Jak Wytresować Smoka Wiki
Advertisement
Jak Wytresować Smoka Wiki

Wstęp:

Powstałe opowiadanie jest początkiem większej całości. Kolejne rozdziały pojawią się z czasem. Cała rzecz dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, szczegóły pojawią się w trakcie. Wygląd, charakter i zdolności znanych z uniwersum jws postaci w większości bez zmian, choć w niektórych przypadkach będą one zauważalne. Podobnie w przypadku smoków, niektóre gatunki dostaną dodatkowe (obok oficjalnych) nazwy. Pojawią się też nawiązania do innych uniwersum oraz postaci i stwory wymyślone całkowicie przeze mnie.

Prolog

Dzień, w którym spi*****iśmy wszystko.

17 lipca 2000r, Centrum Badań Jądrowych w Stuttgarcie, Niemcy.



- Co to za mina, doktorze Muller?

Nazwany Mullerem łysawy, niski naukowiec nawet nie spojrzał na swojego amerykańskiego kolegę po fachu.

- Tworzymy historie, staruszku - doktor White nie dawał za wygraną - pomyśl tylko, czysta, darmowa energia...

- Na bazie technologii, którą z jakiegoś powodu udostępnili nam Rosjanie. - Niemiec przerwał młodszemu koledze. -I nie opowiadaj mi, iż sprezentowali nam to- ty wskazał na dziwaczny aparatus za pancerną szybą - z dobrej woli. Gdyby prowadzili badania jawnie wtedy MOŻE bym uwierzył, tymczasem gdyby nam sami o tym nie opowiedzieli to nawet nie przyszło by nam na myśl że coś takiego mogłoby istnieć.

- Daj spokój, doktorku - Amerykanin zaśmiewał się trzymając oburącz za tłusty brzuch- Po prostu Ruskie nie poradzili sobie z tym co sami stworzyli i oddali to w godniejsze ręce, by ich praca się nie zmarnowała.

-Już w to wierze - tym razem to Muller się zaśmiał, choć bez cienia wesołości - Rosjanie przyznają się do porażki w imię wyższego dobra, równie możliwe jak lądowanie na Słońcu.

-Sprawdziłeś ich równania dwadzieścia razy i co? Znalazłeś jakiś błąd? Do tego wszystkie dotychczasowe próby przebiegły pomyślnie.

-Dwadzieścia dwa razy - poprawił - na tych samych, otrzymanych od nich założeniach których nie rozumiemy. No, koniec gadania, czas odpalić to cudo.

Podszedł do panelu sterowania i położył dłoń na dźwigni, chwile się zawahał po czym spojrzał na resztę zespołu.

- Jeśli karze przerwać eksperyment macie to natychmiast zrobić, zrozumiano?

Otrzymawszy nieskładne potwierdzenie pociągną wajchę i natychmiast całą uwagę skupił na wskaźnikach. 10% mocy, temperatura 260 Kelwinów*; 20%, 220K; 40% 170K, jak na razie wszystko idzie zgodnie z założeniami. Jednak gdy reaktor osiągną 80% mocy coś poszło nie tak: zaczął się grzać.

-Wyłączcie to, już! -Krzykną dr. Muller.

-Nie, nie możemy się teraz cofnąć! - odkrzykną dr. White. - Przekierować część mocy na chłodzenie!

Stary Niemiec znów spojrzał na wskazania przyrządów.

-Nie możemy już nic zrobić - wyszeptał ze zdumieniem - spaliło aparaturę.

Wszyscy rzucili się do wizjera, lecz nic nie mogli zobaczyć bowiem całe pomieszczenie reaktora wypełniała złocista poświata. Zaczynało się robić coraz goręcej.

-Wszyscy zginiemy! - ktoś krzykną i wszyscy zaczęli w popłochu uciekać. No, prawie wszyscy. Stary Muller stał wyprostowany na swoim stanowisku.

- Chciałem być zbawcą ludzkości, a stałem się Śmiercią, Niszczycielem Światów. - Zdołał jeszcze powiedzieć zanim zmienił się w chmurę zjonizowanego gazu.

