Jak Wytresować Smoka Wiki
Advertisement
Jak Wytresować Smoka Wiki

Prolog

Mam na imię Scarlett, mam piętnaście lat i mieszkam na małej wyspie zwanej Kol. Od pokoleń towarzyszą nam smoki, w szczęściu i nieszczęściu pomagają nam i są naszymi przyjaciółmi. Przyznaję, że czasami są mało rozgarnięte, ale to wkońcu smoki. Na początku nasza wioska nie lubiła smoków. Zwalczaliśmy je, jak zarazę, jednak później doszliśmy do porozumienia i żyjemy teraz jak rodzina. 

Jesteśmy dość małą wyspą, dlatego wiele ludów z innych wysep o nas niewie, w tym ludy z Berk. Cieszymy się tym, gdyż niedaleko naszej wyspy znajduje się siedlisko Nocnych Furii i pragniemy zachować to w sekrecie, bo nie chcemy, by ten samolubny syn wodza-Czkawka przylatywał tu i szperał na naszej wyspie. W naszych oczach lud z Berk jest samolubny i przypisuje sobie wszystkie dokonania ze smokami. Uważają, że Czkawka był pierwszym jeźdzcem smoków, co jest absolutnym kłamstwem, bo jak dobrze wiemy to Jorwig II dosiadł jako pierwszy smoka. Poza tym Nocne Furie wcale nie są takie świetne, jak wszyscy mówią. Mają mnóstwo słabych puntków i założę się, że znalazłby się owiele szybszy smok niż Nocna Furia. 

Na mojej wyspie żyje jeszcze wiele innych dzieciaków, oprócz mnie, ale nie mam z nimi dobrych kontaktów. Są chałaśliwi i myślą, że smoka można zdobyć tak poprostu. Ja wiem swoje. Oni wszyscy nie mają porządnej więzi ze swoim smokiem i traktują je jak rzeczy. Ja nie mam swojego smoka. Mój ojciec uważa mnie za dziwadło z tego powodu. On sam myśli, że jest najlepszym wojownikiem na smoku, tymczasem tak rozleniwił swojego Wrzeńca, że cały czas przesiadują razem w izbie. Matka jest dla mnie wsparciem w ciężkich chwilach. Mogę jej zaufać, nie narzuca się, nie mówi mi jak powinnam chodzić, myśleć, z kim się spotykać, ogólnie żyć. Mam jeszcze młodszego brata, ma siedem lat. Biega i wrzeszczy bawiąc się ze swoimi rówieśnikami. Też chce zostać w przyszłości najlepszym trenerem smoków. Czasami mam wrażenie, że mieszkańcy tej wioski mówią tylko o smokach. No kuźwa oszaleć można. Co do mojego życia towarzyskego to mam tylko jednego przyjaciela-Bretta. Jest w miarę przystojny, jak typowy wiking-kruczoczarne włosy zaplecione w małe warkoczyki, zielone oczy, dobrze zbudowany. Wszystkie dziewczyny na niego lecą, ale ja go uważam za przyjaciela, nikogo więcej. Ma za to smoczycę ładną. Pomarańczowo-różową Zmiennoskrzydłą o imieniu Bella. Trochę przesadne imię, jak na smoka, ale może być. Czy tylko ja na tej wyspie nie mam smoka? Czasami czuję się jak odmieniec w tym świecie. Po prostu uważam, że posiadanie smoka jest na całe życie. To coś przyjdzie do ciebie, nie można tego mieć na siłę, nie?

Hej, tu ja. Zapraszam na moje konto na Wattpadzie. To jest moje pierwsze opowiadanie, więc proszę o wyrozumiałość. Piszcie co sądzicie i co mam poprawić...[]

