązowo-czarną maską, podrzucił Sączysmarkowi mapę. Ten z nieukrywaną dumą, jaka wymalowała się na jego twarzy, rozprostował mapę. Kilkanaście złączonych kartek papieru przedstawiało sporą część Archipelagu. Jedna z tych rzeczy, z których Czkawka był naprawdę dumny.

Jednak w miarę wczytywania się w mapę, radość opuszczała Jorgensona. Nabrał do płuc powietrza, mając nadzieję, że morska bryza oświeci magicznie jego umysł. Niestety, nie zadziałało.

- Nic z tego nie rozumiem – mruknął Sączysmark, drapiąc się z zakłopotania po głowie.

- To była akurat do przewidzenia – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu Śledzik, drapiąc Sztukamięs pod szyją, na co ta zareagowała radosnym burknięciem.

Nagle obok Hakokła, smoka Jorgensona, zjawił się niebieski Śmiertnik Zębacz. Był to nie kto inny jak Wichura, na której grzbiecie leciała Astrid. Walnęła jeźdźca bezceremonialnie w ramię.

- Chyba wiem w czym tkwi problem, idioto – warknęła, wciąż mając w pamięci jego kąśliwe uwagi skierowane do jej chłopaka.

Wyrwała mapę z rąk wikinga, obróciła ją o sto osiemdziesiąt stopni, po czym wręczyła ją z powrotem zmieszanemu mężczyźnie.

- Spróbuj jeszcze raz – mruknął ironicznie Czkawka. Mimowolnie się uśmiechnął słysząc cichy śmiech jego Nocnej Furii.

Cisza, jaka zapanowała w szeregach smoczych jeźdźców, zdawała się dłużyć w nieskończoność.

- Nic z tego nie rozumiem – mruknął Sączysmark, ponownie drapiąc się z zakłopotania po głowie.

- Wysadźmy coś! – jęknęły błagalnie bliźniaki.

Jot i Wym zawtórowali swym jeźdźcom, rycząc żałośnie.

- Widzę jakąś wyspę – zawołał nagle Śledzik.

Czkawka podleciał nieco do przodu. Zdjął z głowy maskę, aby mieć lepszą widoczność. Obserwował przez dłuższy moment ląd. Następnie spojrzał na mapę, która ponownie znalazła się w jego rękach. Zerknął na wyspę, i znów na mapę. To chyba tu…

- Dobra, dotarliśmy do celu! – obwieścił reszcie grupy.

Jeźdźcy przyjęli to z wyraźnym entuzjazmem. Lecieli tak od kilku godzin, i choć byli przyzwyczajeni do długich podróży, widok ciągnącego się za horyzont morza zdążył im nieco obrzydnąć.

Haddok poklepał Szczerbatka, nakazując mu zniżyć lot.

Przejechał dłonią po twarzy, następnie po brodzie. Pod palcami poczuł tygodniowy zarost.

- <choroba>, - warknął – zapomniałem się ogolić!

Szczęśliwe dni, które przy odpowiedniej kompanii, mogą być jeszcze szczęśliwsze…[]

Moja wina. W dalszym ciągu moja wina. Można by rzec, moja bardzo wielka wina.

Nexta nie było od trzech tygodni. A to dlatego, że przed końcem roku szkoła urządziła mi w moim planie na życie małą Rewolucję Październikową. Wszystko na szczęście poszło po mojej myśli, i na dłuższą metę pierwszą klasę licbazy mogę uznać za udaną.

Problem w tym, że przez ostatni tydzień miałem dwa występy z koła teatralnego i koncert ze szkoły muzycznej. Wybaczcie zatem za te drobne opóźnienia, ale oto jest i ciąg dalszy.

A jeszcze na horyzoncie majaczy gdzieś Gracz. I krótkie, depresyjne opko, które zaplanowałem na wakacje (nie pytaj, Angel…).

Jednak to potem.

P.S. Wiem, że mogłem dać ciąg dalszy za dnia, ale dostałem nowego kompa... i Wiedźmaczka Trzeciego... mam nadzieję, że rozumiecie.

Wesele trwałoby w najlepsze, gdyby nie otwarte z hukiem drzwi. Ponieważ goście byli w samym środku tańca, nie wszyscy dostrzegli wbiegających do środka strażników, pełniących wartę w wiosce.

- Co się dzieje? - spytał Ian, widząc wyraźne ożywienie pośród wojowników, którzy przybiegli z podwórza.

- Smoki! - krzyknął jeden z nich.

- Dużo smoków, na nich jeźdźcy! - zawołał drugi.

Evan również podszedł do wartowników.

- Dziwne - powiedział wódz. - Przecież smoki nie atakowały naszej wyspy od wielu, wielu lat. Poza tym jeźdźcy?! Nie obaliliście tam na wieży strażniczej aby jakiej gorzały?

Spojrzał się na młodą parę. W tym momencie przestał już cokolwiek rozumieć z całej tej sytuacji. Jego córka wraz z wybrankiem swego serca, zerknęli na siebie porozumiewawczo, po czym wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Do tego zacnego grona dołączyła po chwili również Anna.

- Z czego się tak śmiejecie? - spytała, podchodząc do swego męża.

Pierwsza do siebie doszła Heathera. O ile zalewające policzki łzy śmiechu można nazwać dojściem do siebie.

- To... to... - próbowała wydusić z siebie kruczowłosa - to przyjaciele! Z... z...

- Z Berk - dokończył za nią długowłosy, z niemałym trudem powstrzymując dalszy chichot.

Evan w dalszym ciągu patrzył się na nowożeńców. Pytania, w przeciwieństwie do odpowiedzi, wciąż się mnożyły.

Kazik, jak na wprawionego trubadura przystało, nie mógł przeoczyć całego tego wydarzenia. Oczywiście nie mógł dokładnie przysłuchać się rozmowie uformowanej przy drzwiach grupki, jednak po minach wodza, strażników oraz śmiechach Iana i Heathery, domyślił się, iż chodzi o coś całkiem ważnego. A wszystko to w trakcie grania. Przy wejściu się awanturują, ale orkiestra gra dalej. Tak brzmiało stare weselne powiedzenie. Czy jakoś tak...

Na chwilkę powrócił wzrokiem do tańczącego tłumu, jaki zebrał się pod podwyższeniem, które miało być w założeniach całkiem profesjonalnie zorganizowaną sceną. Fragment, gdzie musiał ponownie popisać się swym wokalem.

Formalność.

A kiedy w przerwie między utworami powrócił wzrokiem do swych przyjaciół, ci siedzieli z powrotem przy stole.

Ale za to w jakim towarzystwie.

- Już traciłem nadzieję, że przybędziecie - zaczął rozmowę Ian. - Co wam tak długo zajęło?