Mylił się. Ziemia przetrwa, odrodzi się po zniszczeniach, choć odmieniona. Szmat Europy zapadnie się, zmieni w zdradliwe, usiane wyspami morze. Atlantyk się poszerzy, wypłyci, powstaną nowe lądy i wyspy. Obok ludzi zaroi się od innych ras. Wiele z nich zniknie w czasach, o których zmilczą kroniki, inne stworzą wspaniałe cywilizacje tylko po to by ulec zagładzie po rzezi, która do historii przejdzie jako Bitwa o Sosnowe Pola. Wiele znanych nam gatunków nie przetrwa, lecz zastąpią je inne, przybyłe przez pęknięcia między światami bądź powstałe przez spaczenie znanych nam istot.

Przypisy:

  • 260 Kelwinów: używana przez fizyków skala temperatur, 0ºC odpowiadają 273 Kelwinom zaś zmiana o 1 ºC to to samo co zmiana o 1K.




Rozdział I

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.

600 lat później, wschodnia rubież Archipelagu, północny Atlantyk.

  

   Była ciepła, wrześniowa noc. Między wyspami powoli płynęła dwudziestołasztowa* koga ,,Biała Krowa”. Nazwa była połowicznie trafna, o ile bowiem próżno było szukać na niej jakiejkolwiek bieli to wyglądem i mobilnością rzeczywiście przypominała starą, spasioną krasule. Właśnie ze względu na mobilność nie mogła płynąć w konwoju i z Sensenberga do Himmelsdorfu musiała udać się samotnie. Aby uniknąć piratów grasujących na Wodach Niczyich kapitan statku postanowił płynąć przez Archipelag, równolegle do szlaków handlowych. W tym regionie nikt nie mieszkał, wikingowie siedzieli bardziej na zachód i tylko czasem jakiś statek uzupełniał tu zapasy.

    Na pokładzie nie było widać nikogo. Tylko w bocianim gnieździe siedział na oko czternasto-piętnastoletni młodzieniec i ze znudzeniem obserwował horyzont. Był niewysoki, chudy i widać było, że ani głód, ani ciężka praca nie są mu obce. Miał krótkie, czarne włosy i szare oczy. Nosił postrzępioną koszule bliżej nieokreślonego koloru i niewiele lepsze spodnie. Butów nie miał a stroju dopełniał konopny sznur, którym obwiązał się kilkukrotnie w pasie. Tkwił za nim długi, wąski sztylet.

    Na ten statek zaokrętował się tylko dlatego iż nie mógł czekać na lepszą okazję. Teoretycznie los chłopca okrętowego dzielił z niejakim Pierre, lecz w praktyce niemal wszystko musiał robić sam. Także teraz gdy on musiał wypatrywać zagrożenia, które, zdaniem kapitana, nie istniało, Pierre z resztą załogi świętował pod pokładem. Parę godzin temu dowiedzieli się, że opuścili niebezpieczną strefę i kapitan wydał załodze beczkę wina. Był to co prawda najgorszy sikacz, jakiego próżno szukać w najtańszej portowej spelunie, ale marynarzom to najwyraźniej nie przeszkadzało. Wesołą nowinę przekazała im załoga pancerki*,, Emden”.  Okręt był dumą odradzającej się Kriegsmarine i wraz z dwiema bliźniaczymi jednostkami stanowił połowę jej praktycznej wartości bojowej. Łamał też przy okazji wszystkie postanowienia Traktatu Sztokholmskiego jakie tylko okręt mógł złamać. Nic więc dziwnego, że wynegocjowanie ich zakupu zajęło Ottonowi VI aż siedem lat.