Rozdział 1


To miał być normalny dzień. Postanowiłam wybrać się do lasu. Codziennie chodzę do lasu, uważam to za swój cichy kąt, gdzie mogę robić wszystko na co mam ochotę i nikt mi nie mówi co mam robić. Szłam leśną drogą wlokąc za sobą swój topór. Doszłam do małej polanki obok strumyka. Rozejrzałam się dookoła; to było terytorium Szeptozgonów. Niepełnoletnim nie wolno było tam wchodzić. Uważam to za bzdurę, przecierz tu nigdy nie ma Szpetozgonów, jest za dużo światła. Wbiłam topór w pobliskie drzewo i usiadłam pod nim. Zakryłam twarz dłońmi. Lubiłam tu być, tu mogłam usłyszeć swoje myśli. Nagle usłyszałam szelest. Podniosłam wzrok, nic nie zauważyłam. Wstałam powoli, rozglądając się. Poczułam lekkie drgania ziemi. "O nie!"-pomyślałam. Wiedziałam co się święci. Wtem kilka metrów dalej, z łoskotem, rozsypując ziemię, wynurzył się wielki Szeptozgon. Popatrzył się na mnie swoimi okropnymi ślepiami i ryknął złowieszczo. Sięgnęłam po topór, ale nie udało mi się go wyjąć. Przerażona zaczęłam go szarpać, co jakiś czas patrząc na zbliżającego się smoka. Szeptozgon zbliżał się powoli, patrząc na mnie zwycięsko, jakby chciał powiedzieć: "Przyjdę, kiedy przyjdę.". Szarpałam jak opętana, Szeptozgon był coraz bliżej. Wkońcu udało mi się wyjąć topór, a on tylko na to czekał. Rzucił się na mnie, a ja kompletnie straciłam głowę. Zapomniałam wszystkiego, czego nas uczyli o Szeptozgonach. "Nie zabijaj jednego, bo przyjdzie wiele.", "Szeptozgony są mało zgrabne, wykorzystaj to.". Wszystkie te słowa krążyły mi po głowie, tak, że już nie wiedziałam co i jak. Tak długo zwlekałam, że Szeptozgon to wykorzystał i przyszpilił mnie do drzewa. Już miał zadać ostateczny cios, ale ostatkiem sił zamachnęłam się i wbiłam mu topór w środek czaszki. Usłyszałam głuche stęknięcie i gruchot łamanej czaszki. Potwór osunął się bezwładnie na ziemię. Stałam tak, szybko oddychając i wybałuszając oczy na smoka. Nie mogłam ustać, więc opadłam na trawę. Poczułam, że zbiera mi się na wymioty. Po raz pierwszy w moim życiu, zabiłam smoka. Otarłam twarz z potu i krwi. Czy to naprawdę ja zrobiłam? Ja "zawsze zdrowo myśląca"? Wkońcu wstałam i podeszłam do strumyka, by obmyć twarz. Zostałam tam, siedząc nad strumieniem i myśląc. Usłyszałam grzmot zapowiadający burzę. Podeszłam spowrotem do matrwego ciała i z obrzydzeniem wyjęłam topór z czaszki. Znowu chciałam zwymiotować, ale się powstrzymałam. Usiadłam z dala od truchła Szeptozgona i właśnie wtedy zaczął padać deszcz. Zlekceważyłam to, pozwoliłam, aby strumienie wody spływały po moim nosie, jakby miejąc nadzieję, że zmyją ze mnie to, co uczyniłam. Westchnęłam. Bałam się, że wyda się to co zrobiłam i wszyscy pomyślą, że zawiodłam i że nasłałam na naszą wioskę stado wściekłych Szeptozgonów, które chcą pomścić swego brata. Jak mogłam być tak nie odpowiedzialna? W dodatku nasze, jakże mądre prawo głosi, że nie wolno młodym wikingom zapuszczać się samemu na terytoria Szeptozgonów, a tym bardziej zabijać smoki. A ja właśnie zrobiłam obydwie rzeczy. Lało już tak, że nad ziemią robiła się jakby mgła od kropel wody. Chciałam pofrunąć, tak jak smoki, zdala od wszystkich, zdala od problemów, zdala od życia na ziemi. 

Wieczorem wróciłam do wioski, cała przemoknięta. Ludzie nie zwracali na mnie zbytniej uwagi, czasem tylko ktoś popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem. Szłam wpatrzona w ziemię, gdy nagle potrąciłam kogoś. Szybko podniosłam wzrok, żeby przeprosić, ale na moje nieszczęście potrąciłam Mafalydę. Mafalyda była dziewczyną trochę starszą odemnie i jej rodzice mieli chyba za dużo oczekiwań wobec niej. Nadali jej to imię, myśląc, że brzmi jak imię księżniczki, a w rzeczywistości brzmi trochę jak nazwa jakiejś ryby. 

-Oj..przepraszam.-powiedziałam cofając się. Mafalyda spojrzała na mnie spode łba.

-Patrz jak łazisz.-powiedziała swoim piskliwym głosem.-Nie możesz choć raz zachowywać się normalnie?

-Zależy co uważasz za "normalne"-odparłam z krzywym uśmiechem.-Bo chyba nie siebie.

Mafalyda obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem, ale nie umiała wymyśleć jakiejś ciętej riposty, więc wycedziła tylko:

-Ty...ty, jak śmiesz!-po czym obróciła się napięcie i cieńkim gwizdnięciem, tak nieprzyjemnym, że aż się wzdrygnęłam, przywołała swojego smoka. Piękna Nocna Furia, o srebrzystym połysku wyskoczyła zza krzaków nadstawiając uszy. Gdy zobaczyła wściekłą właścicelkę, zrezygnowanie podrepnała w jej stronę. Mafalyda szybko dosiadła swojego wymęczonego smoka i odleciała. Współczuje temu smokowi, że ją jeszcze toleruje. Wzruszyłam ramionami i poszłam w swoją stronę.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------

Hej, tu autorka :3. Zapraszam na Wattpada, gdzie częściej dodaje rozdziały. Jeżeli wam się podobało piszcie, odwiedzajcie Wattpada, żebym wiedziała, że nie rezygnować. 

Rozdział 2

Skierowałam się w stronę mojego w miarę sporego domu, jak na czteroosobową rodzinę i jednego tłusego smoka. Domek był umieszczony w centrum wioski, więc szybko do niego dotarłam. Chciałam wejść nie zauważona, ale uniemożliwił mi to mój kochany braciszek, który, gdy tylko uchyliłam drzwi, wyskoczył na mnie, jakby czekał, aż wrócę, żeby to zrobić. Odskoczyłam przestraszona, ale zaraz potem spoważniałam i spojrzałam wrogo na mojego brata. On tylko zaśmiał się głośno i zawołał:

-Ścarlett, już jest, cała mokra, hahaha!-poczym pobiegł gdzieś. Ja tylko przewróciłam oczami i weszłam wgłąb domu. Ujrzałam ojca siedzącego przy stole wpatrzonego w ogień i Gromopłetwa leżącego obok niego, cicho pochrapując. 

-Hej...?-powiedziałam do taty. On tylko odburknął coś nie zwracając na mnie uwagi. -Eee, gdzie mama?

Ojciec podniósł wzrok. Wydawał się zmartwiony. 

-Chyba w swoim pokoju.-odparł. Pokiwałam głową i nie chcąc o nic pytać weszłam po stromych schodkach na drugie piętro. Drugie piętro w tym przypadku to dwa pokoje, jeden należy do mojego brata, drugie do rodziców. Ja mam swój pokój na dole. Wolę mieć lepszy dostęp do wyjścia. Otworzyłam cicho drzwi do pokoju rodziców. Na drewnianym łóżku siedziała moja matka ze Straszliwcem na kolanach. 