Odpowiedział mu Czkawka, siedzący naprzeciwko pana młodego.

- Trochę się zgubiliśmy. Nie tak łatwo tutaj trafić, jak się okazuje.

- On po prostu nie ogarnia takich technologii jak kartografia - szepnął Sączysmrak.

Ponieważ jednak Jorgenson nigdy nie był mistrzem dyskrecji, jego ,,szept" usłyszało całe pobliskie towarzystwo, a nie tylko długowłosy. Astrid przysunęła się bliżej do swego chłopaka, głośno przy tym chrząkając, co miało oznajmić dla jeźdźca o niewyparzonej gębie, że ona nie zapomina o błędach życiowych swych wrogów. A tym bardziej przyjaciół.

- No, ale ostatecznie dotarliśmy - wtrącił swe trzy grosze Śledzik, popijając czerwonego wina z kielicha.

- To... - zaczął niepewnie Czkawka - co się tam u was działo?

Wojownik machnął ręką.

- Cóż, to dosyć długa historia.

Patrząc na niezbyt przekonane miny gości, zrozumiał, iż ten argument już dawno przestał działać.

- Najlepiej zacznij od początku - poradził Mieczyk.

Jednak czym byłoby wesele, na którym jedyną rozrywką jest siedzenie na przysłowiowej rzyci i biadolenie jaki to ten świat jest zły, podły, a w niektórych porywach również i niedobry? No właśnie, w dalszym ciągu byłoby to wesele. Ale takie bardziej słabe wesele, aniżeli wiekopomne i historyczne.

Nie dziwota zatem, że spora część jeźdźców postanowiła sprawdzić jak orkiestra ze słynnym bardem na czele radzi sobie w podrywaniu ludzi z siedzeń. Co ciekawe, na podbój parkietu nie wyruszyły jedynie dwie armie. Pierwsza rozlokowała się na zewnątrz, niedaleko od drzwi. Nie był to zbyt duży oddział, w jego skład wchodziło raptem dwóch żołdaków. Druga natomiast przycupnęła w środku, na ławie postawionej przy stole. Owa kompania, jeśli już mówimy o liczebności, również miałaby spore trudności z podbiciem Imperium Rzymskiego. Albo z podbiciem jakiegokolwiek innego imperium, państewka, czy choćby zabitej deskami wioski. Dwie armie, dwie płci.

- To jak tam sobie radzisz jako wódz? – spytał Ian.

- Jest ciężko – odparł Czkawka. – Wiesz, niby mój ojciec przez wiele lat mnie do tego przygotowywał, sam starałem się oswoić ze świadomością, że kiedyś będę musiał zostać przywódcą…

- Ale i tak nie jest łatwo? – dokończył długowłosy.

Jeździec pokiwał głową w odpowiedzi. Robiło się chłodno. Narzucił na plecy trzymane w ręku wilcze futro. W myślach podziękował swej ukochanej Astriś, że wcisnęła mu je przed wyruszeniem w drogę. Co on by bez niej począł?

- Przykro mi z powodu twojego ojca – powiedział nagle wojownik.

Czkawka westchnął na wspomnienie o Stoiku.

- Nie wracajmy do tego. Mój ojciec na pewno by nie chciał, żebyśmy wygrzebywali takie smutne sprawy na twoim weselu. Poza tym odnalazłem zamiast tego matkę, o tym pewnie też słyszałeś. Proponowałem jej nawet, żeby z nami przyleciała, ale powiedziała, że praktycznie was nie zna i nie chce się narzucać.

Tutaj wódz Berk zrobił pauzę.

- Ona też tęskni za tatą. Nie widziała go dwadzieścia lat, a kiedy znów się spotkali, wszystko musiało runąć.

Ian, w pełni rozumiejąc w czym rzecz, nie drążył już dłużej tematu. Rozglądał się po wiosce, nagle przypominając sobie o jednej rzeczy.

- A co zrobiliście ze smokami? – spytał.

- Siedzą w waszej stajni – odparł Haddock.

Długowłosy zerknął zdziwiony na swego przyjaciela.

- Mam tylko nadzieję, że coś z niej zostanie.

Czkawka tylko się zaśmiał. Dobrze wiedział, podobnie jak wojownik, że ich smoki raczej nie powinny sprawiać żadnego problemu. Było to małym paradoksem, ale były bardziej cywilizowane od wielu ludzi.

- Wejdźmy może do środka – zaproponował pan młody. – Zimno się robi.

Tak też uczynili. Będąc już na sali, przecisnęli się przez tłum gości, który to powitał Iana z entuzjazmem, wciąż mając w pamięci jego zasługi, po czym podeszli do stołu, przy którym siedziały ich wybranki serca. Dosiedli się do nich.

- Akurat o was dyskutowałyśmy – powiedziała Astrid, całując Czkawkę w policzek, gdy ten usiadł obok niej.

- Tak się teraz mówi na plotkowanie? – spytał z zawadiackim uśmieszkiem Ian, otrzymując za to kuksańca od Heathery.

Jęknął.

- Ej, te żebra ciągle mi się kurują – mruknął.

- A właśnie – ożywiła się nagle blondynka. – Chcielibyśmy razem z Czkawką wam powiedzieć…

- Że również zamierzamy się pobrać – dokończył za nią jej narzeczony.

Młoda para jednocześnie oderwała od siebie oczy, kierując wzrok na swych gości.

- Gratulacje – odparł uradowany Ian.

- Oczywiście jesteście zaproszeni – dodała Astrid.

Długowłosy ponownie zerknął na swą żonę.

- Chyba się wybierzemy, czyż nie? – zapytał.

- Nie mam nic przeciwko, kochanie.

Czkawka i Astrid tymczasem byli zajęci sobą. Wojowniczka pociągała delikatnie ukochanego za jego naszyjnik. Przedstawiał on Nocną Furię. Ten sam, który dała mu na jego urodziny, kilka lat temu. Było to niedługo po tym, jak Ian pojawił się po raz pierwszy na Berk.

Próbowała na siłę wydobyć z jeźdźca, o czym to z kolei dyskutowali on i długowłosy.

- Już chyba dosyć późno.

Ianowi zajęło chwilkę zorientowanie się, że ktoś szepcze do jego ucha. Przestał obserwować jawnie flirtujących ze sobą jeźdźców, patrząc się na Heatherę. Siedziała tuż obok. Bardzo blisko. Tylko się uśmiechała, niby niewinny uśmieszek, a jednak w oczach kruczowłosej piękności dało się dostrzec pożądanie. Silne uczucie, wywołane nieprzyzwoicie długą separacją. Byli na swoim ślubie. A noc, jaka miała po nim nastąpić, zbliżała się wielkimi krokami, zdaje się stała na progu, pukała do drzwi ich intymnego życia.