    Z zamyślenia na temat historii najnowszej wyrwał chłopca jakiś rumor ma pokładzie. Wstał, przeciągną się i zaklną. Obrzucił wzrokiem pokład by znaleźć źródło hałasu. To ten francowaty wypierdek wytoczył się z kambuza. Obserwował go przez chwile i na jego twarzy pojawiła się paskudna parodia uśmiechu. Teraz miał niepowtarzalną okazję by się go pozbyć. Zdzielić płazem przez łeb i za burtę, ot, szybko, czysto i bez światków. Chwycił leżący obok klewang* i już miał zeskoczyć na pokład by zrealizować swój zamysł, gdy coś na zachodzie przykuło jego uwagę. Statek. Chwycił starą jak świat niemiecką lornetkę polową i skierował ją na obcą jednostkę. Była to niewielka fluita, statek chętnie używany przez kupców i właściwie nigdy przez piratów. Nie była jednak sama. Dopiero teraz zauważył towarzyszącą jej czarną, utorską galerę wojenną. Mógł to być patrolowiec eskortujący zbłąkaną jednostkę, ale mogli to też być piraci z łupem. Z tej odległości nie mógł rozpoznać bandery a noc nie ułatwiała zadania. Mógł za to wyraźnie dostrzec kształt dziobnicy okrętu. Jednostki używane przez Utorczyków miały obniżony dziób by zapewnić swobodny ostrzał z przedniej armaty. Ten zaś statek miał wysoki dziób, typowy dla starszych, wycofanych jednostek. A to znaczyło jedno: piraci. Nie spieszyło im się, widać wiedzieli, że im nie uciekną. Walka również nie wchodziła w rachubę. Mieli co prawda na rufie bombardę, w teorii zdolną jednym strzałem pozbawić galeon wszystkich masztów, lecz konia z rzędem temu, kto zdoła trafić zeń ze stu kroków nie tyle w maszt, co w ogóle w okręt! Sytuacji nie poprawiał fakt, iż cała załoga była w sztok pijana. Nie wszystko było jednak stracone. ,,Biała Krowa” holowała bowiem małą szalupę, której z oczywistych względów nie mogła inaczej przewozić. Jeśli ją odwiąże od statku i piraci tego nie zauważą miał szansę uciec. Zeskoczył na pokład i ruszył na tył jednostki. Nie zapomniał też zabrać klewang i lornetkę, a mijając Pierre’a wziął jego sakiewkę i buty. A co się mają marnować? Francuzik ockną się i zabełkotał coś w proteście.

-A stul pysk. -trzasną go dłonią w twarz, a słysząc, że ten wciąż coś mamrocze kopną go jeszcze pod żebra i ruszył dalej.

   Gdy dotarł na rufę stwierdził, że nie ma szans na rozplątanie starego, zrośniętego węzła. Przeniósł więc swój niewielki majątek na szalupę i niewiele myśląc przeciął sznur. Natychmiast zrozumiał, że wlekąca się za statkiem lina niemal na pewno wzbudzi podejrzenia. Doskoczył na płetwę steru i wspiął się z powrotem na pokład. Zmarnował trochę czasu i nerwów, lecz pomagając sobie to sztyletem, to maczetą zdołał odczepić resztki liny. Wrócił na łódź i rozejrzał się. Piraci byli wciąż daleko i była spora szansa, że nie zauważyli całej akcji, również załoga kogi niczego nie dostrzegła. Los widocznie mu sprzyjał, bowiem niebo powoli zasnuwały ciężkie, ciemne chmury. Przez chwile jedynym źródłem światła był jego dawny statek, płynący z zapalonymi wszystkimi latarniami. Po chwili również piraci zapalili dziobowe latarnie by uniknąć wzajemnej kolizji w całkowitych ciemnościach. Uciekinier usiadł w miarę wygodnie i obserwował przez lornetkę dalszy bieg wydarzeń. Zanim morscy rabusie dopadli zdobycz dzieliło już ich przeszło pół mili. W nocnej ciszy dźwięki rozchodziły się daleko i wyraźnie. Rozległy się strzały, przekleństwa, krzyki strachu, bólu i radości. Teraz mógł wyraźnie przyjrzeć się pirackiej galerze. Różniła się od greckich czy rzymskich trier. Posiadała tylko jeden rząd wioseł zaś na obu masztach umieszczono żagle łacińskie zamiast rejowych. Ster umieszczony był w osi okrętu, nie na burcie jak to ma miejsce na jednostkach śródziemnomorskich. Nie miała też tarana, lecz nie był jej potrzebny. Na burcie widniało sześć furt działowych, a na rufie kolejna para armat. Po chwili wszystko umilkło. Zwycięzcy przenosili łup na własny statek. Najwięcej kłopotu przyniosło im przeniesienie bombardy. W końcu zrzucili ją z podstawy i przeturlali do siebie. Jakby nie było mogli dostać za nią więcej niż za całą resztę statku. Na odchodne podpalili złupioną łajbę i ruszyli dalej, na wschód. Młodzieniec odprowadzał ich wzrokiem aż zniknęli za horyzontem. Świtało. Obejrzał dokładnie szalupę. Była mała, za nic nie mogła by pomieścić choćby połowy załogi ,,Białej Krowy”. Co ważne miała pojedynczy maszt zaopatrzony w mały, prostokątny żagiel. Na jej wyposażeniu była beczułka z wodą, mały worek sucharów i gruby, ciężki pled. Najbardziej jednak ucieszył go prosty łuk z zapasem strzał i zwój linek z haczykami. Przejrzał też zawartość zdobytej sakiewki. Znalazł paręnaście miedziaków i srebrną markę. Mógł za to przeżyć parę tygodni, oszczędzając i dwa miesiące, a przez ten czas w każdym porcie znajdzie jakiś pracę na jakimś statku. Miał jednak inne plany. Archipelag, świat smoków i wikingów dawał możliwości niedostępne na starym kontynencie. Niósł też oczywiście zagrożenia, lecz ryzyko nie było mu obce. Rozwiną żagiel i skierował łódź na zachód.