-Oh, już jesteś.-powiedziała mama dziwnie słabym głosem.  -O co chodzi?.-odparłam dosiadając się i głaszcząc małego smoczka. Mama spojrzała na mnie równie zmartwionymi oczami, co ojciec. 

-O nic...a tobie?-spytała.

-Eeh, no...jakby to powiedzieć.-podrapałam się zakłopotana za głową.-Wiesz, że lubię wychodzić do lasu i spędzać tam czas, ale dzisiaj...weszłam na terytorium Szeptozgonów i...-zawachałam się. Matka spojrzała besztająco.-No, zaatakował mnie jeden z nich i zabiłam go.-przygryzłam wargi patrząc na reakcję matki. Na jej twarzy pojawiły się wszystkie emocje naraz. Przez chwilę wydawało mi się, że chce coś powiedzieć, już nie wiedziałam czy jest zła, przerażona czy smutna. Przez kilkanaście sekund nikt nic nie mówił. W końcu mama powiedziała:

-Miałaś szczęście, że nic ci się nie stało. Ale wiesz czym może skutkować ta jedna śmierć?

-No tak, ale spanikowałam i...

-Naraziłaś naszą wioskę na...-krzyknęła mama, ale nagle zaczęła kaszleć. 

-Ok?-spytałam trochę przestraszona, bo jeszcze nie zdarzyło się, żeby mama zachorowała...

-Tak, tak.-wysapała matka. 

-Co to było?-spojrzałam mojej mamie w oczy. Ona spojrzała na mnie zrezygnowanym wzrokiem.

-Muszę ci coś ważnego powiedzieć...-zaczęła i spóściła wzrok.

-Taak?-powiedziałam zachęcająco. Mama westchnęła.

-Jestem chora i  nie wiem czy wydobrzeję. Jeśli nie znajdzie się dla mnie lek, to pewnie...ja...-spojrzała na mnie pełna goryczy w oczach. W jednej chwili życie przestało być dla mnie ważne. Łzy zaczęły napływać mi do oczu. Zacisnęłam pięści z bezsilności i złości. 

-Co? Powiedz, że to nie prawda.-powiedziałam zdławionym głosem. Mama spuściła wzrok. Nie! To nie możliwe. -To nie może być prawda! Ja...ja nie dam rady bez ciebie! Nie możesz mnie zostawić!-krzyknęłam, a łzy spływały jedna po drugiej wyznaczoną trasą. Mama wzięła mnie w objęcia i przycisnęła do piersi. Zaczęłam płakać już na dobre. Mama pogładziła mnie po głowie, a ja wtuliłam się w jej ramiona wciągając jej zapach i zapamiętując go dobrze. 

-Hej, to jeszcze nie koniec-pocieszała mnie mama.-Masz jeszcze całe życie przed sobą i...zawsze dawałaś radę. 

-Ale dlaczego teraz? Dlaczego ty? Dlaczego...-wyszlochałam.-Nie ma na to leku?

-Jest, ale jest bardzo trudny do zdobycia.-odpowiedziała mama.  Słysząc to otarłam łzy.

-N..naprawdę? Gdzie?-powiedziałam wstając. 

-Nie wiem, ale nie musisz tego robić, kochanie.

-Mamo, zwariowałaś? Oczywiście, że muszę. Wyruszam teraz.-odparłam stanowczo.

Nagle usłyszałam głośne łomotanie do drzwi. Zeszłam na dół i otworzyłam drzwi. Stali tam wikingowie, których dobrze znałam. 

-Chodź, Scarlett, Hermund chce ciebie widzieć.-powiedział jeden z nich. Poszłam za nimi. 

Hermund Dumny był naszym wodzem od 20 lat. Gdy był jeszcze mały trwała wojna ze smokami, ale później jego ojciec zawarł pokój ze smokami i jest tak do dziś. Chyba nawet się domyślam, czego chce odemnie nasz wódz. Oby to się nie sprawdziło...

-------------------------------------------------------------------------------------------

Witam, cześć i czołem. Dopiero trzeci rozdział, ale akcja się rozkręci. To co, kiedy następny ;). Trochę zapomniałam tu wstawiać, bo zagalopowałam się na Wattpadzie, sorry. Jeżeli nie chcesz czekać na kolejny, to zapraszam C:

Rozdział 3

Weszliśmy do dużej hali. Na środku znajdował się długi na kilka metrów stół, na którym leżała mapa całego Archipelagu. Wyspa Kol była ledwo widoczna, dlatego pewnie jeźdzcy z Berk tu nie dotarli. I bardzo dobrze, nie mam zamiaru znosić ich wizyt i szperania na naszej wyspie. Na końcu znajdowało się małe podium, na którym stał drewniany, kanciasty tron. Nikt na nim nie siedział. Podeszłam pod "eskortą" pod samo podium i czekałam. Nagle z cienia wyłoniła się ogromna głowa smoka. To był smok wodza. Był ogromny jak na Koszmara Pomicnika. Był ciemno czerwony z zielonymi częściami skrzydeł i głowy. Obwąchał mnie i znowu zanurzył się w mroku. 

-Scarlett, nareszcie jesteś.-rozległ się głęboki głos.-Musimy pogadać.

Z ciemności wyłoniła się sylwetka Hermunda, a tuż za nim szedł jego smok.