Czy może raczej współżycia.

- Jestem strasznie zmęczony – westchnął cicho pan młody. – Chyba zaraz po tej imprezie pójdę do naszego nowego domu i legnę na łóżko.

Jawnie z nią sobie pogrywał. Doskonale wiedział, że myśl o nocy poślubnej krążyła po jej głowie odkąd powrócił ze swej długiej podróży. Pani młoda jednak nie wyłapała sarkazmu i spojrzała na Iana wielkimi oczyma. Zaskoczenie dosłownie ją sparaliżowało. A mimo to, szybko wzięła się w garść.

Tak nie będziemy się bawić, pomyślała.

Wstała nagle od stołu.

- Przyniosę ci wina, skarbie – odparła z wymuszonym uśmieszkiem. – Wam też coś przynieść?

- Nie, dziękuję – odpowiedział Czkawka. – Astriś chyba też nie będzie już piła.

- Daruję sobie.

Po chwili Heathera zniknęła gdzieś w gęstym tłumie, który właśnie schodził ze środka sali, aby zrobić sobie chwilkę przerwy od tańca.

- A więc to tak – mruknęła do siebie poirytowana. – Mój Ian jest zmęczony. Dobrze, kochanie… masz prawo. Szybko cię postawię na nogi!

Stanęła przy niewielkim stoliku, znajdującym się nieco na uboczu. Na blacie stało trochę czystych kieliszków i kilka butelek różnych trunków, głównie wina. Taki stolik awaryjny, na wypadek, gdyby zapasy alkoholu na głównych stołach się wyczerpały.

Kruczowłosa zapobiegawczo rozejrzała się wokół. W pobliżu nie dostrzegła żadnych gapiów, którzy byliby wystarczająco trzeźwi lub ciekawscy. Wzięła następnie do rąk dwa kieliszki. Do pierwszego nalała czerwonego wina. Ten był jej, odstawiła go na bok.

Skupiła się na drugim, który miała dać dla swego ,,zmęczonego” męża.

Tym razem również skorzystała z butelki imprezowego nektaru. Po chwili wyjęła z kieszeni mały flakonik, wypełniony malinową cieczą. Zawsze starała się być kobietą zapobiegawczą. Dlatego też w domu miała schowane jeszcze dwie takie flaszeczki. Na przyszłość i na wszelki wypadek.

Eliksir miłosny?

Nie, takie rzeczy występowały tylko w głupiutkich bajeczkach dla małych dziewczynek.

Wyjątkowo silny afrodyzjak wspomagany podejrzanymi ziołami?

To już bardziej.

Nigdy nie wątpiła w zielarskie zdolności staruszki, która po pojedynku z Akirą (niech mu ziemia będzie wyjątkowo ciężką!) poskładała Iana. Dlatego też panna młoda na spokojnie przeczytała karteczkę, naklejoną na szkle. Kilka kropel, nie ma problemu. Zgodnie z zaleceniami zielarki dodała do kieliszka tyle, ile było trzeba. Heatherę zaciekawiło jednak, co było napisane dalej.

Zbyt duża dawka może wywołać NADMIERNĄ aktywność partnera, oznajmiała instrukcja.

Kruczowłosa przeczytała zdanie jeszcze raz. Spojrzała się na kieliszek, ponownie na zlepek liter, później obróciła się, zerkając na Iana, aby ostatecznie przeczytać ostrzeżenie od staruszki po raz kolejny.

Wreszcie prychnęła rozbawiona.

- To ma być negatywny skutek uboczny?!

Bez zastanowienia wlała do naczynia całą zawartość fiolki.

Kto powiedział, że to mężczyzna w opowieści ma być tym bardziej świntuszkowatym...[]

Powrót do ukochanego okazał się być nie taki łatwy. Wszyscy bowiem wrócili do tańczenia. Minęła po drodze Czkawkę i Astrid, którzy najwidoczniej doskonale się bawili, na co wskazywał chociażby mocny uścisk wodza Berk. Jakby wolał prędzej umrzeć aniżeli puścić narzeczoną choćby na chwilę.

Kiedy wreszcie wyindywidualizowała się z rozentuzjazmowanego i w sporej części schlanego w cztery rzyci tłumu, doznała małego... szoku?

Nie, raczej nie szoku. Trochę więcej było w tym wszystkim wściekłości. Nie na Iana, broń Thorze i cała reszto tej boskiej zgrai. Była za to nieziemsko wnerwiona obecnością, a przede wszystkim zachowaniem rudej smarkuli, która to dosiadła się do męża wojowniczki. Jakby tego było mało, ta mała... dziewczyna, która ledwie wkroczyła w dorosłość, miała czelność siedzieć blisko długowłosego. Jak na standardy Heather, ZDECYDOWANIE za blisko.

Podeszła bliżej. Nieco z boku, była bowiem bardzo ciekawa rozmowy, jaka wywiązała się pomiędzy siedzącą dwójką.

- Uwielbiam mężczyzn, którzy tak dbają o siebie - mruknęła rozmarzona dziewczyna, opierając podbródek na splecionych dłoniach. - I o kobietę.

- To miłe - odparł Ian, unikając kontaktu wzrokowego.

Po sceptycznym tonie głosu kruczowłosa wywnioskowała, iż jej mąż raczej nie odwzajemniał uczucia, jakim pałała do niego ta napalona, ruda przybłęda.

- Chciałabym mieć takiego faceta u boku - kontynuowała młoda dziewoja.

- Życzę powodzenia, moja droga - odpowiedział wojownik.

Amatorka podbojów męskich serc nagle przyciągnęła Iana do siebie, chwytając go za kołnierz, z zamiarem dania mu całusa w policzek. Już czuła ciepło jego ciała na swych ustach, gdy nagle poczuła jak ktoś kładzie dwa wyprostowane palce na jej wargach. Był to nie kto inny, jak obiekt jej westchnień.

- Nie radzę - fuknął zirytowany Ian. - Jestem żonaty. Od kilku godzin, ale w planach byłem od jakichś dziesięciu lat.

Głośne uderzenie naczyń w stół sprawiło, że dziewczyna podskoczyła.

- No właśnie! - powiedziała podniesionym głosem Heathera. - Zatem albo zabierzesz się stąd w trybie natychmiastowym, albo wyrwę ci te rączki, którymi chciałaś dotykać mojego męża, jedną wsadzę do pyska, drugą w rzyć, a oczy wydłubię przypalonym prętem!

Rudowłosa spojrzała zszokowana na pannę młodą. W spojrzeniu wojowniczki było coś, co paraliżowało młódkę. Zdrowy rozsądek sromotnie rozgromił wszelkie sercowe pobudki. W związku z czym, szybko się ulotniła.

Ian spojrzał się na swą lubą, która usiadła obok niego.