Przypisy.

  • dwudziestołasztowa: dawniej ładowność statków mierzono w łasztach. Jako że łaszt łasztowi nierówny statek o ładowności 20 łasztów mógł przewieść od 40 do 60 ton zboża.
  • pancerka: stosunkowo mały okręt wojenny o wzmocnionym pokładzie i/lub burtach.
  • klewang: indonezyjski odpowiednik maczety.



Rozdział II

Człowiek za burtą.

Koniec września 2600r. Archipelag, północny Atlantyk.



    Od spotkania z piratami minęły dwa tygodnie. Jak dotąd w miarę skutecznie unikał kontaktu z miejscowymi. Tylko raz dał się zaskoczyć jakiejś kobiecie. Zaatakowała go od tyłu, gdy uzupełniał zapasy wody. Mogłaby go nawet zabić, lecz popełniła fatalny błąd. Zamiast podkraść się bliżej zaszarżowała drąc się jak zarzynana świnia. Słysząc to natychmiast się odwrócił i cisną w domorosłą Walkirie sztyletem. Nosiła co prawda szarą zbroję ze złoceniami, lecz ostrze wbiło się w niechronioną szyję. Znalazł przy niej włócznię z dziwacznym, niepraktycznym grotem, ale nie zdołał z niej nic wywnioskować o jej byłej właścicielce. Od tej pory był ostrożniejszy.

    Obecnie z niepokojem obserwował zbliżającą się niewielką grupę zygophyseterów. Ten daleki krewny kaszalota znany był szerzej jako lewiatan, ze względu na dość złośliwą naturę. Ta grupa zachowywała się spokojnie, nie tworzyła typowej dla łowów formacji. Nagle od stadka oderwał się spory osobnik i skierował się wprost na szalupę. Chwile płyną tuż obok obserwując intruza, po czym, stwierdziwszy że nie ma żadnego zagrożenia, wydał parę klikających dźwięków i wrócił do swoich. Stado odpłynęło i chłopak mógł wreszcie odetchnąć z ulgą. Nie trwało to długo. Zobaczył na kursie dryfujące kawałki drewna, najpewniej skutek wczorajszego sztormu. Wiedział już co zwabiło tu drapieżniki. Wziął lornetkę i zaczął lustrować falę. Wątpił, aby ktokolwiek przeżył, lecz nie mógł odpłynąć nie zyskawszy pewności. Gdy miał już odpuścić dostrzegł jaśniejszą plamę, jakby…słomę? Skierował łódź w tamtą stronę. To co początkowo wziął za wiecheć słomy okazało się włosami dziewczyny. Nie mógł dokładnie określić wieku i tego, czy żyję bowiem leżała twarzą do dołu. Na szczęście nie bezpośrednio na wodzie, lecz na sporym kawałku poszycia. Pewnie dlatego przeoczyły ją żerujące stwory. Wciągną ją na pokład. Była nieprzytomna, lecz oddychała i nie odniosła żadnych poważnych obrażeń. Owiną ją pledem i dopiero teraz dokładnie się jej przyjrzał. Nie przypominała mu przeciętnego wikinga. Była od niego nieco młodsza, trochę wyższa, lecz drobniejsza. Była, patrząc na wschodnioeuropejskie standardy, raczej przeciętnej urody. Okrągła buzia, mały, lekko perkaty nosek i odstające uszy sprawiały, że wyglądała dość uroczo. Powoli wracała do siebie. Kichnęła, zamrugała i rozejrzała się półprzytomnie wokoło. W jasnoniebieskich oczach zauważył cień intelektu. To dobrze. Nie znosił idiotów. W pewnym momencie spojrzała na niego, pisnęła cicho i skuliła. Uśmiechną się. W myślach, oczywiście. Nie chciał jej bardziej straszyć. Ktoś mu kiedyś powiedział, że wygląda jak trup po paru dniach w krypcie. W sumie wiele się nie mylił. Jeśli dodać do tego puste oczy i pozbawioną wyrazu twarz, to reakcja dziewczyny okazywała się jak najbardziej na miejscu.