-Wieczorny patrol odkrył zwłoki Szeptozgona niedaleko wioski.-powiedział przeszywając mnie wzrokiem. Ciarki przeszły mi po polecach.-Miał głęboką ranę w głowie, najciekawsze jest to, że tej rany nie zadał smok. A więc ktoś był na terytoriach Szeptozgonów. Może wiesz, kto to mógł być?-powiedział powoli i dobitnie wódz. 

Przełknęłam ślinę i odpowiedziałam, że nic o tym nie wiem starając się brzmieć nonszolancko, co mi nie za bardzo wyszło. Słysząc to wódz podniósł jedną brew jakby ze zdziwieniem i odwrócił się tyłem mówiąc:

-No dobrze. Może nie pamiętasz, jakie prawo tu panuje i przypominam ci, że nieznajomość prawa nie zwalnia z jego przestrzegania.

-Eee, tak, oczywiście.-powiedziałam zmieszana. Nie wiedziałam co powiedzieć. Czy on już wiedział? Co mam zrobić? Już miałam powiedzieć prawdę, gdy nagle wódz oznajmił:

-Skoro nawet ty nie wiesz o tym zdarzeniu, to może oznaczać, że ktoś szwęda się po naszej wyspie i zabija smoki dla sportu. Wzwiązku z tym zostajesz przydzielona do dodatkowych patroli. 

W jednym momencie odczułam ulgę, zdziwienie i złość. 

-Co?! Dlaczego ja? Przecierz ja nawet nie mam smoka. Mam chodzić pieszo całe dnie?

-Wygląda na to, że tak.-odpowiedział stanowczo Hermund. Przygryzłam wargę.

-Aaale, jestem już zajęta. Moja matka jest chora i muszę jej pomóc.

Hermund zamyślił się, rozpoznałam to, bo zawsze gdy to robi, gładzi sobie brodę. 

-Hmm, no tak. Tylko skończ to jak najszybciej.-powiedział z nutą zrezygowania.

-Dobrze, mogę już odejść?-spytałam zniecierpliwiona odwracając na chwile wzrok. Hermund momentalnie zniknął i usłyszałam tylko basowy głos wodza, który zezwolił na odejście. 

Wybiegłam przed wielką halę i skierowałam się w stronę mojego domku. Oznajmiłam, że wyjeżdżam i zabrałam tylko topór i bochenek chleba. Pożegnałam się ze wysztkimi, jak należy i wyszłam. Poszłam do domu Bretta, bo pomyślałam, że może on mógłby mi jakoś pomóc. Jego dom był niedaleko mojego, więc szybko tam pobiegłam i zapukałam. Otworzył mi Brett.

-Hej-zaczęłam.-jest taka sprawa.

-No.-powiedział Brett drapiąc się po głowie.

-Potrzebuje twojej pomocy. Moja mama choruje na śmiertelną chorobę i zostało jej mało czasu. Wiesz, że na smoku będzie szybciej i... podwieziesz mnie? Błagam, muszę znaleść dla niej lek.

-Ojej, nic o tym nie wiedziałem.-powiedział zatroskany Brett i poklepał mnie po ramieniu.-Tak pomogę.

-Uff, dzięki. Musimy lecieć teraz!-powiedziałam idąc już w drugą stronę.

-Teraz?-powiedział zrezygnowany Brett. 

-Tak! Bądź gotowy, jak tu znowu przyjdę.-odkrzyknęłam. 

Pobiegłam do naszej jasnowidzki imieniem Olivia. Przepowiada przyszłość, czasami pogodę, leczy i tym podobne. Mieszkała na dość wysokiej wieży i wspinaczka na nią trochę mi zajęła. Gdy wreszcie weszłam musiałam trochę postać, żeby złapać oddech i nie chcąc tracić czasu, wpadłam do mieszkania bez pukania. Olivia spokojnie mieszała coś w garnku i nawet się na mnie nie spojrzała. 

-Eee dzień dobry-zaczęłam.-przepraszam, że tak bez pukania, ale mam bardzo ważną sprawę do ciebie. 

Olivia spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała łamliwym głosem:

-Tak, wiem. Chesz dowiedzieć się czegoś o chorobie swojej matki.-zignorowała moją zdziwioną minę, chociarz dostrzegłam u niej iskierkę satysfakcji.-Twoja matka choruję na rzadką chorobę płuc. Polega na tym, że jej płuca wypełniają się stopniowo płynem powodując trudości z oddychaniem i skutkuje zazwyczaj śmiercią. Niestety nie umiem jej wyleczyć, jednak wiem co jest potrzebne. Otórz, potrzebne ci jest zioło, które znajduje się na odległej wyspie zwanej Wyspą Dziesięciu Skał. Po zmieleniu, zioła te bardzo dobrze wchłaniają i zapobiegają zalaniu oraz wzmacniają płuca. Jednak, zioła te potrzebne są pewnym smokom, które muszą je jeść. Ponad to o tej wyspie wiedzą ludy z Brek, więc uważaj siebie. Powodzenia, Scarlett.-zakończyła Olivia i wróciła do gotowania. 

-Dzię...kuje?-powiedziałam i wszyłam. 

Gdy doszłam spowrotem do domu Bretta, Brett stał już na podwórku i mocował się z czymś przy siodle Belli. Okazało się, że przymocowywał pękate tobołki. 

-Co ty tam spakowałeś?-spytałam wskazując na torby. 

-Najpotrzebniejsze rzeczy.-odparł Brett stękając z wysiłku. Wzruszyłam ramionami i podeszłam do Belli. Ona spojrzała na mnie swoimi szmaragdowymi oczami, nie zdradzając żadnych emocji. Poklepałam ją i ze zdziwieniem i zachwytem zauważyłam, że przy dotknięciu mojej dłoni jej łuski lekko falują i na moment zmieniają kolor. 