- Przysięgam, że rączki miałem cały czas przy sobie - zapewnił wojownik.

- Wiem, wiem. Przecież widziałam.

- Nigdy bym cię nie zdradził, kochanie.

Kruczowłosa podała mężczyźnie jeden z kieliszków.

- Teraz powiedz mi coś, czego nie wiem - zaśmiała się kobieta. - Proszę, pijemy do dna!

Pan młody odetchnął z ulgą. Był strasznie spragniony. Nawet jeśli nie był od jakiegoś już czasu na parkiecie, i tak był trochę zmęczony. Choć wydawał się być w pełni sił, musiał jeszcze poświęcić kilka dni, aby dojść do siebie po tamtej wiekopomnej walce.

Stuknęli się kieliszkami, po czym zaczęli pić. Heathera cały czas zerkała ukradkiem na męża.

Ian wziął trzy łyki. Uniósł brwi ze zdziwienia, po czym zaczął dokładniej przyglądać się kieliszkowi. Konkretniej jego zawartości, jaką stanowiło czerwone wino z dość sporym dodatkiem silnej substancji, mającej nadać nieco emocji nadchodzącej nocy. Ale o tym długowłosy nie wiedział. Na razie nie.

- Słodkie strasznie - skomentował wreszcie wojownik. - Dodałaś tutaj pół worka cukru?

- Słodkie? - udała zaskoczenie panna młoda. - Dziwne, moje jest normalne. Dolałam zwyczajnego czerwonego wina.

Mężczyzna wzruszył ramionami i zaczął pić dalej. Z każdym kolejnym łykiem (a kieliszek był wyjątkowo pojemny) czuł, jakkolwiek to zabrzmi, rozlewające się po ciele ciepło. Ponownie przerwał picie. Powoli obrócił głowę w stronę Heathery. Dyskretnie, aby się nie zorientowała. Szybko zauważył, jak na niego zerka.

Z niewyjaśnionych przyczyn, nagle stała się bardzo pociągająca. Oczywiście, zawsze uważał ją za kobietę wyjątkowo atrakcyjną i pociągającą... ale w tym momencie wydała mu się tak seksowna i onieśmielająca, że... wyczuł podstęp.

Aha...

Bardzo słodkie. Wiele rzeczy było słodkich. Większość afrodyzjaków również.

Bardzo sprytne.

W porządku, pomyślał, skoro chcesz namiętnej nocy, to dam ci namiętną, upojną, niezapomnianą noc. A także poranek i popołudnie.

- Twoje nie jest takie słodkie?!

Zanim Heathera zdążyła zaprotestować, Ian zabrał jej naczynie, wciskając swoje. Na jednym oddechu wypił całą zawartość, postawił kieliszek na stole, po czym spojrzał zawadiacko na swą żonę. Ta zerknęła na trzymany w ręku szklany zwiastun zagłady, wypełniony kuszącym alkoholem.

- Pij, kochanie - szepnął długowłosy. - Na pewno jesteś spragniona.

Kruczowłosa nieśmiało się zaśmiała.

- Nie, nie. Mi już starczy, napra...

- Ależ napij się! - nalegał pan młody. - Za zdrowie nasze i naszego związku!

Przysunął się niebezpiecznie blisko.

- A chyba tego chcesz, czyż nie? - zapytał niewinnie.

Westchnęła zrezygnowana.

Na zdrowie.

Podobnie jak Ian, poczuła bardzo silne ciepło. Po wypiciu feralnego wina zrobiło się jej wręcz gorąco. Powoli odstawiła kieliszek na blat. Jęknęła cicho, szczęśliwe wszechobecny gwar wszystko zagłuszył. Spojrzała na swego męża.

Po prostu się jej przyglądał. Nic wielkiego, a jednak była to w tej sytuacji najsilniejsza broń jaka przychodziła jej do głowy. Najgorsze było to, że to nic nieznaczące spojrzenie było w stanie ją pokonać. Mówiąc dobitniej, było w stanie spuścić jej baty i to tak, że aż bolało. I jeszcze ten jego uśmieszek, za który chciała go zdzielić po pysku, tylko po to, aby go po chwili zacałować na śmierć.

Dotknęła brzucha.

Motylki. Fruwały. Za jakie grzechy?!

W jego spojrzeniu było coś jeszcze. Jakaś zaszyfrowana wiadomość. I choć niezręczna cisza dłużyła się niemiłosiernie, postanowiła rozszyfrować niewidzialną depeszę. Mieli przecież czas, to był ich dzień.

On wiedział.

Przejrzał ją.

Na wylot.

Cóż, chciała pamiętnej nocy poślubnej, to ją dostanie. Przez chwilę zapomniała jak się oddycha. Zielarka wspominała, że efekty miksturki będą odczuwalne po jakiejś godzinie. Najwidoczniej miała na myśli dawkę minimalną. Co też ją podkusiło, żeby dodawać cały flakonik?

Chciała go, pragnęła. Nie potrzebowała żadnych wspomagaczy. Kochałaby się z nim bez względu na okoliczności. Bała się jednak myśleć jak miała wyglądać noc dwójki kochanków, upojonych bardzo silnym afrodyzjakiem.

Z drugiej strony, była śmiertelnie podekscytowana.

Poczuła nagle silną potrzebę zaciągnięcia ukochanego w jakieś ciche, odizolowane od całego świata miejsce.

Miała wrażenie, że w zaistniałej sytuacji, Ian byłby w stanie rozebrać ją do naga samym tylko spojrzeniem.

Tym razem los postanowił zagrać na korzyść młodej pary. Gdyby siły wyższe postanowiły być złośliwe, wtedy wesele trwałoby w najlepsze jeszcze trochę czasu. A to, biorąc pod uwagę stan Iana i Heathery, mogłoby być dla nich nie lada wyzwaniem. Jednak goście zaczęli się rozchodzić niedługo po niefortunnym i nieco niezręcznym incydencie z prezentem od zielarki w roli głównej.

Kiedy długowłosy odprowadzał świeżo poślubioną żonę do ich nowego domu, z daleka wciąż dało się usłyszeć wiwaty mieszkańców wyspy Kord. Wprawdzie głosy pijanych mężczyzn i kobiet zlewały się w jedną niezrozumiałą papkę, ale wojownik i tak wyłapał pojedyncze okrzyki, wśród których dominowały frazesy w stylu ,,upojnej nocy", czy też ,,nie oszczędzaj jej, jeźdźcu". To ostatnie prawdopodobnie zostało rzucone przez któregoś z, deczko podchmielonych, gości z Berk.

Ian obstawiał Czkawkę.

W miarę jak się oddalali, głosy stawały się coraz cichsze, aż w końcu całkowicie zanikły.