Nie bój się, - rzekł. - nic ci nie grozi.

Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie, zaskoczona. Obcy mówił płynnie w ich języku, choć z wyraźnym, obcym akcentem. Miał cichy, spokojny głos, zupełnie niepasujący do facjaty.

- Czy ktoś…- nie była w stanie wydusić z siebie całego pytania. Chłopak pokręcił przecząco głową.

- Tylko ty. Jak cię zwą?

- Astrid Hofferson, a ty?

-Mówią na mnie Żuk.

- Nie jesteś wikingiem, prawda?

- Nie, jestem Polakiem. Pochodzę z Zaspowca, to stara kolonia górnicza, daleko na północ.

-Na północy Archipelagu? - chciała się upewnić.

- Nie, na północ od Archipelagu. – położył szczególny akcent na ,,od”.

-Zaraz zaraz, a na północy nie ma przypadkiem Asgardu? – dziewczyna była całkiem skołowana.

-Pierwsze słyszę. Siedzi człek w jednej wiosze piętnaście lat i nawet sąsiadów nie zna. – po jego twarzy przebiegł cień rozbawienia. -  Nie, nie ma tam nic poza lasami, paroma kopalniami z przyległymi osadami i całą stertą wulkanów.

- Ale co w takim razie robisz tutaj?

- Mało mi się uśmiechało ryć całe życie pod ziemią, więc opuściłem wioskę. Myślałem popływać trochę na statkach handlowych, zdobyć doświadczenie a potem zaciągnąć się do floty wojennej. Nie wyszło, już w drugim rejsie trafiliśmy na piratów. Ot cała historia.

- A nie mogłeś zająć się tam czymś innym, nie wiem, uprawą roli?

- Jedyne co u nas rośnie to świerki i niektóre jagody. Za zimno. Zwierząt też właściwie się nie hoduje, jedynie robocze. Prawie całą żywność trzeba sprowadzać. Kto nie pracuje przy transporcie lub rozdzielaniu towarów ten idzie do kopalni.

- A twoi rodzice, jak zareagowali, gdy opuściłeś dom?

- Oni nie żyją.

Milczeli dłuższą chwilę. Pierwsza nie wytrzymała Astrid.

-Żuk? – zaczęła niepewnie. - Mogę cię o coś spytać?

- Pytać zawsze możesz. To, czy otrzymasz odpowiedz to inna sprawa.

- Nie jesteś przypadkiem chory?

-Jak człowiek jest naprawdę głodny to nie patrzy czy coś jest toksyczne czy nie. Śmierć od trucizny jest zawsze lepszą opcją niż głodowa. Dlatego wyglądam jak wyglądam. O to ci chodziło?

Kiwnęła lekko głową, wstrząśnięta tym co właśnie usłyszała. Może nawet nie tyle samymi słowami, co sposobem jakim mówił. Chłodno, bez śladu jakichkolwiek emocji.

- Nie myślałeś gdzieś osiąść? Mógłbyś zamieszkać u nas, na Berk.

- W sumie, czemu nie? Zdołasz trafić?

- Płynęliśmy na wschód, więc Berk będzie na zachód.