-Lecimy czy nie?-zaśmiał się Brett, który siedział już na grzbiecie Zmiennoskrzydłej. Przytaknęłam i szybko wsiadłam, i złapałam się siodła. Smok łagodnie wzbił się w powietrze. Szybowaliśmy nad wioską zataczając obszerne koła. Ludzie wyglądali jak mrówki, a pochodnie jak ogniki. Drogę oświetlał nam blask księżyca. Wciągnęłam zimne powietrze i odetchnęłam głeboko rozkoszując się chwilą. 

-Too dokąd lecimy?-spytał rozbawiony Brett. 

-Kieruj się na południe, w stronę Brek.-odpowiedziałam.

-Berk? A co ty chcesz od Berk?-zdziwił się Brett.

-Nic. Niedaleko Berk jest wyspa, na którą muszę polecieć.

Nastała chwila milczenia. 

-O co chodzi?-odezwał się Brett. 

-O nic.-westchnęłam.

-Daj spokój, przecierz widzę, że coś jest nie tak.

-Bo..chodzi o to, że-zaczęłam.-oprócz choroby mojej mamy mam jeszcze jedno zmartwienie. Dzisiaj, kiedy byłam w lesie, zaatakował mnie Szeptozgon i zabiłam go. Wódz się jeszcze nie domyślił, ale boję się, że to niedługo nastąpi. Tylko mu o tym nie mów, proszę.

Brett pokiwał głową i powiedział:

-Myślę, że on zrozumie, że zrobiłaś to w samoobronie, a poza tym Szeptozgony to bardziej szkodniki niż smoki. 

-No tak, ale nie tego nas uczyli. Przez śmierć tego smoka, mogłam sprowadzić na wioskę atak Szeptozgonów. To poczucie winy nie daje mi spokoju.-powiedziałam zrezygnowana. 

-Hej-powiedział pocieszająco Brett.-przecierz nic się nie stało, a jeśli chodzi o Hermunda, to jeśli się przyznasz zanim to odkryje, to zdecydowanie ci ulży na sercu.

Uśmiechnęłam się blado. 

-Dzięki.-powiedziałam cicho. Tak naprawdę tylko dzięki Brettowi mogłam odzyskać spokój w duchu.

---------------------------------------------------------------------------------------

Tak, tak, wiem, rozdział długi i nudny, sorry, ale wkońcu, gdyby wszystko działo się naraz, to by było jeszcze gorzej. Pozdrawiam :P

Rozdział 4

Lecieliśmy tak do rana. Mówiliśmy do siebie co jakiś czas, ale nie za dużo. Rozmyślałam o całym wczorajszym dniu, o tych wszystkich dziwnych i jakże niedorzecznych wydarzeniach. Miałam takie wrażenie, że żyję w jakimś świecie, który nie jest prawdziwy, że dzieją się tu niemożliwe rzeczy. Coraz powolniejszy lot Zmiennoskrzydłej usypiał mnie. Chmury powoli przesuwały się, niczym stado wielorybów, poruszających się powoli i z godnością. Słońce rzucało żółtawe ślady, na nieboskłon, żegnając nocny krajobraz, na dobre.

W końcu zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Bella od razu zasnęła, a Brett rozpakowywał częściowo swoje napchane tobołki. Ja byłam zbyt zmęczona, by cokolwiek zrobić. Jednak, ta wyspa budziła we mnie jakieś podejrzenia, nie byłam pewna, że jesteśmy tu bezpieczni. Zignorowałam to, uspokajając siebie, myślą, że nie jestem tu sama. Leżałam oparta o zwalone drzewo, wpatrzona w niebo i kołyszące się liście na drzewach, aż w końcu zasnęłam.

***

Obudziłam się po jakiś dwóch godzinach, jako ostatnia. Bella połykała właśnie kolejnego dorsza, a Brett także jadł świeżo upieczoną rybę.

-Oh, no nareszcie się obudziła -powiedział sarkastycznie Brett.

-Witam, skąd macie ryby?- spytałam pocierając oczy.

-Złowiłem, nie musisz dziękować - odparł Brett nie spuszczając wzroku z jedzenia.

-Spałeś?- spytałam zakłopotana.

-Trochę - przyznał Brett po kęsie.

-Mogę jedną?

-Nie - uśmiechnął się Brett. –Żartuję, tam są –wskazał na malutki stosik, przykryty liśćmi.

Wzięłam jedną, nadziałam na patyk i podstawiłam pod ogień.

Po skończonym posiłku zgasiliśmy ognisko i zatarliśmy wszelkie ślady obecności. Ostrożności nigdy za wiele, ulubione powiedzonko Bretta. Po krótkim czasie byliśmy już w powietrzu, zmierzając dalej na południe. Słonce było w połowie drogi ku zachodowi, a ja cieszyłam się, że moje obawy okazały się błędne. Pierwszy raz, odkąd pamiętam, cieszyłam się, że nie mam racji.

Ciekawe ile jeszcze dzieliło nas od wyspy? Nagle usłyszeliśmy trzask za sobą, a tuż obok nas przemknęła strzała.

-Wow!- krzyknęłam. Widocznie moje obawy były jednak prawdziwe.