Był już środek nocy, w dalszym ciągu chłodno.

Wojownik przytulił kruczowłosą do siebie. Okrył ją wilczą skórą, którą miał nałożoną na ceremoni ślubnej. Wojowniczka w odpowiedzi przysunęła się do męża jeszcze bliżej, obejmując go w talii.

- Widziałeś już nasz nowy dom? - spytała, przerywając nieznośną ciszę.

Niełatwo było jej się wysłowić. Ciepło w jej ciele cały czas się nasilało. Najpierw rozsadzało jej głowę. Następnie, zjeżdżało w dół do brzucha, a potem jeszcze niżej, do... Powoli zaczynała przeklinać bogów, że droga do ciepłego, wygodnego łóżka była tak długa i kręta.

Chciała go mieć. Po tak długim okresie rozłąki, tylko dla siebie. Zawsze. Wszędzie.

- Nie, nie widziałem - odparł po chwili Ian. - Wiem jedynie, gdzie to jest.

- Przyspieszmy trochę, robi się zimno - syknęła Heathera, przyklejając się do ukochanego do granic możliwości.

Z przyjemnością, dodał w myślach wojownik.

Już patrząc z zewnątrz, widać było, że w budowę chatki dla młodej pary włożono nie tylko serce, ale i fundusze. Obydwie te rzeczy zaoferowano w ilościach wystarczająco pokaźnych. Drewniana zabudowa z parterem i piętrem, wszystko zwieńczone spiczastym dachem, na którego krańcach dało się dostrzec drobne, ale szczegółowo wykonane attyki. Także z drewna.

Gdzieś z tyłu prawdopodobnie był ogród. Evan doskonale wiedział, że jego córka w głębi duszy uwielbiała kwiaty. Nawet gdy stała się szorstką wojowniczką, wciąż miała gdzieś w sobie cząstkę wielbicielki flory. I choć tego nie okazywała, on wiedział. Bo rodzice wiedzą wszystko. Jakimś cudem.

Problem w tym, że młoda para była zbyt zajęta sobą, aby w pełni dostrzec piękno ich nowego gniazdka. Ptaszki bez namysłu wleciały do środka.

- Nareszcie w środku - szepnęła Heathera, chuchając sobie na zmarznięte ręce.

Po chwili zorientowała się, że w pomieszczeniu jest wyjątkowo jasno, jak na tak późną porę. Wszystko, jak się okazało, przez rozpalony ogień w kominku, a także dwie świece, stojące na stoliku.

Usłyszała szczęk zasuwanego zamka od drzwi.

Obróciła się gwałtownie. Stał przed nią nie kto inny, jak Ian. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała. Druga natomiast powoli wracała z zasuniętego spustu, który chwilę wcześniej zaalarmował kruczowłosą. Wojownik patrzył się na ukochaną, nie mając odwagi oderwać wzroku od jej oliwkowych oczu. Były niczym ocean, w którym mógł tonąć z czystą przyjemnością, jeśli nie euforią i ekstazą.

Nawet nie zauważyła kiedy znalazł się tuż przy niej.

Ciepło.

Trzeba uwolnić.

Teraz!

- Nareszcie - powiedzieli jednocześnie.

Trochę... miłości...[]

Jeśli któraś czyściutka duszyczka wciąż wierzy, że noc poślubna będzie niewinna... to mam przykrą wiadomość.

Trudno powiedzieć kto zaczął. Najbezpieczniej będzie stwierdzić, że przyciągnęli się jednocześnie. Przylgnęli do siebie. Ian objął ukochaną w pasie, podczas gdy Heathera zarzuciła mu ręce za szyję. A gdy tylko ich usta wreszcie się złączyły, gdy utworzyły jedność, zapomnieli o wszystkim. O miesiącach rozłąki, o wszelkich przeszkodach, jakie napotkali. To już było za nimi.

Ważne było tylko tu i teraz.

Kruczowłosa, trwając nieprzerwanie w namiętnym pocałunku, chwyciła wojownika za kitkę. Szybkim, gwałtownym, pewnym ruchem ściągnęła gumkę, odrzucając ją niedbale na bok.

Była jedną z niewielu osób, które wolały oglądać go w rozpuszczonych włosach. Większość preferowała kucyk. Tylko co ją obchodziła większość?

Całując się aż do utraty tchu, zrobili kilka kroków w tył. Konkretniej zrobiła kruczowłosa, pociągając męża za kołnierz. Poczuła pod sobą twardy blat drewnianej komody. Po chwili usłyszała także odgłosy tłuczonej porcelany. To musiał być jakiś wazon, który jeszcze przed momentem stał na miejscu siedzącej kruczowłosej, rozpieszczanej przez pracowite rączki długowłosego. A rączki były w istocie pracowite. Zręcznie przeszły z talii na biodra.

Po raz pierwszy od dłuższej chwili oderwał się od ust panny młodej, przechodząc na jej szyję. Musnął ustami delikatną skórę wojowniczki. Najpierw niepewnie, szybko jednak przestawiając się na zachłanne całowanie.

Westchnęła cicho. Długo na to czekała. Zdecydowanie za długo.

- Rozbieraj się! - powiedziała ostrzej niż zamierzała.

Zastygł w bezruchu. Ian jednak ani trochę nie zraził się tonem jej głosu. Odsunął się na tyle, aby móc swobodnie sięgnąć do paska, zaciśniętego na brzuchu. Powoli zaczynał go uwierać.

Zamiast ochoczo spełnić jej prośbę, powędrował rękoma na ramiona kruczowłosej. Odrzucił na bok wilczą skórę, którą kobieta cały czas miała na ramionach. Następnie zabrał się za zapięcia na plecach, które trzymały suknię przy jej ciele, chroniąc jej aksamitne ciało przed pożądliwym wzrokiem przypadkowych gapiów, ale nie przed pożądaniem męża.

- Panie przodem - szepnął Heatherze do ucha, rozprawiając się z jej ubraniami.

- Niech będzie - odparła, sięgając do spodni wojownika.

Kiedy wreszcie uporał się ze wszystkimi zapięciami, pociągnął suknię w górę. Bez chwili zastanowienia uniosła ramiona w górę, znacznie ułatwiając ukochanemu zadanie.

A gdy tylko ujrzał jej ciało, jęknął.

Biała suknia wypadła mu z rąk, jakby nagle cudownie przemieniła się w wodę i przelała mu przez palce. Niech to szlag, przecież widzał ją już wiele razy tak, jak ją Pan Thor stworzył. Ale to było kilka dobrych miesięcy temu. A Heathera przecież nagle nie zbrzydła. Wręcz przeciwnie. Wciąż wyglądała dla niego jak bogini, jak królowa. A on był jej uniżonym sługą.

Kruczowłosa skrzyżowała ręce, rozwierając przed nim nogi.