- Z poprawką na prądy morskie. Nie jesteś może głodna?

Była. jakiś czas posilali się w milczeniu. Tym razem rozmowę zaczął Polak.

- Opowiedz mi o Berk.- poprosił.

Astrid zaczęła opowieść początkowo nieśmiało, lecz szybko się rozkręciła. Żuk słuchał jej uważnie, tylko czasami zadawał pytania by podtrzymać jej słowotok. Wszystkie informacje, i te ważne, i te z pozoru błahe notował w śmietniku swej pamięci. Cokolwiek tam trafiło zostawało tam na długo, zawsze gotowe do wykorzystania. Często wbrew woli informatora. Nie tracił też czujności, co jakiś czas sprawdzał horyzont. Pod wieczór wypatrzył jakiś statek.

- Mamy towarzystwo. Poznajesz? – podał jej lornetkę.

- To nasi! Musimy być już blisko.

Wkrótce zbliżyli się na tyle iż mógł ocenić statek i załogę. Łódź nie była duża, może dwa razy większa od jego i nie raczej nie poprawiła jego zdania o współczesnych wikingach. Wyglądała jak tandetna imitacja drakkara, którego widział w Himmelsdorfie. Załogę stanowiło sześć osób: pozbawiony szyi wiking z jedną ręką, jedną nogą i jedną brwią wyglądający na przywódcę grupy. Najwyższy wiking też nie miał jednej dłoni, miał za to wiadro na łbie i twarz wioskowego przygłupa, zaś trzeci był niski i gruby. Trzech ostatnich członków załogi było mniej-więcej w wieku Astrid. Jeden tak gruby, że właściwie kwadratowy, jeden chudzielec z nietypowymi, zielonymi oczami i jeden małpiasty z nadętą miną. Astrid chciała przeskoczyć do swoich, lecz źle oceniła odległość i pacnęła do wody. Wikingowie zareagowali różnie, każdy chciał jakoś pomóc, ale to jak się za to zabrali… nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Małpiasty wskoczył do wody, kwadratowy kręcił się w kółko i biadolił. tylko chudy zadziałał w miarę rozsądnie i próbował wciągnąć dziewczynę na pokład, choć było bardziej prawdopodobne, że sam wpadnie do wody.

-K***a mać- westchną.

Przeskoczył za burtę trzymając się jej lewą ręką, oparł stopy na linii wody, złapał dziewczynę wolną ręką za kołnierz i pomógł wciągnąć na pokład. Następnie wskoczył z powrotem do swej łajby.

-Hej, a ja to co? - krzyczał z wody małpiasty.

-Za gruby jesteś. Z resztą, po ką cholerę żeś skakał?

Wiking wydostał się z wody z pomocą kwadratowego, który, jak się okazało kręcił się w poszukiwaniu liny. Po dość długim i hałaśliwym powitaniu Astrid opowiedziała swoim co jej się przytrafiło. Żuk większość czasu milczał, nie widząc potrzeby dodawania czegokolwiek. Poznał też imiona wikingów, odpowiednio Pyskacz, Wiadro, Gruby, Śledzik, Czkawka i Sączysmark. Jak widać nadawanie idiotycznych imion jest ogólnoświatowym zjawiskiem.

- Pracowałeś ty kiedy w kuźni? – Pyskacz obrzucił przybysza uważnym spojrzeniem. – A walczyć umiesz?

- W kuźni nigdy, ale szybko się uczę, pomagałem przy różnych naprawach. Walczyć też trochę umiem.

- No, może coś z ciebie będzie. Płyniesz z nami czy tym czymś?

- Jakoś się tym dowlokę- ocenił wzrokiem zanurzenie łodzi wikingów. – Bez obaw, nie zostanę w tyle.

Do Berk dotarli koło południa dnia następnego. Wioska była większa niż się spodziewał, w przystani stało kilkanaście statków. Większość była solidna, choć nie brakło jednostek będących istną kpiną z zasad szkutnictwa. Gbur z miejsca rozdzielił zadania.

- Ty Czkawka idziesz ze mną, mamy mnóstwo roboty, a ty Astrid zaprowadź nowego do wodza, niech go gdzieś ulokuję.