Bella szybko dopasowała się do otoczenia i przyśpieszyła lot. Znów obok głowy Bretta świsnęła strzała, a potem pod skrzydłem Belli. Gdyby poruszyła nimi zbyt szybko, strzała mogła by ją trafić. Brett pociągnął za przedni łęk siodła, tak mocno, jak tylko mógł i Bella wzbiła się do góry. Jednak ciężar nas i paczek był zbyt duży, by Bella mogła lecieć szybciej, mimo, że biła skrzydłami powietrze, z dużym wysiłkiem. Nagle coś nami szarpnęło. Bella warknęła i zaczęła coraz niżej lecieć. Obejrzałam się za siebie. Ogon Belli był spętany siecią, z małymi obciążnikami, co doprowadziło do niższego lotu Belli. Zaczęłam rozpaczliwie szarpać, ale na próżno. Tuż obok mnie przeleciała druga sieć, unieruchamiając jedno skrzydło Belli. Ona zaryczała przerażona i gwałtownie obniżyła lot. Spadaliśmy bezwładnie, jak zestrzelony ptak, a ja byłam skupiona na tym, by nie spaść z Belli. Momentalnie upadliśmy na ziemie i zleciałam z Belli. Przeturlałam się boleśnie, a Bella sunęła po ziemi jednym bokiem. Leżałam na brzuchu, nie mając siły by coś zrobić.

Chwile trwało zanim podniosłam wzrok. Bella leżała na lewym boku z zamkniętymi oczami, ciężko oddychając. Brett przyczołgał się do Belli i zaszlochał rozpaczliwie. Z jego ust płynęła krew, miał pełno siniaków. Zmusiłam się, by obrócić się na plecy i podnieść się do pozycji siedzącej. Dłonie miałam pokrwawione, twarz brudną, a ubranie było gdzieniegdzie podziurawione. W dodatku czułam okropny ból na boku.

Podczołgałam się do Bretta i Belli i również zachciało mi się płakać, widząc nieszczęście mojego przyjaciela. Zmiennoskrzydła nie odzyskała przytomności. Miała paskudną ranę wzdłuż szyi. Spojrzałam na Bretta, a ten nie odwzajemnił mojego spojrzenia, lecz wpatrywał się w swoją smoczycę, nieobecnym zwrokiem.

-Brett –wychrypiałam. –Brett, ja... przykro mi. Nie chciałam, żeby tak wyszło –złapałam go za ramię, ale szybko cofnęłam rękę. –Brett, ty krwawisz –spojrzałam na jego bladą twarz, oczekując odpowiedzi. Nic takiego nie nastąpiło. Westchnęłam cicho i spróbowałam wstać. W końcu udało mi się to, więc postanowiłam poszukać czegoś na zatamowanie krwawienia.

Wolno przemierzałam przeżedzony las, w którym nie widać było prawie żadnej zwierzyny, czasem tylko w oddali krakał jakiś ptak. Zdałam sobie sprawę, że dobrowolnie nikt z Kol by tu nie zamieszkał. Drzewa były wysuszone, od braku wody, a ostre kolcolisty jedynie odpychały swoim wyglądem. Nie dziwię się, że nie zauważyłam rzadnego zwierzęcia.

W końcu udało mi się znaleść długi, giętki liść, który mógłby posłużyć jako bandaż. Zberałam kilka i już miałam wrócić, ale nagle usłyszałam szelest tuż obok mnie. Schyliłam się cicho, chowając się za wysoką trawą.

Zobaczyłam uzbrojonych, brodatych mężczyzn, którzy mieli na sobie skurzane zbroje, nabijane ćwiekami. Mieli ze sobą długie liny i specyficzne łańcuchy o bordowym odcieniu. Słyszałam o tych łańcuchach, w szkole nam o nich mówili. Były zrobione tak, by zwykły ognień nie mógł ich stopić, w dodatku były niezwykle twarde. Nie mieli żadnych sztandarów, ani znaków rozpoznawczych. Widocznie chcieli ukryć swoją tożsamość.

"Pewnie to oni nas zestrzelili" -pomyślałam ze złością. "Ale po co? I dlaczego?"

Miałam ochotę się na nich rzucić, ale powstrzymałam się. Najpierw musiałam pomóc Brettowi i Belli. Wyglądało na to, że mężczyźni zmierzali w ich kierunku. Szli nieśpiesznie, gawędząc między sobą, jakby zestrzeliwanie smoków było dla nich codziennością.

Musiałam coś zrobić, ale co ja mogłam? Sama, bez żadnej broni, przeciwko pięciu rosłym facetom. Rozejrzałam się gorączkowo, ale nie zauważyłam nic, czym mogłąbym odstraszyć strażników.

Postanowiłam wspiąć się na drzewo, by zobaczyć ile jeszcze dzieliło tych ludzi od Bretta i Belli. Nie było to łatwe, bo kora była sucha i trudno było się o nią zaczepić. Strasznie chałasowała pod moim ciężarem.

Uświadomiłam sobie, że mogę być bardzo szybko zauważona, ale nie chciałam zeskakiwać, bo byłam już w połowie drogi na szczyt. Nie miałam jak skryć się w koronie, gdyż ta osadzona była na samym czubku drzewa. Zaczęłam się obracać, tak, aby pień mnie zasłaniał. W pewnej chwili noga obsunęła mi się i zawisłam na rękach, trzymając się gałęzi. Kątem oka zobaczyłam, że jeden z mężczyzn odwrócił wzrok na drzewo, na którym byłam. Zmróżył oczy, podejżliwie, ale potem spojrzał spowrotem na swoich towarzyszy. Odetchnęłam z ulgą i spróbowałam jak najszybciej dostać się na górę.

Po kilku chwilach udało mi się wejść na szczyt drzewa. Zobaczyłam, że uzbrojonych mężczyzn dzielił jeszcze spory kawałek od moich przyjaciół. Jednak oni znali te tereny i poruszali się w miarę sprawnie. Obróciłam się o 180 stopni i zauważyłam coś w rodzaju wieży, ale wyglądała, jakby zbudował ją mój brat. Była brzydka, uformowana w stożek, zrobiona z szarego materiału. Wyglądała, jakby była robiona na szybko i nie na stałe.