Nie mogła być bardziej wyzywająca.

- Będziesz się gapił jak ciele na malowane wrota, czy udowodnisz wreszcie, że jesteś mężczyzną? - spytała z wymuszoną pogardą.

Ian zagwizdał. Uśmiechnął się złowieszczo. Nie zwróciła nawet uwagi kiedy zdążył zdjąć koszulkę, a także spodnie, które jeszcze przed chwilą miał owinięte wokół kostek. Buty również gdzieś się zapodziały. Gdyby nie bielizna, stałby przed nią w całej swej męskości.

- Niegrzeczna jesteś - szepnął, przyciągając ukochaną do siebie.

Przejechał ustami po jej szyi, tym razem zjeżdżając niżej. Zatrzymał się dopiero na piersiach. Oplotła nogami jego biodra, ręce splatając za plecami mężczyzny. Ponownie westchnęła, gdy Ian jeszcze raz zrobił użytek ze swych utalentowanych ust. Instynkt macierzyński samoistnie w niej eksplodował. Czuła jakby trzymała w objęciach małego chłopca, którego musi nakarmić. A przecież to wcale nie było dziecko, tylko dorosły facet. A mimo to próbował dorwać się do mleka. Przyjemniaczek.

- Byłem święcie przekonany, że zastanę coś innego pod tą suknią - mruknął Ian, ani na chwilę nie przerywając adorowania dwóch najpiękniejszych i najcudowniejszych atutów płci pięknej.

- Mmm... a nie podoba ci się to, co zastałeś? - spytała prowokacyjnie kruczowłosa.

- Podoba się to mało powiedziane - odparł wojownik. - Chodziło mi o bieliznę.

- Doskonale wiedziałam, że za bardzo za mną tęskniłeś - szepnęła. - I za moim ciałem.

Rączki ponownie znalazły się na talii.

- Tęskniłem - powiedział, całując po chwili w usta.

Bliżej już nie mógł się przysunąć. Ich ciała starły się w nagłym uścisku emocjonalnej pożogi. Określenie ,,romantyczna atmosfera" nie byłoby nawet eufemizmem. Byłoby zwyczajnym kłamstwem i słowną pogardą dla miłosnego uczucia młodej pary. Byli w samym epicentrum erupcji pożądania i tęsknoty. Mieszanka zarówno zabójcza, jak i kusząca. Zbyt kusząca, aby można było wytrzymać bez jakiejkolwiek reakcji.

- Teraz - wymamrotał Ian.

Chciał już się pozbyć pętającej go pary majtek, gdy nagle poczuł jak ukochana chwyta go za nadgarstki.

- Czekaj - szepnęła. - Nie tutaj.

Miesiące treningu zrobiły swoje. Nie chodziło tylko o krzepę, jakiej nie powstydziłby się niejeden osobnik męskiej populacji. Refleks, zręczność, ale i umiejętność wykorzystania racjonalnego myślenia oraz sprytu w sytuacjach kryzysowych.

Właśnie dlatego wojownik nie zdążył nawet pomyśleć o przyparciu żony do ściany, gdy ta w mgnieniu oka prześlizgnęła się pod jego prawym umięśnionym ramieniem. Kiedy się obrócił, ta była już przy schodach, prowadzących na górę. Prościutko do sypialni. Pierwsze drzwi na lewo, dokładniej rzecz ujmując.

- Tylko nie każ księżniczce długo czekać, rycerzu - szepnęła uwodzicielsko Heathera, znikając po chwili w ciemności wejścia na piętro.

Długowłosy przejechał dłonią po czole. Byli dopiero w przedbiegach, a już zaczynał się pocić.

Chędożone baby i ich afrodyzjaki, pomyślał, naczytały się romansideł o bohaterach na białych koniach i teraz nam się obrywa.

Ian dodał jeszcze w myślach kilka kąśliwych uwag na ten temat.

Ale czy są one warte cytowania?

Podszedł do schodów. Chciał już postawić stopę na pierwszym stopniu, gdy nagle zorientował się, że przecież wciąż nie pozbył się bielizny, która uczepiła się jego rzyci, jak pirania. Wyjątkowo upierdliwa pirania. Jednym sprawnym ruchem ręki, zdjął sprawcę tego zamieszania, odrzucając bez zastanowienia na fotel ostatni bastion jego ubrań, walczący o ratunek męskiego ciała przed całkowitym roznegliżowaniem.

W całej swej okazałości wszedł wreszcie na trzeszczące schody.

Bawiła się jego kosztem. A on należał do gatunku nielubiących, gdy się z nich żartuje. Męska duma krzyczała. Jest zbrodnia, tedy musi być i kara. Jako przykładny mąż, musiał nie tylko dbać o bezpieczeństwo i wygodę ukochanej, ale również i o jej dobre wychowanie. Zacierał ręce.

Kruczowłosa zasłużyła na karę.

Kruczowłosa zaczynała być mokra na samą myśl o tej karze.

On tymczasem powoli kroczył dalej.

Żadnych potworów.

Żadnych przygód.

Żadnych bitew i bójek w barach.

Liczyła się tylko ona.

- Kochanie! - usłyszał nagle rozpaczliwe wołanie. - Czuję się niedopieszczona!

Obowiązki wzywały.

W prywatnej komnacie młodej pary okno było zasłonięte. Ian po wejściu do środka natychmiast zamknął drzwi. Nie było w środku żadnego kominka, czy czegoś takiego. Gdyby nie lekkie światło, bijące od zapalonej przez Heatherę świecy, w ich małym królestwie panowałaby nieprzenikniona ciemność.

To właśnie świeczka pozwoliła na odegranie niezwykłego teatrzyku cieni.

Nawet kompletnie niedoświadczony widz, który na co dzień nie miał styczności ze sztuką, zauważyłby dwa wielkie cienie na pobliskiej ścianie. Pierwszy przedstawiał kobietę. Nie miała na sobie żadnych ubrań. Dopiero przy dokładnej analizie dało się dostrzec delikatny uśmieszek, jaki gościł na jej ustach.

Nad nią znajdował się mężczyzna. Tak jak partnerka, miał długie włosy. Oparty ramionami o łóżko, przyglądał się kobiecie. Przez chwilę nie było żadnego dynamizmu, żadnego ruchu, tak jakby scena była całkowicie statyczna.

Nagle kochankowie dosłownie skaczą sobie do ust.

Zaczyna się enegiczny, wyjątkowo burzliwy taniec dwóch spragnionych dotyku ciał.

To był moment aktorów.

Noc jeszcze młoda.

- Kocham cię.

- Ja ciebie też.

- Nie opuszczaj mnie.

- Nigdy.

- Ian - westchnęła kruczowłosa.

- Tak?

- Co ty robisz?