Rozdzielili się więc, każdy w swoją stronę. Nie  uszli daleko gdy dziewczyna trąciła przybysza łokciem.

- Moi rodzice.- wskazała głową na parę zbliżających się wikingów. W jej głosie wyczuł źle ukrywaną niechęć. W sumie nic dziwnego. Stary Hofferson wyglądał jak coś pomiędzy gorylem a dorodnym knurem. Nosił hełm z parą jaczych rogów i długą, zaplataną w mnóstwo warkoczyków brodę. Jego żona zaś przypominała spasioną samicę orangutana której ktoś przykleił do głowy wiecheć słomy. Jedyne co łączyło ich z córką to kolor włosów i oczu, w których nie widział jednak właściwej Astrid bystrości. Widać było że nie szykują dziewczynie ciepłego powitania. Nie mylił się.

- Znowu przynosisz hańbę rodzinie! Jak to możliwe, aby jakiś przybłęda z zapomnianej przez Tora dziury radził sobie na morzu lepiej od wikinga! – krzyczał na Bogu ducha winną dziewczynę tak, że słyszeli go chyba w całej wiosce. Czarnowłosy zerkną na Astrid. Ta zwiesiła głowę, lecz widać było że ledwo nad sobą panuję. Zacisnęła pięści tak że zbielały jej knykcie, cała drżała. W końcu uznał że czas to zakończyć. Nawet nie dlatego, że było mu żal dziewczyny. Wiking po prostu go denerwował.

- Łatwo mówić komuś, kto o morzu tylko słyszał.

Hoffersona zatkało.

-Pływałem po morzach gdy ciebie jeszcze nie było!- rykną po ponad minucie.

-I od tamtej pory noga twoja na żadnym statku nie postała.- odparł tonem jakby po raz setny tłumaczył coś oczywistego wyjątkowemu ułomowi. Dotychczas sądził że stwierdzenie ,,czerwony jak burak” to tylko przenośnia. Jak widać, nie.

-Hofferson! Znowu wszczynasz awantury?- rozległ się tubalny głos za jego plecami. Wódz. Widać to było od razu. Wielki jak gdańska szafa i na swój sposób majestatyczny. Zauważył  Żuka i przez chwilę przyglądał mu się z lekkim zdziwieniem.

- To ty uratowałeś Astrid? Wyobrażałem cię sobie trochę większego.

-To nic takiego. Po prostu znalazłem ją wśród dryfujących szczątków.

- Nikogo więcej?

- Nikogo. Resztę zjadły morskie stwory. Widziałem je. Ona przeżyła bo leżała na sporym kawałku drewna. Nie zwietrzyły jej.

- A jak przetrwałeś sztorm? Gruby mówił że nie widział takiej burzy od lat.

-Widocznie tylko mnie zahaczył.

- Zapewne. Mamy starą szopę na obrzeżach wioski. Jest do twojej dyspozycji. Astrid cię zaprowadzi.

Polak skiną głową. Szopa, jak się okazało była całkiem solidną konstrukcją. Stała lekko z boku, większość okolicznych budynków była starsza niż reszta wioski. Widocznie smoki rzadziej tu grasowały.

-Nie wygląda na opuszczoną.

-Pleśniak trzyma w niej część swoich gratów. Nie przejmuj się nim.- odparła wesoło.

-Skoro tak twierdzisz…

Resztę dnia zużył na przeniesienie swoich rzeczy i wyczyszczenie nowego lokum. Wiele mu w tym pomogły bliźniaki, Mieczyk i Szpadka Thorston. Zwłaszcza przy wyrzucaniu własności Pleśniaka, rzeczywiście bezwartościowych gratów. Teraz leżały w bezładnej stercie. Przez chwilę patrzył na nie w zamyśleniu, w końcu, ponaglany przez bliźniaki cisną na stertę trzymaną w ręku pochodnie. Rupiecie natychmiast zajęły się ogniem, rozświetlając wieczorne ciemności. Stał wsłuchany w huk płomieni. Gdy ogień przygasł dostrzegł na niebie sylwetki smoków. Gdzieś z oddali dobiegł go zew bojowy jaszczurnicy. Zapowiadała się ciekawa noc.

Advertisement