Wodziłam wzrokiem po lesie, w poszukiwaniu Bretta i jego smoczycy. Odnalazłam ich po złamanych gałęziach i zniszczonych drzewach.

"Musieliśmy naprawdę mocno uderzyć w ziemię" -pomyślałam z żalem dla Zmiennoskrzydłej. "Mam nadizeję, że nic jej nie będzie"

Bella wciąż leżała na tym samym boku i jeszcze nie otworzyła oczu. Brett leżał pomiędzy jej łapami, czule się do niej przytulając. To było takie wzruszające, że jeszcze bardziej przygniotło mnie poczucie winy. Na szczęście oboje oddychali spokojnie. Spali?

Coraz bardziej zaniepokojona obserwowałam zbliżających się mężczyzn. Musiałam ostrzec Bretta. Pośpiesznie zeszłam z drzewa i pobiegłam, a raczej próbowałam biec, w ich stronę. Potykałam się ciągle i bolały mnie wszystkie kości. Przedzierałam się przez gąszcza coraz szybciej i nie zwracałam już uwagi na ból. Musiałam ratować przyjaciół. Przynajmniej tak mogłam im odpłacić. Strażników dzieliło już tylko kilkanaście metrów, 10 metrów, 5 metrów, 4, jeszcze chwila, a ich zobaczą. Byłam równie blisko, ale czy zdążę? Nie zdążę!

-Uciekajcie! -krzyknęłam rozpaczliwie i skoczyłam wydostając się z zarośli. Niestety wylądowałam na brzuchu tuż pod nogami brodatych nieznajomych.

Spojrzałam w drugą stronę. Brett i Bella zniknęli! Jak to możliwe? Przecierz przed chwilą jeszcze tam byli. Zostawili mnie? Zerknęłam przerażona na mężczyzn. Z bliska wyglądali na jeszcze wyższych i silniejszych. Wstałam szybko i próbowałam im umkną, ale i tak wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Jeden z nich złapał mnie za nadgarstek i przyciągnął spowrotem. Zmierzył mnie wzrokiem i spytał:

-Jak się nazywasz?

-Scarlett -odpowiedziałam cicho, próbując udawać nonszolancką. Oni jednak nie należeli do najbystrzejszych, bo drugi z nich zapytał:

-Co ty tu robisz?

-A nic, byłam na grzybach -byłam lekko rozbawiona tym pytaniem.

Strażnik, który mnie trzymał związał mi ręce i pociągnął na długi sznur.

-Ej, to już nawet zbierać grzybów tutaj nie wolno? -spytałam rozdrażniona.

-Zamknij się -warknął jeden.

-Ach, w porządku, spróbuję się zamknąć, w końcu jestem tylko dziewczyną i nie wolno mi się odzywać nieporszonej, powtarzano mi to tyle razy, że...

Nagle mężczyzna, który trzymał sznur szaprnął nim gwałtownie i poleciałam do przodu.

-Jeszcze jedno słowo i zdarzy się nieszczęśliwy wypadek pożarcia przez smoki -syknął. Szybko umilkłam zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.

Szliśmy dość szybko, co właściwie mi nie przeszkadzało, bo lubiłam takie tempo, bardziej denerwowało mnie to, jak mną szarpano. Czułam się jak najgorsze popychadło. Nikim. Miałam już dość zmartwień na głowie, a jeszcze teraz prowadzono mnie nie wiadomo gdzie i będę miała kilka dni podróży w plecy.

Byłam zła na Bretta, że zostawił mnie, kiedy ja próbowałam ich ratować. Ale pomimo złości do przyjaciela martwiłam się o nich. Nawet nie wiedziałam gdzie są i czy Bella przeżyje. Jeśli nie, będę miała to na sumieniu przez bardzo długi czas. W dodatku utraciłabym wtedy jedynego przyjaciela. Co bym wtedy zrobiła? Wolałabym nie wiedzieć.

Strażnicy prowadzili mnie w stronę wielkiej, szarej wieży. Po 10 minutach marszu zaczęło mi dzwonić w uszach od ciszy. Przyzwyczaiłam się do tego, że cały czas słyszę za oknem albo smoki i życie wioski, albo moją rodzinę. Nawet, gdy wychodziłam do lasu coś słyszałam. A to śpiewy ptaków, a to piski Straszliwców lub ryki dochodzące z siedliska Nocnych Furii.

Nie bez powodu Nocne Furie tak się nazywały. One naprawdę były pełne furii. Nigdy nie odważyłam się podejść bliżej ich siedliska, bo wiedziałam, że te dzikie smoki nie znają litości dla intruzów. Nie były tak jak Szpetozgony, które także były na swój sposób niebezpieczne, ale nie aż tak dzikie jak Nocne Furie. Cieszyłam się, że są na tyle rozsądne, że nie atakują naszej wioski. Mają pewnien szacunek do właścicielów wyspy. Może Nocne Furie wybrały akurat naszą wyspę dlatego, że jest taka mała? Może rzeczywiście chcą pozostać tajemnicą? Chyba te nieokrzesane gady mają trochę oleju w głowie. Będąc dzikim smokiem nie chciałabym, by ciągle ktoś do mnie przyłaził i mnie badał. Tak robili Wandale-lud z Berk. Cały czas wciskali swoje nosy w nie swoje sprawy, co denerwowało mnie najbardziej. Jakby nie mieli własnych zmartwień i spraw. Ci ludzie nie znali prywatności. Byłam wręcz pewna, że Czkawka i ten jego smok są za bardzo przereklamowani. Myślę, że nie są tak wspaniali, szlachetni i odważni, jak wszyscy mówią.