Mężczyzna spojrzał się na jej aksamitne ciało. Trzymał rękę przy jej piersiach. Znowu. Niełatwo było im dostrzec swoje sylwetki w ciemności, jaka zapanowała, gdy świeczkę zgasił nagły powiew wiatru, jaki wdarł się do środka przez uchylone okno.

- To będzie... - jęknęła - to będzie dziesiąty raz.

- Jedenasty - poprawił ją, porywając ukochaną w kolejny tantryczny pokaz miłości.

Westchnienia zmęczenia kruczowłosej bardzo szybko przemieniły się w jęki rozkoszy.

Epilog…[]

Zbudził ją czyjś okrzyk, dochodzący od strony rynku. Był ranek, pierwsze ranne ptaszki były na nogach już od jakiegoś czasu. Bez pośpiechu otworzyła oczy. Odgarnęła za ucho czarne loki, aby móc dostrzec cokolwiek. Przez uchylone okno przebijało się wprawdzie światło, ale raczej w skromnych ilościach.

Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, poczuła rękę na lewym udzie. Jej ciało sparaliżował dreszcz podniecenia, ale tylko na krótką chwilę.

- Myślałam, że już ci wystarczy – zachichotała, patrząc na męża. Tym razem to ona była na górze.

Ian, jak na zawołanie, ziewnął.

- Masz rację – odparł. – Dzisiejsza noc była pracowita.

Wsparła się ramionami po obydwu stronach głowy długowłosego, tak aby widzieć jego twarz. Nogi kruczowłosej także wzięły mężczyznę w kleszcze. Jego druga ręka powędrowała na jej udo. Tym razem prawe.

- Ile to było w końcu razy? – spytała, również nie kryjąc zmęczenia.

- Kilkanaście. Spaliśmy góra trzy godziny.

Głowa wojowniczki padła nagle na bark mężczyzny, jakby jej właścicielka zasnęła w locie.

- Nigdy więcej afrodyzjaków – wymamrotała, bardziej do samej siebie.

Już nawet nie próbowała się kryć z faktem, iż podczas wesela uciekła się do sztuczek, jakich prawdziwej damie nie przystoi. On doskonale wiedział o wszystkim, był zbyt bystry i za dobrze ją znał. A poza tym przed nim nie musiała udawać, że jest jakąś wyrachowaną pannicą. Dla niego mogłaby być nawet niewychowaną panienką lekkich obyczajów, jakie przechadzały się po portach większych miast. Pod warunkiem oczywiście, że byłby on jedynym, ale przede wszystkim stałym klientem.

- Uwierzę jak wywalisz pozostałe flakoniki tej niszczycielskiej substancji – odparł Ian. – Trzymasz je w szafce czy pod łóżkiem?

Heathera szybko się podniosła, robiąc wielkie oczy.

- Skąd ty…

- Po prostu wiem – odparł z zawadiackim uśmiechem.

- Ale…

- Za długo cię znam.

No tak. To był argument.

- A wiesz co jeszcze ci mam do powiedzenia? – szepnął.

Kobieta uniosła lekko brew. Nie miała bladego pojęcia, co miał jej do powiedzenia. Długowłosy położył rękę na jej włosach, delikatnie przysuwając ją bliżej do siebie. Tak, aby móc szeptać żonie prosto do ucha.

- Ten słodkawy aromat, który wlałaś mi wczoraj do wina, chyba cały czas działa.

Cicho się zaśmiała, słysząc obwieszczenie swego męża. W jej śmiechu dało się wyczuć lekką nutę radości, ulgi, ale i triumfu. Pocałowała go, tak jak setki razy minionej nocy. Najpierw w szyję. Podróżując powoli po jego ciele, dotarła do policzka, aby zakończyć na ustach. Objął ją w talii, uwielbiał to miejsce.

Wojownik przewrócił ukochaną na plecy, ponownie powracając na pozycję dominującą. Mars uwielbiał kochać się z Wenus. Mars uwielbiał pokazywać przy tym, kto jest tu mężczyzną. Wenus jednak także chciała mieć coś do powiedzenia.

Zepchnęła Iana na bok, aby znowu znaleźć się nad nim.

Zapomniała, że znaleźli się na krańcu łóżka.

Mars spadł na podłogę, pociągając Wenus ze sobą.

Planety się zderzyły.

Miesiąc później

Nie minęło wiele czasu od momentu rozpoczęcia wesela, a zabawa zdążyła rozkręcić się na dobre. Bliźniaki i Sączysmark jako pierwsi dorwali się do napojów procentowych, co miało następnego poranka odbić im się czkawką zwaną kacem. Śledzik postawił natomiast na kulturalną rozmowę z gośćmi, których Ian nawet nie widział nigdy na oczy. Eret, bo tak nazywał się nowy jeździec grupy, zerkał co chwila ukradkiem na tańczące panie. Długowłosy zauważył, że mężczyzna unikał za wszelką cenę kontaktu wzrokowego ze Szpadką. Gdzieś między stołami kręciła się pięknie wystrojona kobieta. Valka, matka pana młodego, z którą wojownik zdążył się już zapoznać. Długowłosy zauważył, że gdy nikt nie patrzył, nagle pochmurniała. Zerkała gdzieś daleko przed siebie, raz nawet spojrzała w niebo, na którym zdążyło się już zaroić od gwiazd. Tak jakby kogoś jej na tym weselu brakowało.

Smoki przebywały raczej na uboczu, zadowolone swym własnym towarzystwem. Zarówno Heatherę jak i jej męża rozbawił sposób, w jaki wystrojono latające gady. Wichura na przykład, smok Astrid, miała nałożony na głowę wianek. Dla Szczerbatka z kolei przyczepiono do ogona płachtę materiału, a na niej widniał napis:

Zdrowie młodej pary!

Czkawka i Astrid przebywali akurat na parkiecie. Nie odstępowali od siebie na krok.

Jakby to było coś nowego…

Kiedy zespół skończył grać muzykę, goście rozeszli się do stołów, aby trochę odsapnąć. Orkiestra cały czas przygrywała, tylko trochę ciszej.

Heathera nagle wstała, i bez słowa odeszła od Iana, kierując się w stronę nowożeńców, którzy podobnie jak reszta imprezowiczów dreptali w stronę miejsc siedzących. Kruczowłosa natychmiast podbiła do blondynki. Haddock błyskawicznie zorientował się, że będzie to typowo babska rozmowa, i że raczej nie ma czego tam szukać.

Zostawił białogłowe, idąc w kierunku smoków. Wesele weselem, ale jako wódz miał swoje obowiązki. Należało do nich między innymi sprawdzanie czy latające gady miło spędzały czas, czy też może zostawiały za sobą spalone mosty i wszechobecny chaos.

Wojownik powrócił wzrokiem do gaworzących kobiet.

Akurat kończyły swą konwersację. Wojowniczka udała się stronę stolika z winem, Astrid poszła w przeciwną stronę. Był jednak jeden drobny szczególik, który zaciekawił, czy wręcz zaniepokoił Iana. Mógł bowiem przysiąc, że na zakończenie rozmowy jego żona przekazała coś pannie młodej, na co ta zareagowała śmiechem. Czy raczej uśmieszkiem. Troszkę niegrzecznym uśmieszkiem.

Długowłosy dopiero po chwili dojrzał mały przedmiot wystający z kieszeni blondynki. Coś szklanego, jakby butelka. Niedużych rozmiarów. W środku coś pływało. Nie widział dobrze z tej odległości, ale ciecz miała barwę czerwoną, może lekko różową. Pewnie coś… słodkiego…

No nie!

Mężczyzna spojrzał krzywo na swą żonę, która powróciła z dwoma kieliszkami wina. Jeden podała dla męża. Usiadła bez słowa obok niego, krzyżując nogi i uśmiechając się złowieszczo. Gdy wzięła dwa łyki czerwonego wina, spojrzała pytająco na Iana.

- Co jest? – spytała z uśmiechem.

Wojownik wskazał ręką pannę młodą, która dolewała do kieliszka Czkawki zawartość otrzymanej flaszeczki.

- Serio? – mruknął.

Kruczowłosa wzruszyła ramionami.

- Solidarność jajników, skarbie.

Powodzenia Czkawka, pomyślał Ian.

Noc jednak nie mogła trwać w nieskończoność. Wesele się skończyło, goście rozeszli, a państwo młodzi odeszli w swoją stronę. Odszedł, znaczy się, Czkawka, niosąc ukochaną w ramionach. Jakoś wydawała mu się wyjątkowo piękna i atrakcyjna. Na placu boju pozostało jedynie kilka pijanych osobników różnej płci i w różnym wieku.

No i został jeszcze pewien długowłosy jegomość oraz jego małżonka.

Nie chcąc przebywać ani chwili dłużej pośród wikingów wątpliwej trzeźwości, postanowili udać się do portu. Całą drogę przeszli w ciszy. Mijali bez słowa palące się po drodze pochodnie, które łaskawie rozświetlały zakochanym drogę. Podziwiali miejsce, w którym razem spędzili tyle miesięcy, tyle lat, tyle długich chwil.

Powoli zbliżał się ranek, ale na niebie wciąż niepodzielnie panował księżyc. Były to ostatnie minuty przed wschodem słońca. Ich policzki smagał delikatny wiatr, ale nie było zimno. Spokojnie spacerowali, nie wymieniając się słowami i myślami. Wystarczyły uczucia, które dyskretnie przemykały gdzieś w powietrzu.

Dotarli wreszcie do doków.

Kruczowłosa oparła się plecami o stojący drewniany pal. Ian stał tuż obok.

Trwali tak na tym pomoście. Czuli się jak ponad dziesięć lat wcześniej, kiedy to ich relacje dopiero kiełkowały, a miłość leniwie wydawała pierwsze owoce. Po prostu, nie wiedzieli kto miał zacząć.

Heathera spojrzała wreszcie na ukochanego, niecierpliwiąc się trwającą kilka dobrych minut ciszą.

Ale jej nie przerwała.

Ian miał znacznie lepszy pomysł.

Podszedł do niej, kładąc rękę na jej biodrze. Powoli, jakby bał się, że zaraz ją przepłoszy. Stojąc chwilę bezruchu, zebrał się w sobie, składając na ustach żony niepewny pocałunek. Położył następnie drugą rękę, przysuwając się odrobinę bliżej. Wszystko wykonane z rozwagą i cierpliwością.

Musnął ustami jej wargi, jak na pożegnanie.

Spojrzał jej w oczy.

I znalazł to, czego szukał.

Zrozumiał, że dla niej ta chwila mogłaby się nigdy nie skończyć. Słońce mogło nigdy nie zawitać ponownie na horyzoncie. Noc mogłaby nigdy już nie ustąpić miejsca dniu. Gdyby jakaś magiczna siła kazała im tak trwać całą wieczność, ona by trwała. I on także by trwał przy niej, aż ich ciała nie rozpadłyby się w proch i w pył, a dusze nie wzleciałyby gdzieś tam wysoko, razem mknąc ku łaskawej wieczności.

Znalazł w jej oczach miłość.

Miłość, która miała trwać aż do śmierci.

- Jestem w ciąży.

Odsunął się od niej jak oparzony. Doskonale wiedział, że słowa to w rękach niektórych osób broń znacznie potężniejsza od doświadczonych wojowników uzbrojonych w najzacniejszą stal. Nieraz się o tym przekonał.

Króciutka plątanina słów zdzieliła go w łeb, sprawiając że zachwiał się, ledwie utrzymując równowagę. To było uderzenie z niebios czy ona tylko powiedziała, że długowłosy zostanie ojcem? Nie widział żadnej różnicy.

- Byłam u zielarki – kontynuowała kruczowłosa. – Już wiemy.

Spojrzał na brzuch swej żony. Przecież… przecież był płaski jak u dziesięciolatki! Ale nie dyskutował. Wiedział doskonale, że razem z tą swoją szamanką, Heathera była w stanie dokonać niemożliwego, i dowiedzieć się wszystkiego.

Po prostu… po prostu on nie był gotowy. Ledwie minął miesiąc miodowy!

Rozumiał zabijanie potworów, wyzwalanie uciśnionych ludów, podróże po świecie, ratowanie tegoż świata. To wszystko było dla niego normą. Nawet mordowanie ludzi w haniebnym akcie zemsty, jak kilka lat temu. Bez mrugnięcia okiem.

Ale… że miał wychować potomka?

- Jestem w ciąży! – powtórzyła głośniej wojowniczka, podchodząc do męża.

Słyszał, słyszał. Niewiele brakowało, a nawet i zrozumiał.

To wszystko…

To wszystko tak szybko, tak niespodziewanie.

Złapał się za głowę. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie przerażenia. Spojrzał się na morze. Tak jakby z wody na grzbiecie delfina miała wyskoczyć odpowiedź, co zrobić w tej sytuacji. Powrócił wzrokiem do Heathery.

Spodziewała się jakiejś reakcji.

Nawet i szoku.

Ale to, co odstawiał jej mężczyzna raczej się jej nie podobało.

Tupnęła wreszcie nogą. Zacisnęła pięści.

- Do licha! – krzyknęła piskliwym głosem, czerwieniejąc na twarzy. – Powiedz coś!

- O k**wa – jęknął Ian.

Nie ma to jak dobre zakończenie trylogii!

KONIEC

Advertisement