"Pożyjemy, zobaczymy" -pocieszyłam siebie w myślach.

Roślinność coraz bardziej zanikała, a zamiast niej pojawiała się czarna skała i twardy grunt. Dotarliśmy do drewnianych bram, a drogę od razu zagrodzili nam dwaj strażnicy. Mieli długie włócznie z ostrymi grotami, które zapewne służyły kiedyś do polowania na smoki. U podstawy miały dwa wyrostki, dzięki czemu trudniej było ją wyciągnąć z ofiary. Wzdrygnęłam się na samą myśl o tym. Jeden z mężczyzn podszedł do strażnika i powiedział mu coś. Nie mogłam zrozumieć co. Może specjalnie powiedział to cicho, żebym nie usłyszała, a może mieli swój własny, uzgodnionu język? Ten pokiwał głową i wykonał gest ręką do drugiego. Drugi strażnik obrócił się, zamachał ręką i krzyknął.

Kilka sekund później bramy otworzyły się powoli i skrzypiąco. Weszliśmy na wielki palc, który przypominał arenę, w której kiedyś trzymaliśmy smoki. Górę miał zakratowaną, a z boku rozchodziły się kamienne schody, które prowadziły w górę wieży. Arenę otaczały wyokie skały.

Po środku placu stali dwaj strażnicy, a pomiędzy nimi dumine prężył się wysoki mężczyzna. Gdy zauważył, że się zbliżamy uśmiechnął się w złośliwy sposób, przymróżając oczy. Od razu rozpoznałam jaki to człowiek. Jednym słowem-zły. Podeszlisły szybko i strażnicy niepewnie popchnęli mnie bliżej. Wydawali się przytłoczeni sytuacją. Mężczyzna wydawał się być młody, acz bardzo pewny siebie. Miał małe, sprytne oczy i bliznę niedaleko oczu. On machnął na nich ręką i strażnicy natychmiast odeszli, nimal z ulgą. Nieznajomy powoli podszedł do mnie, lustrując mnie podejżliwie. Instynktownie zrobiłam krok do tyłu. Gdybym spotkała takiego mężczyznę w lesie ominęła bym go szerokim łukiem lub poprostu zeszła mu z pola widzenia. Przez chwilę myślałam o ucieczce, ale przypomniałam sobie, że u wejścia roi się od strażników. A poza tym ten mężczyzna pewnie by mnie dogonił, zanim zrobiła bym trzy kroki.

On nachylił się na wysokość mojej twarzy i szybko przejechał po mnie wzrokiem. Czułam dreszcze na plecach, gdy jego oczy spoglądały na mnie. Z jego oczu trudno było cokolwiek odczytać. Jedyne co z nich biło to zło.

-No, no -zaczął. -Kogo mi tu przyprowadziliście? Kolejną przyjaciółeczkę Czkawki?

-Wręcz przeciwnie -zdobyłam się na odwagę, by coś powiedzieć.

On zaczął się śmiać. Śmiał się donośnie i długo. Wręcz jak szaleniec, a ja zaczęłam się dosłownie bać. Ten po chwili umilkł, widząc przerażenie na mojej twarzy i uśmiechnął się szeroko.

-Lubię widzieć to na twarzach smoczych jeźdzców -powiedział słodko. Potem przybliżył się do mnie i wrzasnął:

-Dlaczego tędy leciałaś? Gdzie jest twój smok?!

-J-ja? Nie wiem, poprostu b-byłam zmęczona i...

-Gadaj! -strażnicy obok niego aż się skulili. Ja też nie mogłam wyglądać zbyt pewnie. On chwłycił moją szyję jednym ruchem, ścisnął ją ostrzegawczo i potrząsnął mną.

-Mów albo pożałujesz! -krzyknął wzburzony. Zaczęłam się szarpać, zrobiło mi się nie dobrze do strachu, już myślałam, że stracę przytomność. Nagle mężczyzna mnie puścił, a ja upadłam na ziemię, ksztusząc się. Ślady, po jego dłoni zostaną mi na szyi jeszcze długo.

-Ale ty jesteś słaba -zaśmiał się. -Zabrać mi ją sprzed oczu.

Dwaj strażnicy, którzy stali za swoim przywódcą i brutalnie podnieśli mnie z ziemi. Sami obawiali się jego gniewu, więc chcieli jak najszybciej zejść mu z drogi. Ledwo potrafiłam utrzymać się na nogach, ale mimo to obejrzałam się za siebie, na prześladowcę.

-Nie masz prawa mi tego robić! -wydusiłam.

-Nie mam prawa? Oczywiście, że mam! To moje ziemie i mogę tu robić co zechcę! -odpowiedział i machnął na strażników, na znak, żeby odeszli.

Oni szarpnęli mną i odprowadzili w stronę wysokiej wieży. Idąc obróciłam głowę próbując dojrzeć tego szaleńca. Mężczyzna wyjął pomiętą karteczkę i przypatrywał jej się chwile tęsknym wzrokiem. Potem spojrzał na mnie, a jego oczy nie zwiastowały nic dobrego. Uśmiechnął się złowieszczo i obrócił kawałek papirusu do mnie. Na nim widniała postać smoka plującego błyskawicami...

Wandersmok.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Hej, hej

Oto kolejna część, chodź na Wattpadzie jest ich dużo więcej, na którego serdecznie zapraszam ;)

Jak myślicie, co czeka Scarlett? I kim jest tajemiczy szaleniec? Co się stało z Brettem i jego smoczycą?

Całusk, Mary <3

Advertisement